"Wysokie Obcasy Extra" na święta

Na święta

Na święta ("Wysokie Obcasy Extra")

Z okazji świąt przygotowaliśmy dla was wybrane teksty z "Wysokich Obcasów Extra" z 2014 roku
1 z 9
"Wysokie Obcasy Extra"

Specjalnie na święta

Zapraszamy do lektury!

2 z 9
"Wysokie Obcasy Extra"

Świat według Czubaszek cz.1.

Do kina nie chodzi, bo nie można tam palić papierosów. Nigdy nie miała przyjaciółki, bo zawsze wolała towarzystwo mężczyzn. Seks? Przereklamowany. Szczęście? Przereklamowane. Przyjaźń? Też. Nieźle jak na satyryczkę, prawda?
Z Marią Czubaszek rozmawia Grzegorz Giedrys

Pali papierosa za papierosem, kocha psy bardziej niż ludzi i ma kłopotliwe poczucie humoru. Podczas rozmowy z nią co rusz rozdziawiam mało inteligentnie buzię, bo nie wiadomo, co jest żartem, a co prawdą podaną w cynicznej przyprawie. Ma 75 lat i jest prawdziwą instytucją. Pisarka, autorka tekstów piosenek i książek, scenarzystka, felietonistka, dziennikarka, aktorka oraz miłośniczka zwierząt, no i najbardziej znana w Polsce palaczka.

Szczera, bezkompromisowa, nie boi się obciachu i żenady - z tego powodu wyhodowała sobie sporą grupę wrogów, którzy od czasu do czasu namawiają Polaków do oprotestowania jej spotkań autorskich.

Z wywiadów możemy nieco dowiedzieć się o jej dwóch aborcjach sprzed pół wieku, niedawnej operacji plastycznej, fascynacji śmiercią, psami i Woodym Allenem.

Nie jest feministką, ale w domu zwalcza stereotypy płciowe - zarabia znacznie więcej od męża. Nie gotuje i już się tego nie nauczy.  Przyznaje, że nie ma oszczędności. Czyja to wina? Wyłącznie jej. Dziwi się, że świat jest tak pokomplikowany, że za tę samą pracę można dostać i 200 zł, i 10 tys. zł.

Rozmawiamy w Toruniu. Za kilka godzin zacznie się jej spotkanie z czytelnikami. Promuje książkę "Boks na ptaku" - wywiad rzekę, w której Artur Andrus przepytuje artystkę i jej męża Wojciecha Karolaka. Siedzimy w gabinecie dyrektora Dworu Artusa, gdzie - jak we wszystkich instytucjach kultury - panuje bezwzględny zakaz palenia. Z rozkoszą oboje go łamiemy.

Czy humor jest związany z inteligencją?

- Niedawno czytałam, chyba nawet w tygodniowych ?Wysokich Obcasach", wywiad, w którym zapytano bohaterkę, czy woli mężczyzn inteligentnych czy z poczuciem humoru. Zdziwiłam się, bo jaka to różnica?

Ale podobno mężczyźni boją się kobiet z poczuciem humoru.

- Zwłaszcza w sytuacjach intymnych. Mężczyzna to bardzo delikatna konstrukcja. Jeden niefortunny żart i napięcie opada. I cała reszta. Dotyczy to zresztą nie tylko żartów. Woody Allen zauważył na przykład, że mężczyznę można ?wykastrować" jednym zdaniem. ?Wolę, abyś był moim przyjacielem niż kochankiem". Dlatego uważam, że przyjaźń damsko-męska jest przereklamowana. A przynajmniej dyskusyjna.

Christopher Hitchens wywołał parę lat temu wielką dyskusję, bo napisał w "Vanity Fair", że kobiety w ogóle nie mają poczucia humoru.

- Nierzadko mają, tylko na ogół inne. W całym swoim długim życiu nie spotkałam np. ani jednej pani, która byłaby zachwycona Monty Pythonem.

Ja takie spotkałem.

- Jest pan pewien? Bo ja spotkałam kobiety, które z miłości do mężczyzny zachwycały się nawet piłką nożną. Ale przyzna mi pan, że humor absurdalny bardziej śmieszy mężczyzn.

Skoro pani nalega.

- Bo wiem, co mówię. Sama jestem jeszcze kobietą i dlatego...

Dlaczego ?jeszcze"?

- Bo z wiekiem człowiek zatraca płeć. W każdym razie staje się ona mniej nachalna. Przynajmniej na oko. A ponieważ mężczyźni są wzrokowcami, z reguły widzą młode kobiety. A te w tzw. rozwojowym okresie późnej dorosłości stają się dla nich niewidzialne. A co z oczu, to z serca.

Chce pani powiedzieć...

- Dokładnie to, co powiedziałam.

Ale trochę nie na temat.

- Starszym paniom zdarza się, niestety, lekkie nietrzymanie? tematu.

Maria Czubaszek nie ma oporów przed mówieniem o starości. Powtarza, że ludzie z wiekiem mądrzeją, a ona z wiekiem się tylko starzeje. Kiedyś na spotkaniu autorskim jakieś dziecko zapytało ją: ?Czy pani była kiedyś młoda i ładna?". Czubaszek zaprzeczyła.

Nie znosi, jak ją malują w telewizji. Nie znosi sesji zdjęciowych do gazet. Wszystkim naokoło powtarza, że jej urodzie już nic nie zaszkodzi. Niedawno jednak przeszła operację plastyczną w programie dr Marka Szczyta w TVN Style. Jak twierdzi, poświęciła się dla męża. Opowiadała dziennikarzom, że chirurg miał zamiar zająć się skórą na szyi jazzmana, czymś, co - jak mówiła - ?pan Jacyków nazywa ładnie gardłem pelikana".

Jednak badania Wojciecha Karolaka wykazały, że ma on zbyt dużą krzepliwość krwi, i operacja mogłaby się nie udać. Po co marnować taką okazję? Czy da się zrobić wielkie widowisko z dwóch zastrzyków botoksu, które jej zaproponował na początku dr Szczyt? Czubaszek zdecydowała się więc na operację powiek.

Twierdzi, że zabieg nic jej nie dał. No, może oprócz krzykliwego tytułu w tabloidzie: ?Czubaszek pocięła się przez męża".

Wróćmy zatem do poczucia humoru.

- Kobiecego? Mężczyzna mówi, że kocha, a ona - że myślała, że stać go na więcej. Najśmieszniejsze, że prawdopodobnie serio tak myślała.

Można odnieść wrażenie, że pani nie lubi kobiet.

- Parę lubię.

A mężczyzn?

- Paru nie lubię. Gdybym jednak miała pojechać na bezludną wyspę, to tylko z mężczyzną. A najchętniej z trzema. W kolejności alfabetycznej: z Woodym Allenem, Arturem Andrusem i Wojciechem Karolakiem.

Z którym jest pani od blisko 30 lat.

- Plus minus. Bo zginął nam gdzieś papierek z urzędu stanu cywilnego, a ponieważ rocznic ślubu nie obchodzimy, nie wiadomo dokładnie, ile ze sobą jesteśmy. Na pewno długo, jeśli nie dłużej.

Dłuży się?

- Nic właśnie, bo na szczęście się mijamy. Raz na jakiś czas jesteśmy w jednym pokoju - kiedy oglądamy telewizję albo wpadnie Andrus. Nie jemy wspólnie śniadań, obiadów i kolacji - nawet nie mamy w domu stołu. Kładziemy się i wstajemy o różnych porach. Na szczęście mamy dwa tapczany w dwóch pokojach. To nasza recepta na udane małżeństwo. Gdy sobie przypomnę, jak wyglądał związek moich rodziców, którzy wychodzili razem do pracy i razem wracali, bo pracowali w jednym miejscu. Potem razem jedli, potem się kładli... Cały czas razem. I widać - dało się z tym żyć, ale ja bym nie dała rady. Karolak chyba też. Oboje uważamy, że ludzie, którzy się kochają, powinni mieć jakiś margines na swoje życie. I swoje łóżko. Mam 75 lat i nigdy w życiu nie spałam z nikim w jednym łóżku. Nie licząc psa.

3 z 9

Świat według Czubaszek cz.2.

Jej wielką słabością - znacznie większą niż papierosy i Woody Allen - są psy. Angażuje się w akcje dobroczynne na rzecz schronisk dla zwierząt. Na swoim wieczorze autorskim pod Bydgoszczą spotkała kobietę, która przyznała, że ma siedem psów i nie ma za co ich utrzymać. Czubaszek od razu dała jej całe honorarium. Pewna pani wysyła jej co jakiś czas zdjęcia i filmiki z pieskiem uratowanym ze schroniska dla zwierząt. Gdy pytam ją, co to jest szczęście, mówi, że to wtedy, kiedy ogląda zdjęcia tego psa.

- Moim zdaniem nic tak nie dzieli jak wspólne spanie Jedno się rozkopie, drugie zacznie chrapać... To nie jest to, co zbliża ludzi. Dla mnie łóżko jest po prostu do spania albo do zupełnie innych czynności. Po których każde idzie do swego pokoju.

Jest bliskość w takim związku?

- Wystarczająca, żeby nie wejść drugiemu na głowę. Ludzie to nie papużki nierozłączki, które bez partnera wyskubują sobie piórka. Proszę spojrzeć na Karolaka. Często mnie nie ma, a jak dotąd nie wyłysiał, i już mu to nie grozi.

I to jest ta recepta na udane małżeństwo?

- Nie ma jednej recepty dla wszystkich. W przypadku naszego związku się sprawdza. Na pewno do końca będziemy razem, chociaż rzadko gdzieś razem bywamy. On pracuje, wyjeżdża, ja też pracuję i wyjeżdżam. Każde z nas ma swoje życie. Tego się trzymamy i dzięki temu wytrzymujemy ze sobą. Długo i szczęśliwie.

Ale nie zawsze było szczęśliwie. Od 20 lat Wojciech Karolak, charyzmatyczny muzyk jazzowy i wirtuoz klawiszy Hammonda, nie wypił kropli piwa. Kiedyś pił strasznie. Któregoś dnia Maria Czubaszek po prostu wyszła z domu. Nie zostawiła kartki, nic. Jak mąż wytrzeźwiał i się zorientował, że jej nie ma, to się wystraszył. Przestał pić, bo przeraziła go wizja bólu i umierania.
A Czubaszek lubi śmierć. Imponują jej postaci samobójców, jest za eutanazją i mówi, że chciałaby być uśpiona jak pies. Mówi, że zazdrości zwierzętom, gdy ich właściciele podejmują decyzję, że nie ma sensu ich męczyć i należy im pomóc odejść z tego świata.

W jednym z wywiadów powiedziała pani o sobie, że nie jest feministką. Jak niezależna kobieta może tak siebie określić?

- Bardziej tak niż jako feministkę. Zgadzam się z większością ich poglądów, ale nie rozumiem na przykład, dlaczego komplementy ze strony panów powinnam traktować jak seksizm. Pewna amerykańska dziennikarka napisała kiedyś, że pierwszy raz poczuła się staro, gdy młody mężczyzna w metrze spytał ją o godzinę. I zrozumiała, że naprawdę chodziło mu tylko o godzinę. Mnie od lat mężczyźni pytają już wyłącznie o godzinę. Ewentualnie - czy muszę palić.

I co pani odpowiada?

- Że muszę. Bo młodość musi się wyszumieć, a starość wypalić. Choć tak naprawdę starość polega między innymi na tym, że nic się już nie musi, a coraz mniej się może. I to ma swoje plusy. Jak by powiedział klasyk, dodatnie.

Że nic się nie musi czy że coraz mniej się może?

- Jedno i drugie. Nie muszę na przykład przejmować się zdaniem innych, a jednocześnie mogę już niektórych nie słuchać. Więc nie słucham.

Co pani wtedy robi?

- Swoje. I za swoje. Tak na marginesie - palę też za swoje.

Nie szkoda pani zdrowia?
- Jak powiedział kiedyś Jan Nowicki, zdrowia do grobu nie wezmę. A jak pokazuje życie, niepalący też żyją tylko do śmierci. Niektórzy chyba w to nie wierzą. Ale w coś trzeba nie wierzyć.

A propos wiary - Czubaszek mówi o sobie: ?pogodna pesymistka". Bo ten świat jest strasznym miejscem - na Ukrainie jest wojna, głupota przeszła do natarcia, katastrofa jest blisko, a w radiu znowu powiedzieli o jakiejś pani, która w szpilkach wybrała się w góry. I wtedy wiadomo, że życie nie jest jakąś szczególnie poważną sprawą. Mówi, że wszyscy wokoło mówią o apetycie na życie. A ona pyta: Co to jest ten apetyt na życie? Niech ktoś to mi to wytłumaczy, bo ja nawet nie lubię jeść.

To w co pani nie wierzy?

- Choćby w to, że człowiek jest z natury dobry. Bliżej mi do przekonania Marka Edelmana, że ?jeśli dać człowiekowi szansę, to zrobi najgorsze świństwo". Dlatego często powtarzam za Oscarem Wilde?em, że ?im bardziej poznaję ludzi, tym bardziej kocham zwierzęta".

Podejrzewam, że nie przysparza to pani przyjaciół.

- Pamiętając, że wśród przyjaciół psy zająca zjadły, pocieszam się, że mogło być gorzej.
To znaczy?

- Cokolwiek to znaczy, mogło paść na mnie. Poza tym chyba wspominałam, że przyjaźń jest moim zdaniem przereklamowana.

Damsko-męska.

- Między kobietami tym bardziej. W życiu nie miałam przyjaciółki. I nie żałuję.

Nie wszyscy ją lubią. Spotkania z nią wywołują czasami tak żywe protesty jak koncerty metalowego Behemotha i spektakle ?Golgoty Picnic". ?Nie chcemy morderczyni" - takie transparenty i hasła pojawiły się na pikiecie w Nowym Sączu. Grupa mieszkańców protestowała przed biblioteką, w której miało się odbyć spotkanie autorskie z Czubaszek. Burmistrz musiał ściągnąć straż miejską, aby uspokoić manifestantów.
Czym tak zdenerwowała naród? Jeden z prawicowców powiedział w telewizji, że Maria Czubaszek zamordowała dzieci. I to jedna z niewielu rzeczy, która ją złości, bo po tym programie na spotkaniu z nią w małej miejscowości na Śląsku podeszła do niej cicha starsza pani. Zapytała, czy to prawda, że dzieci zabiła. Czubaszek wytłumaczyła jej, że chodziło o aborcję. ?To dobrze, bo jak się dowiedziałam, to całą noc spać nie mogłam" - powiedziała z ulgą.

Dzieci też pani nie miała?

- I też nie żałuję. Nie sprawdziłabym się w roli matki.

Skąd pani wie?
- A skąd wiem, że nie sprawdziłabym się jako himalaistka? Albo kierowca Formuły 1?
Skąd to pani wie?

- Z tych samych powodów, dzięki którym mam pewność, że nie sprawdziłabym się w roli matki.

Bo?

- Nie. I tyle na ten temat. Przy różnych okazjach powiedziałam już wystarczająco dużo, żeby nie przysporzyć sobie, jak to pan mówi, przyjaciół.

Jednak, przyznając się publicznie do dwóch aborcji, dla wielu kobiet stała się pani bohaterką.

- Jeżeli, to niechcący i niezasłużenie. Przecież nie ja pierwsza i nie ostatnia przerwałam ciążę. A powiedziałam o tym tylko dlatego, że dziennikarz mnie spytał. Powiedziałam również, że moim zdaniem powinny się rodzić dzieci chciane i że nieprawdą jest, że każda kobieta ma instynkt macierzyński. I że to nieprawda, że jak Bóg da dziecko, to da i na dziecko. Bywa, że i partner nie zawsze da. Nie mówiąc już o naszym państwie, które bardziej zdaje się chronić życie tuż po poczęciu niż po urodzeniu. Ale to już temat na zupełnie inną rozmowę. I nie ze mną. Na szczęście kogo jak kogo, ale obrońców życia u nas nie brakuje.

Złości ją, gdy przed świętami w tabloidach pojawiają się artykuły o małżeństwie z ośmiorgiem dzieci, które marzą o szczoteczce do zębów. Gdy wszyscy naokoło się wzruszają, ją ogarnia złość, bo uważa, że człowiek jest istotą myślącą i jeśli ktoś nie ma pieniędzy i warunków do życia, to powinien używać środków antykoncepcyjnych.

Mąż w kwestii dzieci podobnie myśli?

- Gdyby myślał inaczej, nie byłby moim mężem. Jest równie odpowiedzialny, przynajmniej w tej kwestii, jak ja i wie, że tak samo nie nadaje się na ojca jak ja na matkę. Niektórzy tak mają. Tylko nie mają odwagi do tego się przyznać.

Pani miała.

- Nie wiem, czy to była odwaga, czy nierozwaga, ale, powtórzę, nie żałuję.

A jest coś, czego pani w życiu żałuje?

- Że nie jestem kimś innym.

Na przykład?

- Bogatą - nieprzyzwoicie! - starszą panią, palącą gdzie tylko chce, sączącą campari z wodą i grającą w pokera.

Marzenia czasem się spełniają.

- Niestety. Mnie spełniło się jedynie to, że jestem starszą panią. Jeszcze starszą, niż sobie wymarzyłam. Śmieszne?

Muszę odpowiedzieć? A panią co tak naprawdę śmieszy w codziennym życiu?

- Straszliwa powaga i nadęcie. Dotyczy to w dużej mierze polityków, ale nie tylko. Ludzie coraz częściej się obrażają o byle co, a nawet nie wiedząc na co. Tak było ze spektaklem ?Golgota Picnic". Przecież większość ?święcie oburzonych" nie wiedziała, przeciw czemu protestuje. Założę się, że nie przeczytała nawet tekstu spektaklu, który wydrukowała ?Wyborcza". Ale my, Polacy katolicy, Polacy patrioci... Z całym szacunkiem, ale chyba nie o to chodzi. I właśnie ta gorliwość, żeby nie powiedzieć zaciekłość, mnie osobiście śmieszy. Sama siebie nie traktuję poważnie, więc może dlatego...

Śmieszą ją też politycy i celebryci. Nagłówki: ?Dramat znanej aktorki. Nie może jeść sushi, jest w ciąży". Wypowiedzi ważniaków i gwiazd dla mediów. Oto celebrytka rozstała się z narzeczonym, ale wierzy, że jeszcze kiedyś spotka swoją drugą połówkę. Tak - zdaniem Czubaszek - może powiedzieć tylko półgłówek. Opuszczone i zdradzone gwiazdeczki wyznają, jakie to zawody miłosne je spotkały, że teraz w ich zalęknionych małych sercach znalazło się miejsce na tego wspaniałego i jedynego, na którego wieczorami będą wyczekiwały w oknie. Czubaszek radzi tym celebrytkom, żeby kupiły sobie psa.
Jej zdaniem świat zbyt wielu kobiet obraca się wokół oczekiwania, żeby ktoś je przytulił, powiedział, że je kocha, dał kwiaty i śniadanie do łóżka.

Po warszawskiej premierze monodramu według książki Danuty Wałęsy obśmiała pani uwagi autorki...

- Która wyraziła zdziwienie, że w stolicy chyba wszyscy są przeziębieni, bo w czasie przedstawienia kaszleli. Poza tym śmiali się nie wtedy, kiedy trzeba. Na wszelki wypadek do teatru nie poszłam, żeby nie było obciachu.

Bo co?

- Też mogłabym zakaszleć. Albo, nie daj Boże, zaśmiać się w nieodpowiednim miejscu.

Byłej prezydentowej też nie może wybaczyć pewnego wywiadu w radiu. Niektóre kwestie nawet sobie zapisała, bo nią wstrząsnęły. Kiedy dziennikarka zapytała Danutę Wałęsową, czy w Polsce nie jest za mało żłobków i przedszkoli, ta powiedziała, że jest przeciwko żłobkom i przedszkolom, bo jej zdaniem to matka powinna sama osobiście wychować dziecko. Bo jak ?dzieciątko" będzie w żłobku, to stanie się dzieckiem społecznym i państwowym, a nie takim osobistym, prawdziwym.

- Tak między nami, mnie łatwiej rozśmieszyć, niż wzruszyć. Nie płakałam nawet na ?Królu lwie", na którym pobeczał się podobno premier Tusk. Tak przynajmniej napisała w swojej książce jego małżonka. Nie wiem, czy rzeczywiście się pobeczał, ale brzmi fajnie. Nie gorzej od anegdotek opowiadanych przez prezydenta Komorowskiego.

Czyli i w polityce nie zawsze powaga i nadęcie?

- Fakt. Ale nie zapominajmy, że jak mawiał premier Churchill: ?Polityka to nie zabawa. To całkiem dochodowe zajęcie". A ponieważ światem rządzą pieniądze...

Chciałaby pani być nieprzyzwoicie bogatą...

- Starszą panią. Bogata już nie będę, ale jeszcze starsza będę. Zobaczy pan!
Rozmawiał Grzegorz Giedrys
Zdjęcie: Radek Polak

4 z 9
"Wysokie Obcasy Extra"

Być jak Francuzka? Nie, dziękuję

Francuzki to najdoskonalsze kobiety świata - nie tyją, nie robią sobie liftingów, są sexy, nigdy nie sypiają same i są znakomitymi matkami. Kto by nie chciał "być jak Francuzka"?
Natalia Mazur

Znajoma fashionistka zbiera na torbę Louis Vuitton. Ma już 3 tys. i wciąż jej brakuje drugie tyle, by kupić najtańszy model. Zapytałam, czemu nie kupi sobie jakiejś ładniejszej, tańszej i takiej, o której nikt od razu nie pomyśli: ?podróba". Odpowiedziała: - Ale to Vuitton!

Z kraju nad Sekwaną pochodzą sery i apaszki, większość drogich perfum i wszystkie szampany. Gdy na moim lokalnym targu pojawił się nowy stragan z bretońskimi ciasteczkami maślanymi na wagę, od razu ustawiła się kolejka. To samo do francuskich kiełbas, choć dla mnie pachną jak zachęta do diety wegetariańskiej. Czy jednak francuski Camembert jest lepszy od naszego Turka? Czy ktokolwiek piłby szampana, gdyby nie etykieta? Czemu francuska moda ma być najlepsza na świecie, skoro projektantami najbardziej francuskich domów mody najczęściej są obcokrajowcy - w Chanel od ponad 30 lat rządzi Niemiec Karl Lagerfeld, a dla Yves?a Saint Laurenta projektował Włoch Stefano Pilati.

Wychodzi na to, że najlepszym towarem eksportowym znad Sekwany jest przymiotnik "francuskie". Ostatnio doszedł też rzeczownik: "Francuzka". Francuzki to najdoskonalsze kobiety świata - nie tyją, nie robią sobie liftingów, są sexy, nigdy nie sypiają same i są znakomitymi matkami. Kto by nie chciał "być jak Francuzka"?

Poradniki o tym, jak "być Francuzką", mogą zapełnić całą półkę w księgarni - pod warunkiem, że ktoś je by obok siebie ustawił (czego nikt nie zrobi, bo wtedy wyjdzie na jaw absurd tego biznesu).

Jak być SZCZUPŁĄ JAK...

Na początek łapię za "Francuzki nie tyją" Mireille Guiliano. Guiliano jest Francuzką, ale życie dzieli między Nowy Jork a Paryż. Pierwszy raz pojechała do Ameryki jako 19-latka, na szkolną wymianę. Przytyła 10 kg. Po powrocie studiowała w Paryżu, codziennie zjadała po kilkanaście ciastek i dziwiła się, że zamiast chudnąć, tyje. Wreszcie zastosowała rady doktora, którego nazywa ?Doktor Cud". Schudła i trzyma wagę. Jej zdaniem kobieta powinna całe życie ważyć tyle, ile w wieku 20 lat.

Jak to osiągnąć? W pierwszej fazie, przez trzy tygodnie, skrupulatnie notujemy wszystko, co zjadamy. W ten sposób identyfikujemy największych wrogów. Wkrótce przyjdzie nam się z nimi pożegnać. Drugi krok: przez cały weekend jemy wyłącznie ?cudowną zupę z porów". Aż wreszcie przechodzimy do etapu trzeciego, w którym wdrażamy w życie zasadę dobrze znaną w Polsce jako "em żet". Mniej żremy. Gdy osiągniemy już wymarzoną wagę, wolno nam będzie powrócić do niektórych przyjemności, na przykład do słodyczy (oczywiście od czasu do czasu i na ściśle opisanych przez Guiliano zasadach).

Gotuję zupę porową. Guiliano rozpływa się nad jej cudownym smakiem. Podobno niektóre osoby, którym zdradziła ten przepis, korzystają z niego za każdym razem, gdy mają ochotę na coś pysznego i niekalorycznego. Kupuję cienkie, młodziutkie pory, odcinam białe części, zalewam wodą, gotuję, aż zupa zawrze. Zmniejszam ogień i podgrzewam jeszcze pół godziny. Zlewam wodę: mam ją pić co trzy godziny. A pory jeść za każdym razem, gdy zgłodnieję. Od razu nakładam sobie porcję. Oj, to rzeczywiście musi odchudzać! Niedogotowany por smakuje jak drewno i taką też ma konsystencję. Woda natomiast smakuje jak... woda. Cóż, widocznie nie mam ręki do haute cuisine.

Jakie jeszcze pomysły sprzedaje nam Guiliano? Jeść mało, często, o regularnych porach. Nie podjadać, ale też się nie głodzić. Nie zapychać się śmieciowym jedzeniem, kupować świeże produkty. Jeść dużo warzyw i owoców. Być obojętnym na słodycze. Wszędzie chodzić z butelką wody. Niby nic szczególnego. Szkopuł w tym, by tych reguł naprawdę przestrzegać. Czy to możliwe? W kraju, w którym na każdym kroku jesteśmy zachęcani do zagryzania obfitych posiłków tabletkami na wątrobę, trudniej zachować sylwetkę. Mogłabym więc dać szansę Guiliano, gdyby nie to, że podejrzewam, że nie jest za mądra. Na przykład radzi, by desery zamawiać na pół. Kto nie znajdzie partnera, zastosować musi trudniejszą metodę. Zamówić deser, podziubać w nim trochę, zacząć opowiadać anegdotę i jednocześnie odsunąć lekko talerzyk. Opowieść należy spuentować dopiero wtedy, gdy kelner sprzątnie naczynie z rozgrzebanym deserem. Guiliano zapewnia, że towarzysze biesiady nawet się nie zorientują, że nie dojedliśmy słodkiego.

Genialny fortel, prawda? Jeśli chcesz być jak Francuzka, nawet nie pytaj, dlaczego nie można po prostu przestać zamawiać desery.

Jak być SEKSOWNĄ JAK...

Helena Frith Powell, angielska dziennikarka o szwedzko-włoskich korzeniach, zastanawia się: "Dlaczego Francuzki są takie sexy", i pisze książkę o takim tytule. Z lektury dowiemy się, co zrobić, by wyglądać szykownie, elegancko, uwodzicielsko. Spodziewam się rad typu: ?biała bluzka i ołówkowa spódnica sprawdzą się w każdej sytuacji" albo ?żeby stopy dobrze wyglądały w płaskim obuwiu, zastąp baleriny płaskimi mokasynami". Przydatnych rad wygodnie zebranych w jednym miejscu. Nic z tego - Frith Powell dostrzega po prostu, że Francuzki zawsze mają idealny manikiur, ułożoną fryzurę, szykowną odzież, malują się, by wyrzucić śmieci, a ramiączka od stanika nigdy nie wychodzą im spod bluzki.

Chcąc "być jak Francuzka", powinnam wybierać kolor kremowy i czarny oraz klasyczne kroje. Znajoma, która przez ponad rok mieszkała w Paryżu, dorzuca do tego kolor granatowy. - Polka, szykując się na imprezę, zakłada czerwoną sukienkę albo przesadnie krótką spódniczkę, wysokie szpile, robi krzykliwy makijaż. Francuzka wybierze prosty granatowy komplet i delikatną srebrną lub złotą biżuterię. I będzie wyglądała wyjątkowo. Ja nie wiem, jak one to robią - mówi.

Zdaniem Frith Powell Francuzki swój urok zawdzięczają przede wszystkim pasom do pończoch zakładanym pod spodnie i bieliźnie noszonej w kompletach. Reporterka rozmawia z kobietami ponadprzeciętnie zamożnymi. To prowadzi ją do jakże odkrywczej konstatacji, że aby dobrze wyglądać, warto mieć dużo czasu i dużo pieniędzy. Wow!

Jak być WYSPORTOWANĄ JAK... (BEZ UPRAWIANIA SPORTU)

Francuzki z pogardą traktują wszelkie zajęcia fitness (może dlatego, że nie jest to francuskie słowo?). Dla nich to marnowanie czasu: na siłownię trzeba dojechać, przebrać się, męczyć się godzinę w zamknięciu. Bieganie też nie jest dobrym pomysłem: trudno przebiec kilka kilometrów i się nie spocić, a buty do biegania nie należą do najpiękniejszych. Mireille Guiliano proponuje zastąpić intensywne formy ruchu takimi, które nie wymagają zmiany garderoby. Można jeździć do pracy rowerem, chodzić pieszo, wybierać schody, kiedy tylko to możliwe. Zdaniem Heleny Frith Powell wystarczą zakupy - to ulubiony francuski sposób na spalanie kalorii.

Jak SIĘ PRZYJAŹNIĆ JAK...

To jedna z tych rzeczy, której nie chcesz robić jak Francuzka. Helena Frith Powell twierdzi, że francuskie kobiety nie mają poczucia humoru, brakuje im radości życia i nie lubią się nawzajem. Przyjaciółki mają po to, by odbijać im facetów. Relacje międzyludzkie nie są mocną stroną Francuzek - potwierdza moja znajoma Margot. Mieszkała w Paryżu, studiowała tam sztuki sceniczne. I choć ma zupełnie polskie imię, wszyscy mówią o niej właśnie Margot.

Z kamienną twarzą spogląda teraz na ukos i w bok. Z takim spojrzeniem spotykała się, gdy zdaniem otoczenia zrobiła coś niestosownego. Rzeczy, których nie wypada, jest bardzo dużo. Przy własnym chłopaku można się wykąpać, ale nie można się pokazać w maseczce. Nie tylko jemu - kiedy Margot z maseczką na twarzy otworzyła drzwi francuskim koleżankom, nie wiedziały, gdzie oczy podziać. Jeśli chcesz jeść w miejscu publicznym, musisz sobie przynieść stolik. Nawet piknikując, Francuzi kładą na kocu obrus i używają srebrnych sztućców. Gdy Margot wyciągnęła w metrze kanapkę, podróżni popatrzyli na nią, jakby zaspokajała potrzebę fizjologiczną zupełnie innej natury. Opracowała system: kanapkę gryzła w torebce, a przeżuwała, zasłaniając się książką.

Jeść w metrze nie wypada, można natomiast okrutnie obgadać koleżankę, zwłaszcza gdy ma wąsik. Ważne, by gdy się pojawi, powiedzieć jej, że ślicznie wygląda, całując powietrze po bokach jej głowy. - Francuzi dużo się dotykają, całują na powitanie, obejmują, kładą nawzajem dłonie na udach, ale nigdy nie wierz Francuzce, która mówi: "chętnie ci pomogę". To tylko taki zwrot grzecznościowy - ostrzega Margot.

Kamila jako au pair zajmowała się dziećmi w pewnej hrabiowskiej rodzinie. - Rozmawiałam z hrabiną o życiu, to były naturalne, swobodne rozmowy. Nie dąsałam się, gdy prosiła, bym została po godzinach. Przed wyjazdem zapytałam, czy ktoś mógłby podrzucić mnie na stację. Zmroziła mnie wzrokiem - opowiada.

Nic zatem dziwnego, że odchudzona Mireille Guiliano trafiła na listę najgorszych szefów w Nowym Jorku (zanim zaczęła pisać swoje poradniki, pracowała w amerykańskiej filii francuskiej korporacji). Ktoś złośliwie zeznał, że wchodząc do biura, potrafiła powiedzieć: ?Właśnie przydarzyło mi się coś okropnego. Gruba kobieta odezwała się do mnie w windzie!".

Jak WYCHOWYWAĆ DZIECI JAK...

Zapomnij o tym, jeżeli nie umiesz robić dużych oczu. Duże oczy pokazuje się dziecku, gdy coś zbroi. To widok tak straszny, że dziecko zaczyna unikać niestosownych zachowań. Wyczytałam to u Pameli Druckerman. Amerykanka jest autorką książki ?W Paryżu dzieci nie grymaszą", w której opisuje swoje doświadczenia związane z wychowaniem trójki dzieci nad Sekwaną. Podziwia służbę zdrowia, publiczne żłobki i metody wychowawcze, dzięki którym dzieci są podobno mniej marudne. W poradniku ?Dziecko dzień po dniu" przepisuje poprzednią książkę, w punktach.

Co radzi rodzicom, którzy urodzili się w każdej innej szerokości geograficznej? Nie wolno za wcześnie podchodzić do dziecka, gdy płacze, bo nigdy nie nauczy się samo uspokajać. Starszemu dziecku po godzinie 21 nie należy poświęcać uwagi, bo to czas zarezerwowany dla dorosłych. Francuskie wychowanie wymaga konsekwencji i punktualności, ale w nagrodę otrzymujemy malucha, który w wieku trzech lat przesiedzi spokojnie czterogodzinny obiad w restauracji. Gdyby coś takiego zdarzyło się mojemu dziecku, poszłabym z nim do lekarza.

- Nieprawdziwa jest sugestia Druckerman, że dzięki stosowanym precyzyjnie regułom francuskie matki są spokojniejsze i mniej zestresowane. One biorą mnóstwo leków, zwłaszcza w czopkach - kwituje moja znajoma Kamila.

Margot za to zazdrości Francuzkom, że umieją po powrocie z pracy powiedzieć dziecku: "mama potrzebuje dziesięciu minut", i na wspólny spacer do parku wychodzą wypachnione i w odświeżonym makijażu.

- Ale potrafią też przez cały dzień informować dziecko płaczące pod drzwiami, że ?mama odpoczywa" - dodaje Kamila. Pierwszego dnia po przyjeździe Kamili do zamku hrabina wręczyła jej dwoje zaryczanych dzieci, roczne i dwuletnie, i oznajmiła, że wychodzi z mężem. Młodsza dziewczynka była chora, a jedynym wsparciem dla nowej opiekunki była szafka pełna czopków na każdą dolegliwość. Dla dorosłych.

Francuzki muszą jednak kochać dzieci - każda rodzi średnio dwójkę, to jeden z najwyższych wskaźników w Europie.

Jak być KULTURALNĄ JAK...

Francuzki nie będą dla mnie wzorem relacji towarzyskich i rodzinnych. Ale zdaniem Heleny Frith Powell powinny mnie inspirować jako kobiety inteligentne, oczytane, pilnie i regularnie uczestniczące w kulturze. - Francuskie znajome zabierały mnie na niektóre wydarzenia. Oglądałam z nimi eksperymentalny film o kapiącej wodzie. Kropla się zbierała, zbierała, wreszcie spadała. I tak przez dwie i pół godziny - opowiada Margot. - Niewiele krócej trwał spektakl plenerowy, na który wybrałyśmy się zimą. Mistrz ceremonii ustawił nagich aktorów w dziwnych pozach, a potem chodził i łapką na muchy klepał po plecach i tyłkach. Gdy zastanawiałam się głośno, czy aktorzy nie zmarzną, koleżanka skarciła mnie za przyziemne rozważania.

Margot postanowiła się odwdzięczyć za zaproszenie, zabierając koleżankę na "Giselle". Po spektaklu zachwycała się perfekcyjnym spektaklem. Francuzka tylko wzruszyła ramionami: - "Giselle" jak "Giselle", każdy widział 20 razy w dzieciństwie.

Margot pomyślała wtedy, że dla Francuzki oglądanie klasycznego baletu jest jak dla Polki oglądanie "Klanu".

Francuzki czytają. 70 proc. Francuzów przeczytało w zeszłym roku przynajmniej jedną książkę, a średnia liczba przeczytanych tomów na głowę wynosi 15. A w Polsce? 40 proc. nie czyta wcale, mało tego - nie czyta co trzecia osoba z wyższym wykształceniem. Pamela Druckerman w ciągu dziesięciominutowego spaceru po swojej paryskiej dzielnicy mija siedem księgarń.

Czy jednak to oznacza, że Francuzki są inteligentniejsze od kobiet innych narodowości? Frith Powell odpowiada twierdząco na to pytanie, przytacza nazwiska sławnych w świecie Francuzek. Osobliwy jest sposób, w który je charakteryzuje. O wybitnej umysłowości George Sand ma świadczyć to, że sypiała z Chopinem. Na plus Simone de Beauvoir działa wieloletni romans z Sartre?em. Pierwsza podobno nie była zbyt piękna, ale była wprawną uwodzicielką. No bo przecież książka o tym, jak uwodzić jak Francuzka, sprzeda się dużo lepiej niż opis zasług Sand czy Beauvoir.

***

Na francuskiej diecie wytrzymuję dwa tygodnie. Więcej schudłam na diecie wybitnie amerykańskiej, uwzględniającej pizzę, drinki i masło orzechowe. Od niedostatku ruchu swędzi mnie całe ciało i w końcu idę pobiegać. Po piątym kilometrze, mokra od potu, nieatrakcyjna i szczęśliwa, zaczynam się zastanawiać, czy w nachosach jest jakiś ważny minerał, którego niedostatek mógłby odczuwać organizm. Bo ja odczuwam. Mam już dosyć delektowania się raz na dwa dni kosteczką czekolady z zamkniętymi oczami. Chcę z otwartymi wrąbać paczkę chrupek. Bo przecież nie muszę być tak chuda jak na początku studiów. Nie muszę się też spinać, by majtki pasowały mi kolorem do stanika, a paznokcie były zawsze polakierowane. Ciągłe kontrolowanie samej siebie jest jak pobyt w więzieniu. Może Francuzki są doskonałe, ale życie nigdy nie będzie, więc powinnam zrobić wszystko, by chociaż było przyjemne.

Adieu, Mireille, bye, bye Heleno, żegnaj Pamelo. Bawcie się dobrze, ja otwieram polskie piwo

5 z 9
Jan Kalwejt
Jan Kalwejt

Słownik nowych emocji według Tomasza Piątka cz.2.

Albo znowu dla odmiany szef naczytał się o zarządzaniu klasztornym i serwuje wszystkim lunch, ale tylko kaszę z olejem krokoszowym. A do obiadu czyta nam głośno budujące książki aktualnego guru biznesu. Ale wróćmy do bojuszu i bojusznika.

Jeśli bojusznik nagle przejdzie na stronę przeciwnika, to siłą rzeczy staje się naszym najgorszym przeciwnikiem. Jako zdrajca. Często także jako języczek u wagi, decydujący o zwycięstwie przeciwnika. A jeśli nawet nie przejdzie na stronę przeciwnika, tylko wycofa się z konfliktu, to też zdradzi boleśnie. Bo mało rzeczy równie przeszkadza w walce jak nagłe i niezapowiedziane osłabienie. Można więc powiedzieć, że bojusznik jest naszym przeciwnikiem niezależnie od tego, co zrobi - czy nas opuści, czy nie. Bo już ("Bo już?, Bo już?") nas osłabia, jeszcze zanim zdradzi. Osłabia, budząc w nas strach przed swoim odejściem.

Lęknistwo

Pojawia się, gdy boję się coś zrobić, ale jeszcze bardziej mi się nie chce. Albo gdy nie chce mi się czegoś zrobić, ale jeszcze bardziej się tego boję. Albo gdy boję się coś zrobić właśnie dlatego, że nie chcę. Lub odwrotnie. Trudno w lęknistwie stwierdzić, co było pierwsze, leniwa kura czy przerażone jajo, lęk czy lenistwo. Osoba lękniwa nie wie. No bo wszędzie tam, gdzie jedno uczucie ma być maską dla drugiego, osoba czująca preferuje nie wiedzieć, co czuje. To wynika z definicji maski. A poza tym lęk jako taki jest strachem nieuświadomionym lub słabo uświadomionym: w lęku nie za bardzo wiemy, czego się lękamy i o co w ogóle chodzi. To znowu wynika z definicji lęku.

I tak oto jajostrach z kuroleniem łączą się w lęknistwie, tworząc cudowną, niesprecyzowaną emagmę (emocjonalną magmę). Emagmę wyjątkowo impulweryzującą (potocznie: wkurzającą) wszystkich, włącznie z samym lękniuszkiem (lękliwym leniuszkiem).

Lęknistwo mogłoby być kopalnią złota dla koncernów farmaceutycznych. Tym bardziej że wprowadzenie na rynek odpowiedniego preparatu zwiększyłoby u przyjmujących ten lek np. gotowość do pójścia na badanie piersi lub zrobienia testu ciążowego. Myślę, że najlepszy byłby czopek ziołowy na bazie pieprzu.

Miałżeństwo

Miałżeństwo to postpara postpoślubna, a dokładnie: związek pomałżeński, którego spoiwem jest to, co obie osoby w małżeństwie wspólnie miały. A głównie jest to kredyt. No bo często przychodzę do znajomych, a oni mówią: "Patrz, jaki mamy domek". Jaki basenik. Jaki samochodzik terenowiutki-nowiutki. A ja się gryzę w język, żeby nie powiedzieć: ?Wy nie macie. Bank ma".

Miałżeństwo spłaca to, co miało, a czego już nie ma - bo miało to małżeństwo, którego już nie ma, a nie miałżeństwo, które jest. Albo dokładniej: miałżeństwo spłaca to, czego nie miało nigdy, nawet jako małżeństwo - bo zawsze bank to miał.

Co ciekawe, nawet osoby bardzo tradycyjne skłonne są widzieć w podstawach miałżeństwa podstawy małżeństwa, a w każdym razie podstawy solidnego związku. Pewna katolicka matrona powiedziała mi o swojej córce: ?Ona żyje bez ślubu! Gorzej: bez kredytu!". Miał, miau, ratunku!

Nadmentalność

Jak mówią wszyscy, jest czas zmian. Zawsze był, bo bez zmian nie ma czasu - czas na tym przecież polega, że coś się zmienia. Czas jest przeciwieństwem jednego z moich kolegów - kolega nic się nie zmienia. Ani w nim, ani u niego.

W naszych czasach zmiany są szybsze i jest ich więcej, a skoro właśnie czas polega na zmianach, to można z tego wyciągnąć optymistyczny wniosek, że mamy więcej czasu. Powiedzą Państwo, że tego nie czują. No bo nie mówię o czasie wolnym! Tylko o szybkim, skoro zmiany szybkie. I w związku z tym czasem szybkim szybkich zmian cywilizacyjno-technologiczno-różnych epoka i mentalność zmienia się nam co dwa lata. Mamy np. dekadę i na przestrzeni tej dekady co dwa lata inną mentalność. Mamy np. dwulecie komunikatorów, dwulecie Wikipedii, dwulecie mediów społecznościowych, dwulecie aplikacji smartfonowych etc. I dlatego dramatycznie niezbędna jest nadmentalność.

Nadmentalność to taka ponadczasowa struktura, która pilnuje, żeby Mediuś społeczniuś przy przekształcaniu się w Smartkacza apkowicza (lub odwrotnie) nie zdeformował nadmiernie jeden drugiego lub żeby przez przemieszanie nie powstał medio-społo-apko-smarto-gniot osobowościowy.

Nadmentalność ma się tak do mentalności jak nadleśniczy do leśniczych. Mamy np. takie Lasy Mielęcińskie albo Chełstowickie i na każdym ich kawałku jest inny leśniczy, a pracę tych leśniczych - żeby np. do siebie nie strzelali - koordynuje nadleśniczy. Tyle że jest pewna różnica. Nadleśniczego ktoś kiedyś widział. Np. mój przyjaciel Darek, na Mazurach - chociaż potem okazało się, że to uciekinier z psychiatryka włamał się do domu nadleśniczego i ukradł mu mundur. Kiedy Darek powiedział: "Dzień dobry, panie nadleśniczy, bo ja jestem po szkole leśnej i bardzo bym chciał tu zostać strażnikiem w parku krajobrazowym", usłyszał: ?Marszałek czas wita was. Chceta czy nie chceta, po mięso, mięso wszystkie pójdzieta".

No więc nadleśniczego ktoś kiedyś widział, a przynajmniej jego mundur. Nadmentalności nie. Nadmentalność się dopiero tworzy. Jest w zaawansowanej fazie projektowej jak wiele innych dramatycznie niezbędnych rzeczy.

Parapara

Parapara czy też para-para, to taka odmiana postpary, w której obie strony już się rozstały, a nawet żyją w innych parach seksualno-mieszkaniowych, ale emocjonalnie nadal są parą. I nie traktują tego jako wygasającej pozostałości poprzedniego związku (wtedy byłaby to pozostpara), tylko uważają, że to stan trwały, i czują się z tym dobrze.

Jeżeli taka para-para robi jeszcze bara-bara, to mamy zaczątek podstawowej komórki poliamorycznej. Gdy taka komórka zamieszkuje pod jednym dachem, to mamy barak-barak. Tradycjonaliści powiedzą: bardak-bardak, że niby Sodoma i Gomora. Stanowisko związków wyznaniowych w kwestii seksu pomałżeńskiego to temat do dalszego zgłębienia. Jak zresztą w ogóle stanowisko związków wyznaniowych w kwestii związków płciowych. Jako retropostępowy gender-konserwatysta uważam, że w tych sprawach na pierwszym miejscu jest nie stanowisko, ale legowisko.

Pasieroctwo

O mamo, to jest temat. Mamy postmonogamię czy też monogamię krótkoterminową, jak również poliamorię i rodziny patchworkowe (postdziewiarstwo postdziewic). No i skutkiem tego wszystkiego jest rotacyjność. Jak mawia mały Andrzejek z Wrocławia: ?Co jakiś czas tatuś kolegi jest tatusiem u mnie".

Jest to tzw. roro, czyli rotacyjne rodzicielstwo. Przy okazji roro zdarza się, że między dzieckiem a neorodzicem rozkwitnie miłość prawdziwa, naprawdę rodzicielska i dziecięca. Co bywa tragiczne do kwadratu. Czemu? Bo nowszy związek często okazuje się krótszy niż starszy, a już poprzednio małe serduszko, zranione odejściem biotaty czy też realmamy, zwątpiło. I wielkiego trudu trzeba było, żeby się na nowo otworzyło, i już samo to otwieranie bolało? A tu bach. Rozstanie z neotatą lub neomamą boli podwójnie albo i bardziej. Pasierota. Podwójna sierota. Pasierb osierocony z tatczyma lub mamciochy.

Dla porządku dodam, że rozstanie z rotacyjnym rodzicem to rororo. I dla porządku dodam też, że nie wszystkie nowe związki są nietrwałe, i bywa, że roro przeobraża się w rero (realne rodzicielstwo).

Rotoflof, czyli uczucia ojczymacosze

Temat pokrewny pasieroctwu, bo związany z roro. Proszę Państwa, gdy lew samiec zabije innego lwa i zaczyna zapładniać jego samice, to profilaktycznie morduje również dzieci swojego poprzednika. U człowieka też się wydzielają różne dziwne enzymy w mózgu, gdy w pokoju hałasuje mały gnom-genom z genomem obcym naszym genom. Literatura pełna jest przykładów konfliktu pasierb/pasierbica - ojczym/macocha. Hamlet, na ten przykład.

Ale człowiekowi naszych czasów marzy się, żeby roro przeszło w rero. On chce przekroczyć natur-kultur-ograniczenia, chce być rodzicem zastępczym lepszym niż tzw. rodzic właściwy (strzelec składa się z karabinu, okopu i tzw. strzelca właściwego). No bo oto proszę, jest dzieciątko. Nie nowo narodzone wprawdzie, tylko pięcio-, dziesięcio- albo i piętnastoletnie. Opuszczone przez tego zwyrola, byłego mojej obecnej. Albo przez tę kriokynkę (potocznie: zimną sukę), byłą mojego obecnego zwyrola. No i jakże się nie wzruszyć losem małej ofiary takiego zła? Ja ci to wynagrodzę, o dziecię - pojawia się myśl.

A nie zawsze takie myśli są rozsądne, albowiem możemy się pomylić w ocenie naszych uczuć i za miłość uznać nienawiłość. Czyli nienawiść udającą miłość, a w celu lepszego udawania zmieszaną z nią nie do poznania. Ultrazmieszaną i pomieszaną, albowiem nienawiłość to zawiłość. O tak. Różne natury, kultury i tradycje leją w naszą duszę truciznę nienawiści zaprawioną sacharyną. I nienawiłość zaczyna manifestować się jako toflof (tough love, po polsku ?Surowi rodzice TVN"). A dokładnie rotoflof, czyli toflof rodzica rotacyjnego. Ja ci lekcje sprawdzę, a przy okazji i w trzewiach pogrzebię. Za gruby jesteś, od jutra radosna pobudka o szóstej i biegamy, najlepiej po śniegu. Ja sam, niżej podpisany, też kiedyś zapomniałem, że powołanie ojczyma jest inne niż ojca. Ojciec ma być obrazem Boga, ojczym może być obrazem człowieka (ale wypowiedziałem tę mądrość w telewizji śniadaniowej, więc wyszedłem na swoje, jeśli nie duchowo, to wizerunkowo, hopsasa!).

tekst: Tomasz Piątek

ilustracja: Jan Kalwejt

6 z 9
Jan Kalwejt
Jan Kalwejt

Słownik nowych emocji według Tomasza Piątka * cz.1.

* (do komunikacji przy modernizacji relacji)

Droga Czytelniczko! Drogi Czytelniku! Tu się dowiesz, co czujesz. Tu możesz się też dowiedzieć, jak to nazwać i powiedzieć. Chyba że nie chcesz. Ale gdy nie chcesz, to też chcesz, tylko jeszcze nie wiesz, że chcesz. Jak śpiewa zespół Amadeo: "Chcecie banana" Zjecie banana!".

Zmiany cywilizacyjne (dawniej: rozwój, jeszcze dawniej: postęp) powodują, że ciągle znajdujemy się w zupełnie nowych sytuacjach i międzyludzkich relacjach. To sprawia, że w naszych serduszkach i brzuszkach pojawiają się zupełnie nowe emocje, które jeszcze nie mają nazwy. Trzeba je ponazywać.

A to nie wszystko. Mamy coraz powszechniejszą tendencję do klasyfikowania (brandowania, niszowania) wszystkiego, co się rusza. Co rusz więc kiełkuje w nas pragnienie, aby ponazywać także różne relacje i emocje istniejące od dawna, ale dotąd nienazwane. Czasem nawet nieopisane - w każdym sensie tego słowa (kiedyś mówiło się: "Coś nieopisanego!" na przykład przy półpaścu albo kiedy poseł Marek Jurek wchodził na mównicę).

Temu pragnieniu ponazywania wychodzę naprzeciw ja, literat. Albowiem powołaniem literata jest odpowiednie dać rzeczy słowo. Napisałem więc podręczny słowniczek nowych uczuć i stosunków międzyludzkich. I postludzkich.

Bojusz

Pojęcie profesjonalno-biznesowo-strategiczne, aczkolwiek ma zastosowanie nie tylko w robocie. Bojusz to sojusz "Bo już?", w którym sojusznik co chwilę mówi: "Bo już sobie pójdę?", "Bo już mam dość". A jak nie mówi, to tak jakby mówił. Bojusz to sojusz, w którym bezustannie boję się utracić sojusznika i ten strach przynosi nawet więcej stresu niż poczynania przeciwnika.

Sojusznik-bojusznik niekoniecznie musi żywić wobec nas złe uczucia czy świadomie rozważać wyjście z sojuszu. Wyobraźmy sobie, że w firmie najbardziej nam sprzyja akurat ten szef, który najbardziej przejmuje się tym, co wyczytał w internecie. W każdej chwili może więc uznać, że powinien opuścić firmę i zająć się, powiedzmy, kaszalotingiem (zwiedzanie wnętrza kaszalota, ale ekologiczne, bo kaszalot żyje, zwiedzający - nie żyje). Albo stwierdzi, że dla dobra firmy mamy chodzić w gigantycznych czerwonych buciorach w gwiazdki jako Klon Kosmicznego Klauna albo Klaun Kosmicznego Klona. I firma się rozpada albo on się rozpada, albo my się rozpadamy i żadnej pomocy od szefa już nie uzyskamy.

Państwo myślą, że ja żartuję. Państwo nie pracują w reklamie. No, ale poza reklamą zjawisko szefonauty (szefa internauty) też istnieje. Jest może mniej malownicze, ale przez to nieraz wręcz gorsze, bo nie tylko destrukcyjne, lecz także nudne (destrudne: destrukcyjne, nudne i trudne). Np. szef wyczytał, że teraz zarządza się terapeutycznie. I w związku z tym każdy pracownik z każdym innym pracownikiem firmy musi raz w miesiącu wypić herbatę i przez pół godziny porozmawiać o życiu. W firmie 50-osobowej daje to 25 godzin pracy w miesiącu. Czyli ponad trzy dni robocze, a robotę, którą się miało zrobić w te trzy dni, wykonuje się w nadgodzinach, oczywiście bezpłatnych. Ale nie narzekajmy: mało jest firm, które płacą za picie herbatki i rozmowy o życiu.

Za-leży

O pracę jest trudno. Nie mówiąc już o pracy marzeń czy chociażby związanej z wykształceniem, a właściwie wykrztałceniem. Wykrztałcenie to wykształcenie, w którym nie ma krzty sensu - ani profesjonalnego, ani duchowego - a które wykrztusza się zaraz po wyjściu z uniwersytetu.

Wielu młodych ludzi w kwestii pracy jest gotowych na wszystko, ale po warunkiem, że jest to pasywstko. Pasywne wszystko. Oni pójdą nawet na roczny staż bezpłatny - pod warunkiem, że na tym stażu nic nie trzeba robić. Bardzo im zależy - pod warunkiem, że się leży. Zatem im nie tyle zależy, ile zasięleży albo za-leży. Która z tych form jest poprawna? To zależy. I nie powiem, od czego, bo mi nie zależy. Leżę właśnie.

Ale ironia w kąt: właściwie im się nie dziwię. Co prawda ja w latach mojej młodości zrobiłem masę rzeczy za darmo, ale ja wtedy jeszcze mogłem wierzyć w coś takiego jak sukces. Że niby sukces istnieje, przynajmniej potencjalnie, i że warto się dla niego poświęcać. A sukces to pojęcie XX-wieczne. Sukces nie ma zastosowania w chwili, w której sukces celebrycki trwa średnio rok, marketingowy - trzy miesiące, a np. literacki - dwa tygodnie.

plus: Pieprznik

Z pieprznikiem jest trochę pieprznik, bo hasło to pojawia się tutaj wbrew porządkowi. Bo logika to nie zawsze porządek. Zdarzają się sytuacje, w których logiczne byłoby rozpieprzenie panującego porządku.

Pieprznik to w naszych czasach pracownik. Nie w tym sensie, że pracownik jest molestowany seksualnie, co oczywiście się zdarza, ale nie definiuje pracownika. I nie w tym sensie, że w życiu zawodowym pracownika panuje pieprznik, co też często się zdarza - znajoma mi wyznała, że obsługuje naraz dziesięciu stałych klientów w swojej firmie: to znaczy, że samo odpowiadanie na maile zajmuje jej dziesięć godzin dziennie; trudno się w takiej sytuacji nie pogubić.

Pracownik to pieprznik typu Za (zapieprza) i pieprznik typu Osię (opieprza się). Na przykład moja ww. znajoma jest pieprznikiem typu Za. Co ciekawe, wcale nierzadko wynagrodzenie Za nie jest znacząco wyższe od wynagrodzenia Osię. Ale jakiekolwiek by było, jest za wysokie. Tak przynajmniej mówią pracodawcy, a oni, jak sama nazwa wskazuje, pracę dają. Więc chyba znają się na tym, co dają. Chociaż może lepiej byłoby zapytać płacodawców, bo nie wszyscy pracodawcy są płacodawcami.

I tu płynnie przechodzimy do następnego hasła, które wiąże się z poprzednim, i dlatego znowu będzie niealfabetycznie. Bo po pieprzniku będzie kosztownik. Jeżeli komuś przeszkadzają te wyjątki od zasad abecadła, to możemy się umówić, że zmieniamy te zasady. I od dzisiaj w alfabecie po "P" przychodzi "K". A po nocy przychodzi dzień, a po burzy spokój, a gdy w grejpfrut wbijamy trzpień, tośmy cali w soku.

Kosztownik

Kosztownik jest tym, czym kiedyś był pracownik. Pracownik był niegdyś płacownikiem, to znaczy wykonywał pracę, a za nią dostawał płacę. Teraz bywa różnie z jednym i drugim. W każdym razie, jeśli słuchać głosu biznesu, to pracownik może jakąś tam pracę i wykonuje i może nawet jakieś przychody generuje, ale przede wszystkim generuje koszty. Odstrasza klientów, kradnie spinacze i roszczeniowo domaga się jakiejś płacy lub nawet jej zwiększania. Jakby nie wystarczało mu, że zwiększa się PKB *.

Dlatego słowo "pracownik" jest niewłaściwe. Trzeba mówić: kosztownik. Taka modernizacja języka przypomni pracownikom, przepraszam, kosztownikom, gdzie jest ich miejsce. Ja sugeruję, by zaprojektować dla nich specjalne upiokory, czyli ubiory pokory. Takie ze spiczastą czapką, jakie kiedyś nosili heretycy w czasie procesów inkwizycyjnych, a potem niegrzeczni uczniowie w amerykańskich szkołach. Na piersi kosztownicy powinni mieć napisy o treści motywującej np. "SZEFIE DROGI, JESTEM ZA DROGI, LECZ Z ROSZCZENIOWEJ PRAGNĘ ZEJŚĆ DROGI".

I na tym chciałem zakończyć, ale zdałem sobie sprawę, że Państwo być może myślą, że ja tak na poważnie. Takie czasy. Jakiś szef mógłby pomyśleć, że po zarządzaniu terapeutycznym i klasztornym przyszedł czas na inkwizycyjne. No cóż, kochani moi. Jak coś nam ciągle powtarzają, to nie znaczy, że jest to prawda. Na przykład Tomasz Terlikowski (skoro już o inkwizycji mowa) ciągle określa swój zespół wierzeń jako chrześcijaństwo. A chrześcijaństwo to takie coś, co każe kochać bliźnich. Włącznie z tymi, którzy się nie zgadzają. Ale może to nie dotyczy tych, którzy się z Terlikowskim nie zgadzają? Szukam i szukam, czy Biblia gdzieś coś mówi o tym, że Terlikowski stanowi wyjątek, ale Biblia nic o Terlikowskim nie mówi. To jakieś niedopatrzenie. Terlikowski powinien w tej sprawie napisać do Autora.

Ale abstrahując już od Terlikowskiego (zawsze chętnie), dla uniknięcia nieporozumień powiem wprost: nie należy nosić spiczastych czapek. Chyba że się należy do Ku-Klux-Klanu, ale do Ku-Klux-Klanu należeć nie należy. Ani do Klanu Klona Klauna z Kosmosu. Klaun, zakochany Klaun, on ma takie czułe serce, na wolnym ogniu drżał, smażony w słów panierce.

I tym oto akcentem emo kończę na razie ten oto emosłownik, bo się w nim wysłowiłem aż nazbyt dosłownie. Dosłownie ze słów się wysłowiłem i muszę pożyć znowu, żeby znowu się jakoś wysłowu. Idę żywu-żywu.

* Produkt krajowy brutto - to takie coś, co nam się ciągle zwiększa i w związku z czym wszystko coraz więcej kosztuje i coraz więcej musimy pracować, a minister finansów z premierem przesuwają nam wiek emerytalny i wyjeżdżają - jeden do Anglii, drugi do Brukseli, gdzie wiek niższy, a w każdym razie emerytury wyższe. Ale wszyscy chcemy podnosić PKB, więc my z kolegą Jarkiem w pokoju sobie nawet zrobiliśmy takie pudło i napisaliśmy na nim PKB i co jakiś czas je podnosimy dla wprawy.


* Tomasz Piątek - pisarz, publicysta i copywriter. Autor kilkunastu książek. Debiutował w 2002 r. powieścią "Heroina", w której opisał swoje kilkuletnie doświadczenia z narkotykami. Ostatnio wydał powieść "Magdalena"

7 z 9

Dziewczyny nie płacą

Prawniczki, urzędniczki, właścicielki firm? Nieźle zarabiają i mogłyby zapłacić kilka tysięcy złotych za poród w prywatnej klinice. Rodzić we wnętrzach jak z czterogwiazdkowego hotelu i potem się wylegiwać na leżaku w ogrodzie. Ale tego nie robią. Dlaczego?

Aleksandra Lewińska

- Z sondaży wynika, że 40 proc. kobiet zdecydowałoby się na prywatny szpital, ale praktyka tego nie potwierdza - mówi Marek Lewandowski, szef szpitala MSW w Bydgoszczy. - I w wielu przypadkach wcale nie chodzi o koszty. Coraz więcej kobiet, które mogą sobie pozwolić na płatny poród, decyduje się rodzić w zwykłych, miejskich szpitalach. Dlaczego? Bo dochodzą do wniosku, że są ważniejsze sprawy niż plazmowy telewizor na ścianie pokoju. Chcą tu zostać, nawet gdy wszystkie łóżka są zajęte i proponuję im dostawkę na korytarzu.
Czy nie zrażają ich kolejne afery o spóźnionych cesarkach czy za późno podłączonym KTG? Czemu kobiety nie wybierają komfortu w reklamowanych przez celebrytki klinikach i decydują się na państwowy szpital?

Po pierwsze - lekarz

Wiele kobiet wybiera szpital, w którym pracuje ich lekarz prowadzący, choć nie mają żadnej gwarancji, że ten choćby przez chwilę będzie przy porodzie. Na forach internetowych roi się od opowieści o tym, że lekarz został dłużej w pracy, by odebrać poród swojej pacjentki, albo że personel, poinformowany, że ciążę prowadził lekarz pracujący w szpitalu, traktował rodzącą życzliwiej.

Kobieta idzie za swoim lekarzem z kilku powodów. Najważniejszy to zaufanie. Przez dziewięć miesięcy nawiązuje z nim intymną relację. W końcu to on wie najwięcej o jej dziecku. Z nim może przegadać wszystkie swoje obawy, to on rozwiewa lęki. Z nim można dokładnie omówić, jak poród ma przebiegać.

Marek Lewandowski jest ginekologiem. Dobrze zna ten mechanizm. Gdy przez kilka miesięcy, zanim objął obecne stanowisko, pracował w prywatnym szpitalu w Szubinie, niewielkim miasteczku 40 km od Bydgoszczy, masowo rodziły tam bydgoszczanki. - Razem ze mną pracowało wtedy kilku innych popularnych kolegów z Bydgoszczy i liczba porodów w Szubinie podskoczyła o kilkaset rocznie - opowiada. Gdy wrócił do miasta, trend się odwrócił.

Po drugie - referencje

- Kiedyś alternatywą było nie rodzić w publicznym czy prywatnym, ale np. rodzić w Łodzi czy w Warszawie - mówi Wojciech Kazimierak, zastępca ordynatora Wojewódzkiego Specjalistycznego Szpitala im. Pirogowa w Łodzi. - Dziś mechanizm wciąż jest ten sam: dobra opinia szpitala decyduje o wyborach kolejnych kobiet. Wolą szpital sprawdzony, z dobrą renomą.
Dziś dużą rolę odgrywają też tzw. referencje. Resort zdrowia podzielił oddziały położnicze na trzy grupy i każdej przypisał stopień referencyjności. Najwyższy, III stopień mają te oddziały ginekologiczne, które są w stanie poradzić sobie z najtrudniejszymi przypadkami: zagrożonymi ciążami, skomplikowanymi porodami, wcześniakami ważącymi mniej niż bochenek chleba.
Taki oddział w publicznym wojewódzkim szpitalu w Olsztynie wybrała Anna Górska, polonistka, której ciąża przebiegała z powikłaniami: - Wiedziałam, że gdyby coś podczas porodu nie poszło, gdyby z moim dzieckiem cokolwiek było nie tak, to ze ślicznie urządzonej prywatnej kliniki wieźliby nas tu karetką. Co najmniej 15 minut, dość uczęszczaną trasą. To ryzyko, którego nie chciałam na siebie brać. Miałam też pewność, że tu są świetni neonatolodzy. I nikt nie oszczędza na badaniach.

- Publiczny szpital rocznie przyjmuje tysiące porodów, niejeden prywatny - zaledwie kilkaset. Nie da się z tego utrzymać etatów na porodówce. Dlatego część specjalistów, np. anestezjolog, neonatolog, jest na telefon. A przecież poród nie jest zjawiskiem planowanym - mówi Marek Lewandowski. - Są oczywiście prywatne kliniki, które pod względem referencyjności niemal nie ustępują najlepszym publicznym szpitalom.
Na przykład warszawski szpital Medicover, który ma całodobowy dziecięcy OIOM, czy łódzki szpital Salve, w którym działa oddział neonatologiczny, mają II stopień referencji, ale nie wszystkie prywatne kliniki mogą się takim oddziałem pochwalić.
Wojciech Kazimierak dodaje, że ludziom bardzo trudno zaakceptować powikłania i niepowodzenia w położnictwie, mimo że się zdarzają, tak samo jak w każdej innej dziedzinie medycyny. Dlatego kobiety po każdym kolejnym nagłośnionym przez media przypadku śmierci dziecka w jakiejś placówce częściej wybierają szpitale o najwyższej referencyjności, nawet przy prawidłowo przebiegających ciążach. - Na wszelki wypadek, choć to niepotrzebne - mówi.

Po trzecie - położne

Można by myśleć tak: w prywatnej porodówce kobieta jest klientką, w publicznej - jedną z wielu pacjentek. W pierwszej będą przy niej skakać, bo płaci. W drugiej - potraktują ją jak intruza przeszkadzającego popijać kawę. No, chyba że jakimś cudem dobrze trafi. Prawda to czy fałsz?
Lewandowski: - To nie jest tak, że w prywatnych klinikach są same milutkie misiaki, a w publicznych - zgryźliwe baby. Ja sprawę stawiam jasno: pracownicy porodówki muszą mieć duże umiejętności interpersonalne. To rodząca ma prawo być nieracjonalna, mieć trudne momenty. Dlatego wciąż się szkolimy i moje dziewczyny sobie radzą. A jeśli nie, to muszą sobie szukać pracy gdzie indziej. Zdarzało mi się podziękować pracownicy tylko dlatego, że nie umiała rozmawiać z kobietami. Wciąż jednak pokutują stereotypy i kobiety nadal pytają o możliwość zapłacenia położnej. Tłumaczę, że to nie ma sensu. Mamy opiekę jeden na jeden. Dla wszystkich, niezależnie od grubości portfela. Myślę, że kobiety chcą dopłacić, bo to daje komfort: zrobiłam, co mogłam.

Po czwarte - standard pokoi

W wielu publicznych szpitalach odbiega on od tego, co oferują prywatne kliniki, ale się poprawia. Na porodówce w bydgoskim szpitalu MSW w każdym pokoju jest łazienka. Dwie sale są jednoosobowe. Czasem, gdy nie ma tłumów, dwuosobowe pokoje są udostępniane jak jedynki. Kobiety za nie nie płacą, niezależnie od tego, czy są na sali same czy we dwie. Dopłaca mąż, jeśli chce nocować. - Nie mamy telewizorów plazmowych na ścianie. Innych różnic nie widzę - mówi Lewandowski.

Takich publicznych porodówek w kraju przybywa. Choć wciąż w wielu miejskich czy wojewódzkich molochach trzeba się godzić na wieloosobową salę i łazienkę na korytarzu. - Standard w naszych szpitalach się podnosi, ale, niestety, zbyt wolno - mówi Kazimierak. - Pewnie dlatego, że warunków bytowych NFZ nie bierze pod uwagę, przyznając szpitalom kontrakty i rozdzielając pieniądze.

kolaż: Tymoteusz Piotrowski

8 z 9
"Wysokie Obcasy Extra"

Lepiej zapłacić za pływalnię niż za poród

Aneta Pietrzak, urzędniczka z Łodzi, 42 lata, 3 czerwca urodziła Polę

Lekarz prowadzący pod koniec ciąży poinformował mnie, jakie są możliwości: mogłam rodzić w publicznym lub prywatnym szpitalu. Nawet podał cenę porodu w prywatnej klinice - musiałabym wydać przynajmniej 4 tys. zł. Pomyślałam wtedy, że w prywatnym będę miała przemiłą położną, lekarza na zawołanie i świetne warunki lokalowe, ale pytanie, czy nie dostanę tego wszystkiego w publicznym. Poza tym, jeśli cokolwiek byłoby nie tak ze mną czy z dzieckiem, to i tak zawieźliby nas do publicznego szpitala.

Porozmawiałam z koleżankami, które rodziły wcześniej. Były zadowolone ze szpitala wojewódzkiego i postanowiłam tam urodzić. Także dlatego, że mój ginekolog tam pracuje i obiecał, że do mnie zajrzy. Myślałam o tym, by zapłacić położnej, bo wiedziałam, że kilka lat temu kobiety tak robiły. Okazało się jednak, że to już nie takie proste, bo położne musiałyby formalnie zamienić się na dyżury, a jak to zrobić, jeśli zacznę rodzić np. w środku nocy? Poza tym znajoma położna z Instytutu Matki i Dziecka odradziła mi płacenie. Przekonała mnie, że teraz standardy są wyższe i w szpitalu świetnie się mną zajmą.

W publicznym szpitalu spędziłam ponad tydzień. Pielęgniarki, położne, lekarze byli mili i fachowi. Warunki mogłyby być lepsze - na porodówce byłam w jednoosobowym pokoju, ale po porodzie w trzyosobowej sali z łazienką na korytarzu. Ciasny pokoik, wystarczyło kilkoro gości i robiło się duszno. Mogłoby być lepiej, ale nie żałuję, że nie wydałam kilku tysięcy tylko na to, by nocować wygodniej. Wydam te pieniądze na dziecko, na jego edukację albo choćby na basen.

Ważny pacjent, niedopieszczony klient

Anna Górska, nauczycielka z Olsztyna, 34 lata, mama 6-letniego Michała i 10-miesięcznej Alicji

W prywatnej klinice byłam przez trzy dni, chociaż tego nie planowałam. W połowie ciąży przeraziłam się, że sączą mi się wody płodowe, i pojechałam na oddział ratunkowy Wojewódzkiego Szpitala w Olsztynie. Trzy godziny na krześle w poczekalni, wreszcie moja kolej. I ulga, bo się okazało, że to nie wody. Jednak lekarz kazał mi się położyć na trzy dni na obserwację, a ponieważ w szpitalu wojewódzkim nie było miejsc, zasugerował prywatną klinikę, w której teżpracował.

Pojechałam do Szpitala Położniczo-Ginekologicznego Malarkiewicz i Spółka pod Olsztynem. Oniemiałam. Klinika pod miastem, wokół duży zielony teren. Spokój i cisza. Na korytarzach pusto, rejestracja jak recepcja kilkugwiazdkowego hotelu. Z każdą chwilą byłam coraz bardziej oszołomiona. Lekarz, który mnie przyjmował, rozmawiał ze mną godzinę.
- Czego pani ode mnie oczekuje? - spytał.
- Może kroplówkę z magnezem, bo mi się brzuch napina? - wypaliłam.
- Jeśli to poprawi pani samopoczucie, proszę bardzo. Spokój w ciąży jest najważniejszy - usłyszałam. Nie dowierzałam własnym uszom.

Następne trzy dni spędziłam w luksusowo urządzonym pokoju z plazmą na ścianie. Dowiedziałam się, jak kobiety tam rodzą: trzy położne, muzyka na porodówce, wanny, prysznice, wielkie poduchy.

Kilka tygodni później, gdy już byłam w domu, skróciła mi się szyjka macicy, co mogło oznaczać, że zacznę rodzić przed terminem. Wylądowałam w szpitalu wojewódzkim. To było twarde lądowanie. Jak z Leśnej Góry do ostatniego Pcimia. Odrapane ściany, dwa prysznice na pół piętra. A w świetlicy, gdzie stała lodówka, leżały na łóżkach cztery ciężarne poprzedzielane parawanami. A jednak zdecydowałam się rodzić w tym właśnie molochu. I nie żałuję.

Dlaczego? Bo tu byłam spokojna. Po pierwsze: pracował w nim mój lekarz prowadzący. Ufałam mu, nigdy mnie nie zawiódł, nie oszczędzał na badaniach, nie lekceważył obaw, choć nie spełniał moich życzeń. Gdy opowiedziałam, że w prywatnej klinice dostałam kroplówkę z magnezem, ale nie wykonano mi morfologii i badania moczu, bo uznano je za zbędne, tylko podniósł znacząco brew.
Po drugie: czułam, że lepiej tam o mnie zadbają. Wiedziałam, że w tym szpitalu pracują najlepsi specjaliści w mieście, jest dobry sprzęt. Już po porodzie miałyśmy wychodzić do domu, gdy na szyi Alicji lekarka zauważyła małą, żółtą krostkę i natychmiast zleciła serię badań, by mieć pewność, że to nie gronkowiec.

Pewnie, było obskurnie. Dużo większy komfort miałabym w prywatnej klinice. Swoją łazienkę, pokój z mężem. Ale nie czułabym się tak bezpieczna jak tu. Byłam ważnym pacjentem, choć bardzo niedopieszczonym klientem.

Po dwóch porodach - pełne zaufanie

Dobrochna Białczyk, asystentka plastyka miejskiego w Bydgoszczy, 34 lata, mama 9-letniej Gabrysi i 4-letniego Krzesimira

Dwukrotnie rodziłam w publicznych szpitalach - miejskim, a potem uniwersyteckim. O prywatnych klinikach raczej nie myślałam, bo wszystkie znajdują się za miastem, a jeśli są popularne, to najczęściej za sprawą lekarzy z Bydgoszczy, którzy tam pracują. Chciałam rodzić w publicznych, miałam zaufanie do lekarzy, pod których opieką jestem od lat, ale zawsze się asekurowałam. Gabrysię rodziłam w szpitalu, w którym mój lekarz prowadzący był ordynatorem. To mi dawało komfort, byłam pewna, że personel o mnie zadba, chociaż ginekolog nie gwarantował, że będzie przy porodzie. Zapłaciłam za pojedynczą salę. Wyłożyłam 300 zł za jedynkę, w której nocował też mój mąż.

Kiedy rodziłam syna, już nie można było zapłacić za lepsze warunki. Zresztą nie było takiej konieczności. Porodówki były wyremontowane i nowoczesne. Miałam jednak inne obawy: nie byłam już pacjentką ordynatora, a tyle się przecież słyszy o pozbawionych empatii położnych. Dlatego zapłaciłam położnikowi. Był fachowcem gotowym przyjąć poród w wodzie, a taki sobie wymarzyłam. Przyjechał do szpitala w środku nocy, na telefon. Urodziłam w godzinę po przyjeździe na porodówkę, bez nacięcia. Dziś myślę, że opłacanie go nie było konieczne. Cały szpitalny personel był kompetentny i życzliwy. Specjalistka od laktacji taktownie sugerowała, że jeśli mam ochotę, może pomóc. A warunki - na sali dwa łóżka, jedna łazienka na dwa pokoje - nie cierpiałam, gdy się okazało, że muszę tam zostać dzień dłużej.

Przy trzecim porodzie, a mam nadzieję, że taki się zdarzy, pójdę już z pełnym zaufaniem na publiczną porodówkę.

9 z 9
Kacper Kieć
Kacper Kieć

Guzdrała w świecie gadżetów

Twórcy gadżetów obiecują nam, że dzięki nim zaoszczędzimy czas - e-mail jest przecież szybszy od tradycyjnego listu, a aplikacja do notatek wygodniejsza niż kartka i długopis. Czemu więc zamiast zyskać czas, tracimy go? Czy gadżety są jak socjalizm, który bohatersko walczył z problemami, które sam stwarzał?

Michał Prysłopski

Moje dzieci nie używają iPada. Ograniczamy im dostęp do gadżetów - usłyszał dziennikarz "New York Timesa" Nick Bilton i otworzył szeroko usta, bo tę deklarację wygłosił Steve Jobs. Był 2010 rok i parę miesięcy wcześniej geniusz technologicznego marketingu przedstawił światu tablet firmy Apple, który w ciągu pierwszych 80 dni od premiery kupiło ponad 3 mln osób. Jobs nie pozwalał używać dzieciom także iPhone?ów i pilnował, żeby cała rodzina wspólnie siadała do kolacji skupiona na sobie, a nie na gadżetach.

Jak na geniusza przystało, pewnie wiedział to, co pewien restaurator z Nowego Jorku odkrył zeszłego lata. W serwisie Craigslist wylał swoje żale na klientów, którzy narzekają, że obsługa w jego lokalu jest coraz wolniejsza. Jego pracownicy porównali zapisy wideo z 2014 roku z tymi z 2004 i okazało się, że średni czas spędzony przez gości w restauracji rzeczywiście wydłużył się z jednej godziny i pięciu minut do godziny i pięćdziesięciu pięciu minut. Winni nie byli jednak leniwi kelnerzy czy ospali kucharze, ale sami klienci, którzy zanim złożyli zamówienie i zaczęli jeść, sprawdzali po parę razy wiadomości i recenzje w internecie, a potem robili zdjęcia podanych na stół potraw i obserwowali zapamiętale, czy ?przyrastają" im od tego lajki.

Twórcy gadżetów obiecują nam, że dzięki nim zaoszczędzimy czas - e-mail jest przecież szybszy od tradycyjnego listu, a aplikacja do notatek wygodniejsza niż kartka i długopis. Czemu więc zamiast zyskać czas, tracimy go? Czy gadżety są jak socjalizm, który bohatersko walczył z problemami, które sam stwarzał? Czy też może to my jesteśmy jak malarz, który tak długo dobiera pędzle, że nie starcza mu czasu na malowanie?

Prawda jak zwykle leży pośrodku - gadżety mogą nam pomóc oszczędzać czas, ale my musimy nauczyć się właściwie ich używać. Nawet nazwa ?nowe technologie" usprawiedliwia naszą niemoc, bo przecież jak nowe, to wciąż możemy się tego uczyć. No i skucha, bo zabawiamy się już szóstą wersją iPhone?a, a w przyszłym roku upłynie 30 lat od pierwszej edycji Windowsa! Może już pora przestać popełniać błędy, które kosztują nas? czas. Ten, którego mamy tak mało na wspólne obiady z rodziną.

Błąd nr 1: multitasking

Pierwszym kardynalnym grzechem, do którego przywodzą nas gadżety, jest mityczny multitasking. W jakimś zapamiętałym uwielbieniu dla nowoczesnych technologii uwierzyliśmy, że i my jesteśmy wieloprocesorowymi komputerami i potrafimy robić kilka rzeczy naraz. Że potrafimy jednocześnie uczestniczyć w zebraniu, odpowiadać na maile i obmyślać szczegóły kolejnego projektu.
Tymczasem rzeczywistość gatunku Homo sapiens jest mono, bo mamy tylko jeden mózg. Kiedy próbujemy robić kilka rzeczy jednocześnie, okazuje się, że robimy je gorzej i wolniej. Od lat 90., kiedy to multitasking stał się popularny w mózgach elektronowych, przeprowadzono wiele badań nad związkiem wielozadaniowości z wydajnością pracy. Wyniki były jednoznaczne: ludzie potrafią zrobić dobrze tylko jedną rzecz naraz. Przełączanie się między zadaniami trwa długo i zwiększa liczbę popełnianych błędów.

W 2009 roku naukowcy z Uniwersytetu Stanforda dotarli do ludzi, którzy uważali, że posiedli sztukę multitaskingu i są dzięki temu lepsi w pracy. Poddano ich testom, które sprawdzały, o ile są lepsi od swoich kolegów, którzy robili wszystko po kolei. Wszyscy mieli jednocześnie rozmawiać przez telefon, czytać e-maile i sprawdzać wiadomości w sieci - ćwiczenia wymagały szybkiego zapamiętywania, zauważania wielu rzeczy naraz oraz błyskawicznego przełączania się z jednego zadania na inne. Wyniki były zaskakujące - ludzie, którzy na co dzień starali się robić wiele rzeczy jednocześnie, byli w tym dużo gorsi od tych, którzy woleli się skupiać na jednej czynności. Innymi słowy, wielozadaniowość nie tylko nie rozwija twoich umiejętności robienia kilku rzeczy naraz, ale wręcz je zabija.

O tym, że przedstawiciele Homo sapiens lepiej działają, gdy skupiają się na jednej rzeczy, wiadomo już od dawna. Rodzaj ludzki nie zmienił się wiele z biologicznego punktu widzenia przez ostatnie parę tysięcy lat. Całkiem niedawno, bo w 1776 roku, w swojej najważniejszej dla kapitalizmu książce ?Badania nad naturą i przyczynami bogactwa narodów" Adam Smith napisał: ?Korzyść, którą się osiąga, zaoszczędzając czas, jaki traci się zwykle, przechodząc od jednego rodzaju pracy do drugiego, jest o wiele większa, niż można sobie wyobrazić z pierwszego wejrzenia. (?) Człowiek ociąga się zwykle trochę, gdy od jednego rodzaju pracy przechodzi do drugiego. Rzadko bywa bardzo żywy i ochoczy, gdy rozpoczyna nową pracę, mówimy, że jego głowa jeszcze się do niej nie zabrała, i raczej przez jakiś czas guzdra się, nim do pracy porządnie się przyłoży".

Peter F. Drucker, guru nowoczesnego zarządzania, pisał w swojej książce ?The Effective Executive" w 1967 roku: ?Większość zadań menedżera wyższego szczebla wymaga dla minimum efektywności dosyć dużej porcji czasu. Poświęcanie na takie zadanie mniejszego odcinka czasu jest czystym marnotrawstwem. Niczego się nie osiągnie, a przy kolejnym podejściu trzeba zaczynać wszystko od nowa. Żeby być efektywnym, każdy pracownik wiedzy, a zwłaszcza każdy menedżer, musi być w stanie poświęcać czas w dużych, zwartych odcinkach. Małe skrawki czasu, nawet jeżeli sumują się do imponujących rozmiarów dniówki, nie wystarczą do osiągnięcia celów".
A co z tymi, którzy są tak zajęci, że muszą robić kilka rzeczy naraz? Na to często skarżą się klienci Marka Horstmana i Mike?a Auzenne?a, byłych oficerów armii amerykańskiej i trenerów dyrektorów, autorów jednego z najpopularniejszych podcastów dla menedżerów ?Manager Tools". W swoich audycjach opowiadają, że gdy przyglądali się temu bliżej, często się okazywało, że opowiadanie o multitaskingu było tylko wymówką, żeby zajmować się mnóstwem prostych i przyjemnych robótek zamiast naprawdę ważnymi i trudnymi zadaniami.

Rozproszenie działań jest szczególnie niebezpieczne w firmach, które nie stawiają pracownikom wyraźnych celów. Daje to pokusę raportowania, że pracowało się w pocie czoła - dla dobra korporacji! - nad dziesiątkami projektów, choć tak naprawdę lepiej byłoby skończyć jeden, ale porządnie. Tak jak w tym dowcipie o robotniku na budowie, który tak szybko biegał z taczką, że nigdy nie zdążył jej załadować.

RADA: Skoro żądamy godności jako istoty ludzkie, to pogódźmy się z naszym człowieczeństwem. Przy ograniczonych możliwościach musimy wybierać, więc lepiej skupić się na rzeczach ważnych, niż dać się ponieść fali drobiazgów. Nie znaczy to, że mamy podejmować wyłącznie spektakularne wyzwania, lecz to, że jeżeli dla kogoś najważniejszym zadaniem w danej chwili jest wyplatanie koszyczków na ekologiczną żywność, to powinien się temu całkowicie oddać, a nie próbować równocześnie śledzić w telewizji pokazy cyrkowców czy sprawdzać e-maile.

Błąd nr 2: ekspresowe e-mailowanie

Kolejnym wielkim złodziejem czasu jest e-mail, do którego dołączyły ostatnimi laty serwisy społecznościowe. E-mail jest ogólnie super - pozwala na szybką i precyzyjną komunikację, i to nawet wtedy, kiedy druga strona jest zajęta i nie może się akurat z nami połączyć. Niestety, często o tej drugiej zalecie zapominamy i zaczynamy traktować pocztę jak telefon. Oczekujemy błyskawicznej odpowiedzi, zerkamy non stop na monitor komputera czy - co gorsza - telefon, sprawdzając, czy nie wyskoczyło powiadomienie o nowej poczcie.

A tymczasem przy odrobinie dyscypliny pocztę można bardzo łatwo okiełznać, tak żeby nie zabierała więcej niż godzinę dziennie i nie rozpraszała nas niepotrzebnie. David Allen w ?Getting Things Done" radzi, by nie traktować skrzynki odbiorczej jako listy rzeczy do zrobienia, lecz jedynie jako mnóstwo papierów do przejrzenia. To przeglądanie papierów możemy robić np. tylko trzy razy dziennie. Jeżeli nie jesteś dyżurnym dziennikarzem śledzącym non stop wiadomości lub agresywnym inwestorem krótkoterminowych instrumentów pochodnych, nie musisz przeglądać poczty, wiadomości czy Facebooka częściej. Nie wierzysz? To spróbuj.

RADA: Przeglądanie nawet 200 e-maili dziennie może być igraszką. Naprawdę! Najważniejsze, żeby pocztę sprawdzać na jednym posiedzeniu. Sortujemy przychodzące wiadomości według czterech kategorii:


* poczta do wyrzucenia natychmiast (kasujemy jednym kliknięciem);
* do zachowania w archiwum, bo nie wymagają od nas żadnej pracy, np. szczegółowy protokół odbioru technicznego projektu, którego jesteś menedżerem, ale nie inżynierem (zapisujemy w odpowiednim katalogu dwoma kliknięciami);
* do załatwienia w dwie minuty (np. prześlij szefowi zdjęcia projektu, które masz na komputerze - załatwiamy w dwie minuty);
* poważniejsze sprawy.

Tych ostatnich e-maili, które zajmą prawdopodobnie więcej niż dwie minuty, nie starajmy się załatwiać od razu, tylko wrzućmy jako zadania do kalendarza i zapomnijmy o nich, aż przyjdzie na nie pora.

Błąd nr 3: włączone powiadomienia

Wyłącz je natychmiast! Ukryj ikonę Facebooka na swoim telefonie, tak żeby nie kusiła cię wycieczką do krainy wiecznego potoku bezużytecznych informacji. E-mail, wiadomości w portalach internetowych, Twitter czy Facebook nas uzależniają, a bardziej fachowo mówiąc - ?warunkują".
Kiedy widzimy powiadomienie o nowej wiadomości, to potrzeba wielkiej woli i wysiłku, żeby się temu oprzeć. Nie wynika to tylko z naszej słabości, ale również z mechanizmu, w który naturalnie wyposażone są nasze mózgi. Zachowujemy się jak gołębie w klatce Skinnera. To pojęcie z neurofizjologii odnosi się do wynalazku amerykańskiego uczonego Burrhusa Frederica Skinnera, które służy do mierzenia reakcji zwierząt na różne bodźce. Zamknięte w klatce gołębie mają do dyspozycji przycisk, którego naciśnięcie powoduje wypadnięcie ciasteczka lub włączenie nieprzyjemnego łaskotania prądem. Badania pokazały, że gołębie dużo łatwiej warunkują się do wykonywania jakiejś czynności - a więc w konsekwencji częściej naciskają przycisk - gdy nagrody nie są przewidywalne.

Podobnie system nagrody działa na nas. Jesteśmy gotowi porzucić każde ważne zajęcie - a nawet poświęcić pieniądze! - za ten lekki dreszczyk emocji, czy następny e-mail będzie ofertą życia, czy też tylko spamem. Podstępność warunkowania polega na tym, że fizjologicznie nie jest uzależnieniem, więc łatwo je przegapić, a potrafi spowodować podobne szkody. To nie nasza wina, że e-mail czy Facebook nas kusi, to część naszej natury pomagająca zapewne kiedyś polować na mamuty. W XXI wieku to uleganie naturze zdecydowanie przeszkadza. Nie bądź więc gołębiem!

Błąd nr 4: używanie gadżetów do relaksu

Skończyłaś właśnie jakieś ważne zadanie i chcesz się zrelaksować przed kolejnym. Albo czekasz w domu na dostawcę pizzy i masz wolną chwilę. Łapiesz smartfon i zanim się obejrzysz, orientujesz się, że właśnie zmarnowałaś kwadrans na rzeczy nudne i błahe. No i wcale nie odpoczęłaś.
Nic dziwnego - używanie tabletów i smartfonów jest tym samym dla naszego ciała co praca przy komputerze. Nadwyręża szyję i nadgarstki, męczy oczy, powoduje bóle głowy. Przy pracy z cyfrowymi ekranami, zwłaszcza małymi, należy robić częste przerwy. Tym bardziej nie wolno ich używać jako formy rozrywki podczas przerw w pracy.

Lepiej zamknąć na chwilę oczy, wyjść na balkon albo przejść się po biurze. Żeby wyglądać poważniej, możesz trzymać pod pachą tablet i robić zatroskaną minę. Włącz sobie ulubioną muzykę. Masz ją na pewno w smartfonie. Tylko nie patrz na ekran!

Błąd nr 5: nieużywanie aplikacji do pracy

Skoro gadżety okradają nas z czasu, męczą ciało i powodują ból głowy, to ta rada powinna brzmieć: ?Wyrzuć je wszystkie do kosza", prawda? Nic z tego. ?Efekt netto" posiadania tabletu czy smartfona może być pozytywny, jeżeli znajdziesz aplikacje, które ci rzeczywiście pomagają.
Powstaje wiele pożytecznych gadżetów i aplikacji - używają ich kurierzy doręczający paczki, lekarze czy inżynierowie. Nawet jeżeli pracujesz w biurze i nie potrzebujesz mieć pod ręką bazy wszystkich rodzajów śrub stosowanych na świecie (aplikacja iEngineer), możesz dużo dzięki nim zyskać. Najważniejszy jest kalendarz - to nie tylko przyjemna funkcja dla zapominalskich, ale również potężne narzędzie do planowania pracy i ustalania, a potem egzekwowania priorytetów. Pewność, że telefon przypomni nam o wszystkim w odpowiednim czasie, sprawia, że możemy nieistotne w danej chwili zobowiązania kompletnie wymazać z pamięci i, jak mówiła Scarlett O?Hara, ?pomyśleć o tym jutro". Nowe zadania dopisujmy do ogólnej listy rzeczy do zrobienia ?później" i przeglądajmy ją dopiero podczas planowania kolejnego tygodnia. Przestawianie terminów w komputerowym kalendarzu jest łatwe jak zabawa klockami Lego.

***
WIĘCEJ BŁĘDÓW NIE BĘDZIE, BO - uwaga, dobra wiadomość! - jeśli wyeliminujesz te, które wymieniliśmy, gadżety, zamiast przeszkadzać, zaczną ci pomagać. To, czy będą teraz oszczędzać twój czas, czy wręcz przeciwnie, zależy już tylko od ciebie. Jak powiedział Ijon Tichy w ?Dziennikach gwiazdowych" Stanisława Lema: ?Tak zakończyła się ta jedna z najniezwyklejszych moich przygód i podróży. Mimo wszystkie trudy i męki, o jakie mnie przyprawiła, rad byłem takiemu obrotowi rzeczy, gdyż przywrócona mi została, nadszarpnięta przez malwersantów kosmicznych, wiara w przyrodzoną zacność mózgów elektronowych. Jak to jednak miło pomyśleć, że tylko człowiek może być draniem".

Ilustracja: Kacper Kieć

Komentarze
artykuł z idiotyczną tezą. Ośmieszyć Francuzki. A przecież wiadomo, że NIE MA IDEAŁÓW. Ale skoro one mają metodę na powstrzymanie mega niezdrowej fali otyłości, albo nie poświęcają całego życia dzieciom w sposób przesadny- to może warto brać przykład ze sprawdzonych rozwiązań. Zdaje się że autorka walczy z otyłością ..., może dlatego ten jej bezsensowny hejt. Zasady odnośnie UMIARU w jedzeniu, ruchu, estetyce czy poświęcaniu się innym są naprawdę spoko. Efekty są lepsze niż amerykańskie dążenie do nieosiągalnej perfekcji metodami totalnie nienaturalnymi i przesadnymi. Wolę umiar i radość życia.
już oceniałe(a)ś
1
1
Nie doczytalam, bo mi sie niedobrze zaczęło robić....francuzki są przereklamowane...te rasowe...szpetne..niechlujne...mieszkam we Francji juz pare lat..i za kazdym razem jak na nie patrze wydaja sie byc niedomyte....w domu czesto syf...dyscypliny jezeli chodzi o dzieci zero...lubia sie grzmocic...ale to nic trudnego we Francji...bo francuzi uwielbiaja kobiety...i jak tylko na drzewo nie spierdziela to sie nadaje....Jedyne czego francuska zazdroszcze to tego mniemania o sobie....trafisz na glupia...trafisz na brzydką...a i tak bedzie chodzić jak królowa Bona -.-
już oceniałe(a)ś
0
0
mieszkam we francji. ten artykul to bzdury. francuzki o siebie nie dbaja, nie dbaja o dzieci (maja je gdzies), sypiaja z kim popadnie. sa chude, nie maluja sie, nie czesza, nie farbuja wlosow i w ogole nie przypominaja kobiet. przestancie wierzyc w bzdury.
już oceniałe(a)ś
0
0
Co w tym dziwnego? Nie jestem Francuzka, w życiu nie bylam we Francji, a tez nie cuerpie jak ktoś je w metrze, tramwaju, czy autobusie. Mam wrażenie, ze taka osoba opluwa pojazd okruszkami. Gdy ten za rzuci upaprze i opluje wspolpasazerow! W ogóle większość tych porad odwrotnie jak autorce mi się podoba. Może mam zadatki na Francuzke? Nie wiedzialam o tym.
@amandina Ja najbardziej nie lubię, jak do warszawskiego metra, tramwaju ( wybierz odpowiednie) wtłacza się ktoś, ze świeżo kupionym czymś z cebulą, w przejściu podziemnym ( co śmierdzi na kilometr, nawet jak nie chcesz i tak ci wejdzie w nozdrza, powodując odruch wymiotny, zwłaszcza w upalny dzień.
już oceniałe(a)ś
0
0
Przewiń i czytaj dalej Wysokie Obcasy