Nic wielkiego, powiecie. Czepialstwo. Akademickie feministyczne biadolenie. A jednak ja Wam mówię, drogie Panie, że nie, że to rzecz ogromnej wagi.
Bo o cóż chodzi? Przyszła do mnie położna na wizytę patronażową. Urodziłam drugie dziecko, położna z „nadania”, czyli obowiązkowa dla NFZ-u wizyta. I owa pani, obejrzawszy dziecię, wypiwszy kawkę, pyta mnie, położnicy cztery dni po naturalnym porodzie z cięciem krocza: „A jak tam na dole?”.
Zgłupiałam. Teściowa zawezwana do pomocy, obecna przy wizycie – również. Mąż korzystający z tacierzyńskiego – także. Czekali na moją reakcję, a ta przyszła szybko: „Na dole, proszę pani, mamy piwnicę, akurat wino w baniaku fermentuje, a dlaczego pani pyta?”. Mąż z teściową dziwnie zakaszleli akurat w tej chwili.
Położna nieco się stropiła, bo odpowiedziałam jej z miną absolutnej idiotki. I ona mi na to: „Ale ja pytam, jak u pani na dole.”. No to doprecyzowałam za nią: „Ale o stopy pani chodzi czy o co?”. Położna: „No niech pani głupiej nie udaje, dwoje dzieci urodziła i nie wie, co ma na dole, no wiecie co.”.
No właśnie wiemy. Tzn. ja wiem – cipkę, waginę, krocze, łono. Wiem też, jak nazwać poszczególne części „tego tam na dole” wraz z moją najdroższą clitoris. Wstydem i obciachem jest, że położna z ponad 20-letnim stażem, z dużego miasta, kobieta, matka, żona rumieni się jak małolata, gdy ma wypowiedzieć na głos ten straszny wyraz. Tak, drogie Panie, mamy cipki. I nie wstydźmy się ich. Bo ja się za tę panią położną jako kobieta wstydzę.
Wybierz prenumeratę, by czytać to, co Cię ciekawi
Wyborcza.pl to zawsze sprawdzone informacje, szczere wywiady, zaskakujące reportaże i porady ekspertów w sprawach, którymi żyjemy na co dzień. Do tego magazyny o książkach, historii i teksty z mediów europejskich.