Mam przyjaciółkę. Piękna, mądra, wykształcona. Gdy większość z nas na studiach robiła głupoty i odkładała myślenie o przyszłości na potem, ona w idealnie skrojonym żakiecie i szpilkach biegła do pracy. Szybko awansowała, a my patrzyłyśmy z zazdrością, gdy kupowała swoje pierwsze mieszkanie (na kredyt).

Nie spędzałyśmy długich godzin na rozmowach o wielkich sprawach wagi państwowej, ale ważne były dla nas godność, szacunek dla drugiego człowieka, wolność, prawa człowieka, prawa mniejszości, prawa kobiet, wolność wyznania, równe płace kobiet i mężczyzn oraz możliwość rozwoju zawodowego i awansu na takich samych zasadach jak mężczyźni. Ona jak mantrę powtarzała, że w życiu ważna jest niezależność i że kobieta powinna być samowystarczalna, żeby "nie musiała wisieć na mężczyźnie", żeby mogła się sama utrzymać, bo "nigdy nie wiadomo, co się wydarzy". Mówiła też dużo o wolności wyboru, którego jej mamie brakowało, gdy dość młodo urodziła dzieci. Ona sama nie była pewna, czy dzieci w ogóle chce mieć, miała natomiast pewność, że jeśli z kimś się zwiąże, będzie musiał to być człowiek, szanujący kobiety, z którym da się rozmawiać na każdy temat.

Twoja przeglądarka nie ma włączonej obsługi JavaScript

Wypróbuj prenumeratę cyfrową Wyborczej

Pełne korzystanie z serwisu wymaga włączonego w Twojej przeglądarce JavaScript oraz innych technologii służących do mierzenia liczby przeczytanych artykułów.
Możesz włączyć akceptację skryptów w ustawieniach Twojej przeglądarki.
Sprawdź regulamin i politykę prywatności.