Mój związek z modą można uznać za co najmniej luźny. Jedyny moment, kiedy dałam się ponieść trendom (choć pewnie dla prawdziwych znawców mody i to będzie dyskusyjne), to okres nastoletni, gdy panował grunge. Ku rozpaczy swoich rodziców wychodziłam z domu ubrana we flanelową koszulę taty i mocno znoszoną sztruksową kurtkę mamy. Kurtka pamiętała późne lata 60., ale niemalże taką samą nosił wtedy Eddie Vedder, więc ta moja była obiektem zazdrości sporej grupy rówieśniczek. I bez względu na porę roku i okazję uparcie chodziłam wszędzie w martensach.

Twoja przeglądarka nie ma włączonej obsługi JavaScript

Wypróbuj prenumeratę cyfrową Wyborczej

Pełne korzystanie z serwisu wymaga włączonego w Twojej przeglądarce JavaScript oraz innych technologii służących do mierzenia liczby przeczytanych artykułów.
Możesz włączyć akceptację skryptów w ustawieniach Twojej przeglądarki.
Sprawdź regulamin i politykę prywatności.