Ubranie polityczne
Kolekcja Hofflandu
Pretekstem rozmowy jest dokumentalny film Judyty Fibiger 'Political Dress', wyprodukowany przez Instytut Adama Mickiewicza. Jedną z bohaterek filmu jest najbardziej zasłużona 'odzieżowa buntowniczka', która uprawiała antyradziecką politykę za pomocą kolekcji Hofflandu i artykułów w 'Przekroju'. Film można będzie obejrzeć w październiku na pokazach specjalnych w Warszawie.
Co to właściwie znaczy, że ubranie jest polityczne?
B.: Każdemu się zdaje, że ubiera się, jak chce. A tymczasem to, jak wygląda, jest wypadkową wielu czynników. Ubieramy się według reguł panujących w grupie, do której należymy lub chcemy należeć. Jeśli ta grupa jest akurat grupą prześladowaną, to ubranie staje się polityczne. Teraz chłopak ubrany w bluzę z kapturem, który zasłania mu twarz, jest z miejsca określany jako chuligan lub członek gangu.
Jakie ubranie było polityczne w PRL-u?
R.: Cała moda była polityczna. Na początku lat 60. społeczeństwo wyglądało dość strasznie. Należeliśmy do niedużej grupy modnie ubranej młodzieży bananowej, zakochanej w stylu Beatlesów i Rolling Stonesów. Można nas było poznać po dżinsach i porządnych butach. Po przeciwnej stronie stali tzw. sandalarze - komunistyczni repatrianci z Rosji, którzy chodzili w sandałach na skarpetki. Nie znosiliśmy ich - mieli ten najpierw ZMP-owski, a potem ZMS-owski mundurowy sznyt i głęboko zakorzenioną niechęć do mody. Moda była 'wraża'. Repatrianci lansowali model człowieka radzieckiego, który powinien wyglądać skromnie, brzydko i nie wyróżniać się z tłumu.
Przesiadywaliśmy w modnej ówcześnie kawiarni Kurier i milicjanci ciągle nas tam nagabywali. Na szczęście zawsze było między nami jakieś dziecko komunistyczne, które w odpowiednim momencie ryczało nazwisko tatusia. Bo dzieci komunistycznych działaczy podzielone były na dwie grupy - wspomnianych 'sandalarzy' i 'produkty' zagranicznych placówek. Ci drudzy to były święte krowy, chociaż czasem wyglądali nawet lepiej od nas, nie można ich było tknąć. Ja też miałem dobrze, bo moje nazwisko miał jakiś minister w rządzie Gomułki, więc jak tylko milicjant podchodził, to ja się szybko przedstawiałem, on truchlał i zostawiał w spokoju. Kiedy w kinie Moskwa grali 'A Hard Day's Night', pod budynkiem stała drewniana buda, gdzie siedzieli milicjanci, łapali takich palantów jak my i wygalali im włosy na środku głowy. Pamiętam też, jak szedłem po Nowym Świecie w marynarce z pagonami, a tłum przechodniów wył za mną, bo miałem złote guziki. Na szczęście podejrzewali, że jestem cudzoziemcem, więc nie atakowali - cudzoziemcowi wolno było być modnym, wiadomo - głupi. W domu też nie miałem spokoju. Rodzice byli konserwatywni i nie chcieli mi kupić dżinsów. Rzuciłem liceum, żeby iść do pracy i móc sobie na nie pozwolić. O mały włos nie złamałem sobie życia.
B.: W PRL-u ci, którzy chcieli dobrze wyglądać, byli uciskani z trzech stron. Z jednej strony o socjalistyczny styl życia walczyła władza. Z drugiej strony gniótł nas lud, w którym najważniejsi byli robotnik, chłoporobotnik i chłop bezrolny. Trzeci element ucisku stanowiło zaś mieszczaństwo, które przetrwało wojnę i które władza też tępiła, ale ono również tępiło nas. Mieszczanie są konserwatywni i nie lubią mody, bo ona oznacza zmianę, a oni nie idą na takie estetyczne eksperymenty. Toczyć walkę na trzech frontach naraz - to było koszmarnie trudne. Oznaczało bunt przeciwko wszystkim.
Kolekcja Hofflandu
Pani działalność od początku była bardziej uprawianiem polityki niż mody?
B.: Nie chcę odstawiać tutaj kombatanctwa, a to tak zabrzmi, jeśli powiem, że ja za pomocą ciuchów walczyłam z komunizmem.
R.: Ale to prawda.
B.: Po pierwsze, chciałam za wszelką cenę bronić się przed rusyfikacją. Należałam do niewielkiego procentu dziewczyn, które same nie szyły i nie miałam żadnych zdolności manualnych. Co w takim razie robić, jak się bronić? - myślałam. I w końcu wymyśliłam tę modę. Po drugie, chciałam uczyć tolerancji. Nawet mądrzy ludzie, których znałam, uważali modnie ubranego faceta za idiotę. Zaczęłam zajmować się modą dla 'Przekroju' w latach 50. W Komitecie Centralnym były odprawy redaktorów naczelnych i Marian Eile stale dostawał przeze mnie po głowie. Wymyślał więc różne historie, np. mówił, że 'Przekrój' ma tak mało pieniędzy, że moda nie może być dobra i socjalistyczna.
B.: Zamówiłam czarny golf. Wtedy wszystko w Polsce było z cholernymi kieszonkami. Uczyli w łódzkiej szkole, że musi być zawsze ozdoba. Zanim zaczęli produkcję golfa, musieli go oddać na komisję w fabryce i potem mi powtarzali, że komisja lamentowała, cóż to jest, przecież nic nie ma na tym swetrze. Komisje tworzyli fachowcy - plastyczki, krawcy, szefowie fabryk dziewiarskich. Ja nigdy nie byłam na takiej komisji.
Kolekcja Hofflandu
Ludzie, którzy kupowali modne rzeczy, chcieli po prostu ładnie wyglądać czy mieli świadomość, że jest to forma walki politycznej?
R.: W 1980 roku moi znajomi, oboje z Wilna, ona Litwinka, on Polak, namówili mnie, żebym pojechał z nimi na Litwę. Zaprowadzili mnie do konsula radzieckiego w Warszawie. Był ich znajomym. Miałem włosy odrobinę dłuższe, niż wolno było mieć, i kurtkę wojskową z Wietnamu. Wchodzimy go gabinetu, odzywamy się uprzejmie po polsku, a konsul taksuje mnie wzrokiem i od razu odpowiada po rosyjsku: 'Nielzja'. Bez pudła wyczuł, że nie stoję z dobrej strony.
B.: Ludzie 'Solidarności' byli tak umundurowani, że można było ich rozpoznać bez trudu. Broda, sweter, chlebak, dżinsy, kurtka wojskowa polska albo amerykańska, koszula w kratę. Kobiety z kolei chodziły w długich spódnicach.
R.: Andrzej Wajda wpadł na pomysł, żebym zagrał w 'Człowieku z żelaza' rolę bonzy partyjnego. Basia tłumaczyła mu przez telefon, bo ja wtedy leżałem chory, że człowiek władzy nie może mieć brody i wąsów, wykluczone. A ja jeszcze dogadywałem z łóżka: 'Nawet dla Wajdy nie obetnę brody!'. No i nie obciąłem. Żałuję teraz.
Kolekcja Hofflandu
Czy przypomina pani sobie moment, w którym najsilniej poczuła pani, że pani bunt odnosi sukces?
B.: Nie. Przez całe życie należałam do ludzi, którzy widzieli pół szklanki pustej. Gnębiłam się od rana do nocy. Tak się tym wszystkim stresowałam, że dostałam zawału. Nigdy się tym nie cieszyłam - dopiero teraz to doceniam, kiedy już się tym nie zajmuję. Wtedy zaś przychodziłam do domu, siadałam przy stole w kuchni, kładłam głowę między talerzami i płakałam z wycieńczenia.
R.: Ale przecież twoja praca sprawiała ci niesamowitą frajdę, nie mogłabyś robić nic innego. Pamiętasz, jak w '68, kiedy się jeszcze nie znaliśmy, zrobiłaś taką fenomenalną wystawę, na której manekiny miały srebrne afro?
B.: To prawda, to było piękne. Ta wystawa sklepowa w Domach Centrum miała promować nową kolekcję Hofflandu. Zainspirowałam się kultową w owym czasie afroamerykańską feministką Angelą Davis. Wszyscy wtedy chcieli mieć takie włosy jak ona. To ja wzięłam takie srebrne wiórki do czyszczenia podłogi, tych wiórków całe fury, i zrobiliśmy manekinom afro. Potem pojechałam do Wedla i wybłagałam, żeby mi dali sreberka do pakowania cukierków i wyłożyłam tym pogniecionym srebrem tył wystawy. W tym samym czasie Andy Warhol robił w Nowym Jorku swoją Srebrną Fabrykę.
R.: Ludzie przechodzili i nawet nie zdawali sobie sprawy, że to jest modne. Żyli w przekonaniu, że wszystko, co tu - jest niemodne, a wszystko, co tam - jest modne. Pamiętam, jak pojechałem do Paryża z Basią robić zdjęcia na pokazach mody i poszedłem w wolnym czasie odwiedzić targi mody męskiej. Stanąłem jak wryty przy stoisku Lanvin, bo wisiała tam marynarka toczka w toczkę jak ta, którą miałem na sobie - Hofflandu, z zeszłego roku, przecenioną. Polacy jej nie chcieli, a wisiała taka sama u Lanvin jako zapowiedź nowego sezonu.
Mimo tej ogólnej ignorancji na pewno miło było pani widzieć ładną dziewczynę przechadzającą się po ulicy w ciuchach Hofflandu.
B.: Nigdy nie odczuwałam satysfakcji. Nie obchodziła mnie jedna dziewczyna, tylko sprawa, o którą walczyłam. W PRL-u to był trzeci przemysł po górnictwie i hutnictwie. Dla mnie moda jest wielkim wydarzeniem polityczno-socjologicznym. Jest jak teatr albo literatura. Potrafi przewracać świat.