Zaczęło się w pracy od spontanicznej rozmowy o kobietach z klasą i pytania kolegi, co to w ogóle znaczy. Wyjaśniłam, że nie chodzi o szminki, szpilki i drogie perfumy, ale o samoświadomość, poczucie własnej wartości, szacunek do siebie i innych. Po chwili namysłu powiedział: "Tobie chodzi o feministki!”. Zauważyłam, że słowo "feministka" wypowiedział z lekkim obrzydzeniem. A ja od razu zaczęłam się tłumaczyć.
No właśnie! Jestem feministką, ale trochę się tego wstydzę. A raczej wstydzę się stereotypowego rozumienia tego słowa.
Mam dwie córki nastolatki. Muszę być feministką, bo chcę, by mogły się realizować, by nikt ich nie wtłaczał w jakieś schematy. Starsza chce zostać dyrygentem. Więc walczę z komentarzami otoczenia w stylu: „To taki męski zawód, nie dasz rady, po co ci to". Młodsza chce zostać politykiem. Ewentualnie akrobatką.
Nie chodzimy na manifestacje - nie dlatego, że nam się nie chce, ale raczej dlatego, że boję się skrajności. Wierzę też, że najlepszą robotę robi „zwykła praca w domu”, wśród znajomych, w pracy. Jest nią edukacja. Wspieram moje córki. Wspieram też inne kobiety, walczę o ich prawa na własnym podwórku.
Moja dwunastolatka podczas ostatniej dyskusji o feminizmie powiedziała bez zastanowienia: „A ja jestem feministką i się tego nie wstydzę! I jeśli przegram w wyborach na przewodniczącą szkoły, to nie dlatego, że jestem dziewczynką”. I to jest dla mnie sukces.
Może trzeba pokoleń, żeby zmienić utarte ścieżki myślenia. Może ja jeszcze się trochę wstydzę, ale moje córki już nie. Może nie każdy musi krzyczeć i protestować. Może wystarczy edukować dzieci, zwracać uwagę na seksizm we własnym otoczeniu, wspierać współpracowniczki. Może...
Czy to wystarczy, żeby być feministką?
Wybierz prenumeratę, by czytać to, co Cię ciekawi
Wyborcza.pl to zawsze sprawdzone informacje, szczere wywiady, zaskakujące reportaże i porady ekspertów w sprawach, którymi żyjemy na co dzień. Do tego magazyny o książkach, historii i teksty z mediów europejskich.