Tu, gdzie jest pana zakład, była największa w Polsce firma kamieniarska. Jak udało się utrzymać od ponad stu lat firmę w rodzinie i w tym samym miejscu? To ewenement w zrujnowanej przez wojnę Warszawie.
Firmę założył w 1910 roku mój dziadek Bolesław. Był bardzo zdolny, skończył Szkołę Wawelberga, praktykował w zakładach kamieniarskich, a potem założył własną firmę. Stale ją rozwijał, powiększał, kupował coraz nowsze maszyny. Miał traki do cięcia bloków kamiennych, szlifierki, różne maszyny do obróbki kamienia. Ta praca wymaga siły fizycznej, a kiedyś nie było wózków widłowych, więc za jego czasów kamienie przewożono kolejką. Na całym terenie zakładu były ułożone tory i jeździła po nich wąskotoróweczka, wagoniki dojeżdżały do każdej maszyny. Tak przewożono kamienne bloki, gotowe elementy i odpady. Były też wagoniki wywrotki do wywozu kruszywa. Jako dziecko się tymi wagonikami bawiłem. Wówczas znaczenie tej kolejki było niewielkie, bo po wojnie część terenu nam zabrano. Tu, jak się kopie na ok. 1,5 metra w głąb, są odpady kamienne, o tyle teren jest wyżej, niż kiedy dziadek go kupował. Przed wybuchem wojny pracowało tu 150 osób.
Wypróbuj prenumeratę cyfrową Wyborczej
Pełne korzystanie z serwisu wymaga włączonego w Twojej przeglądarce JavaScript oraz innych technologii służących do mierzenia liczby przeczytanych artykułów.
Możesz włączyć akceptację skryptów w ustawieniach Twojej przeglądarki.
Sprawdź regulamin i politykę prywatności.