Wyróżnieni w konkursie "Moja droga". Przeczytaj opowiadania

red.
Wakacyjna Szkoła Pisania

Wakacyjna Szkoła Pisania (Fot. 123rf.com)

Przez wakacje na naszych łamach znani pisarze prowadzili szkołę pisania - uczyli, jak opowiadać o własnym życiu. Potem ogłosiłyśmy konkurs "Moja droga". Przyszło prawie 900 prac. Opowieści o rozliczaniu się z rodzicami i dzieciństwem. Historie emigracji w poszukiwaniu lepszej pracy i godniejszego życia. Pisaliście o przyjaźni, o miłości. O przemocy. O zmaganiu się z nałogiem - swoim i partnera. O wyzwaniu, jakim jest choroba - własna lub osoby bliskiej. Wybrałyśmy sześcioro laureatów, przyznałyśmy dziesięć wyróżnień
1 z 11
Fot. 123rf.com
Fot. 123rf.com

Zwycięzcy i wyróżnieni konkursu "Moja droga"

Pierwsze miejsce: Tosia Nadruga

Drugie miejsce: Maja Dobkowska, Renata Domka, Marcin Kulawik

Trzecie miejsce: Anna Dominiczak, pipipia

Przeczytaj opowiadania wszystkich zwycięzców.

Wyróżnienia: Adabara Drzewołak, Pasażerka, Krystyna Dambczyńska, Ewa Kotarska, Maciek Bielawski, Izabela Piotrowska, Mamatylda2, Bonnie, Zygmunt Szumski, Agusmok.

Nagrody ufundowali:

Hotel Navil Conference & Spa (weekend w Spa),

Maszynadopisania (kurs pisania powieści),

Nikki Lissoni (bużuteria),

Agora (zestawy książek).

Regulamin konkursu.

2 z 11
123rf.com
123rf.com

Ja za te buty ci dziękuję - Agusmok

Spóźniłam się z tym, wiem, ale wciąż je pamiętam. Bo gdyby nie ty? Wiesz, ja strasznie się wstydziłam. Bo inni przecież widzieli, że chodzę w tenisówkach, a za oknem pierwszy śnieg. Ale póki nikt niczego nie mówił, udawałam, że wszystko jest w porządku. Bo to moje ulubione buty, bo czarne, bo przecież jeszcze nie ma mrozów. Raz koleżanka pod kościołem zapytała, czy mi nie jest zimno w nogi. A mnie naprawdę nie było. Przynajmniej nie pamiętam, żeby było.

Przyjaciółka brała akurat udział w jakimś konkursie, w którym można było wygrać w loterii spore pieniądze za zakup produktów kosmetycznych. Powiedziała: "Jak wygram, kupię ci buty". Uśmiechnęłam się, wiedziałam, że chciała dobrze. A w środku skręcałam się ze wstydu. A potem matematyczka, nasza wychowawczyni, poprosiła mnie o rozmowę? To było tak. Poszłyśmy we trzy, ja, Magda i chyba Monika, bo miałyśmy opowiedzieć, jak wygląda sytuacja na fizyce. Wiesz, chodziło o tego nowego nauczyciela, który prześladował niektórych uczniów, ośmieszał ich i kpił. Opowiedziałyśmy wszystko, a na koniec wychowawczyni poprosiła, żebym jeszcze chwilkę została. I kiedy dziewczyny już poszły, powiedziała, że zauważyła te tenisówki. I że jest grudzień. I jeszcze że w szkole jest specjalny fundusz i mogę dostać z niego pieniądze na nowe buty. Zimowe. Pewnie każdy widział te tenisówki. I się litował. A to najgorsze. Zawsze bałam się litości innych. Tych spojrzeń, westchnień, ukradkowych uwag: "jaka ona biedna", "biedna dziewczyna", "ale bieda". I wtedy powiedziałam nauczycielce, że wszystko w porządku. Bo tata jest teraz chory i czeka na zapłatę od klienta za robotę. (Boże, niezliczone razy na to czekaliśmy!) I jak tylko dostanie pieniądze, a ma to być już jutro lub pojutrze, idę na zakupy. A w szkole na pewno są dzieci, którym te pieniądze bardziej się przydadzą. Wychowawczyni uśmiechnęła się i powiedziała, żebym wzięła ze sobą jakąś kumpelkę, bo wtedy zakupy są fajniejsze. Z rumieńcami wstydu wróciłam do koleżanek. Pytały z ciekawością, o czym rozmawiałyśmy, ale się nie przyznałam. A po powrocie do domu powiedziałam o tym mamie. I ona nie zrozumiała. Zupełnie nie zrozumiała! Powiedziała mi, że trzeba było wziąć te pieniądze!

A wiesz, że wszyscy, cała rodzina, wujkowie i ciocie wiedzieli, że nie mam zimowych butów Ale nikt, nikt, nikt nie powiedział: "Chodź, kupię ci buty" albo: "Zrzućmy się i zróbmy jej prezent". Tylko kiwali ze smutkiem tymi swoimi głowami, wzdychali nad rodzicami, pytali retorycznie "jak tak można?" lub ogłaszali z gniewem: "ale na wódkę mają". Jeden wujek nawet przywiózł mi jakieś stare adidasy po kuzynie. Ale ja ich nie chciałam. Wolałam te moje tenisówki zamiast chłopięcych butów. I wciąż w nich chodziłam. Od marca do grudnia w tych samych butach...

Tata wypłaty nie dostał ani jutro, ani pojutrze. I wtedy ty z tej swojej mizernej emerytury dałaś mi pieniądze. To była chyba jedna ósma twoich dochodów! Jak ja się cieszyłam. Do dziś pamiętam, że to był 8 grudnia. W tamtych czasach na głównej ulicy było chyba z pięć sklepów obuwniczych. Odwiedziłam wszystkie i w ostatnim z nich je znalazłam. Czarne, wysokie, sznurowane oficerki. Służyły mi przez kolejne trzy lata. Dbałam o nie, czyściłam i pastowałam je regularnie. Piękne były. Pasowały i do spodni, i do spódnicy. Babciu, ja się tobie nigdy za te buty nie odwdzięczyłam. I teraz serce mi pęka.

3 z 11
123rf.com
123rf.com

Słowo dżentelmena - Zygmunt Szumski

Były to lata pięćdziesiąte, miałem wspaniały majątek - młodość.

Uczyłem się w najstarszym łódzkim Liceum im. Kopernika przy ul. Więckowskiego.

Miałem trzy miłości: morze, poezję i Krysię, mieszkającą koło Poczty Głównej.

Krysia była o trzy lata starsza. To ona zaprowadziła mnie do antykwariatu "Słowo".

Odtąd kilka razy w roku odwiedzałem Pana Henryka. Czasem z nią, zwykle sam.

Minęło pół wieku i oto w kwietniu natknąłem się w Internecie w grupie pl.regionalne.lodz

na apel Andrzeja Żórawskiego, człowieka nietuzinkowego, poszukiwacza ciekawostek z przeszłości:

Mam serdeczną prośbę do wszystkich, którzy dysponują wiedzą lub/i wspomnieniami

o ś. p. Henryku Maszewskim, właścicielu Antykwariatu "Słowo", by zechcieli

podzielić się ze mną tą wiedzą. Będę bardzo wdzięczny za każdą informację.

Lammed.

"Słowo" było pierwszym antykwariatem w powojennej Łodzi. Mieściło się w prawej oficynie podwórka Piotrkowska 112, które to podwórko, po połączeniu z podwórkiem Sienkiewicza 67 utworzyło obecny pasaż Schillera, między Piotrkowską i Sienkiewicza (sam środek centrum miasta), w pobliżu Tuwima (wówczas jeszcze ul. Przejazd, tworząca z sąsiednią ul. Nawrot szczególną, jedyną w Polsce taką parę jednokierunkowych ulic z XIX wieku) .

Maszewski prowadził w swoim małym, trójpokojowym, wypełnionym po sufit książkami pomieszczeniu coś w rodzaju klubu. Ale ''na stojąco''. Gospodarz usnął foteliki na rzecz krzesełek, te potem zamienił na stołki, w końcu  został tylko jeden stołeczek, na którym czasem przysiadał w różnych miejscach lokalu. Obowiązywał nakaz ?nie będziecie mi się tu rozsiadać?. Często więc przy jego biureczku stali dwaj, trzej panowie o nobliwym wyglądzie i o czymś rozprawiali przyciszonymi głosami. Nie wypadało nadstawiać ucha. Nawet nie znałem nazwiska ''Pana Henryka''. To były czasy, gdy obowiązywała zasada Nomina Sunt Odiosa. Nie znałem wówczas symbolicznych trzech małpek, które zasłaniają sobie oczy, uszy i usta, ale ich przesłanie, jako dziecko wojny, niosłem w sobie.

I właśnie takie "Słowo" poznałem dzięki Krysi. Ten widok i tę atmosferę po pół wieku przywołała moja pamięć.

Ale to, co najbardziej w niej utkwiło, to piękna przygoda z książką i Panem Henrykiem Maszewskim. Kiedyś znalazłem tam wspaniale wydany w 1937 roku - na piórkowym papierze esparto, jeden z 25 okazowych egzemplarzy książki Morze w poezji polskiej.

Pan Henryk na moje pytanie o cenę, odpowiedział pytaniem:

- Ile Pan ma lat? (słowo Pan brzmiało w jego ustach zawsze z dużej litery)

- Szesnaście.

- No to 15 złotych.

Miałem przy sobie (wiecznie bez pieniędzy) 1,50 na paczkę Sportów. (Komu dziś przyjdzie do głowy, że papierosy mogły się nazywać Sport?)

- Proszę odstawić na półkę, na pewno zaczeka na Pana - powiedział.

Nie było mnie z miesiąc, miałem, jak to w tym wieku, masę spraw do pilnego załatwienia, a przede wszystkim moją wspaniałą, mądrą, piękną Krysię. Kiedy znów  przyszedłem do antykwariatu, Pan Henryk stał z jednej strony biureczka, z drugiej, tyłem do wejścia stał jakiś obcy mi mężczyzna. Rozmawiali głośno, co było zjawiskiem wyjątkowym w "Słowie". Dlatego, nawet nie burknąwszy powitania, wsunąłem się cicho między najbliższe regały i zacząłem w nich szperać.

W pewnym momencie usłyszałem zdecydowany głos Pan Henryka:

- Nie, obiecałem.

- Dwieście pięćdziesiąt!

- Nie.

- Trzysta i ani grosza więcej!

Akurat wychodziłem zza regału i Pan Henryk mnie dostrzegł:

- O jak dobrze, że Pan jest, proszę, płaci Pan 15 złotych - powiedział.

Wiedziałem, że słowo dżentelmena jak skała, ale tylko u mego Ojca spotykałem to w praktyce.

Ten przykład tkwi we mnie. Zawsze gdy biorę do ręki tę książkę (a stoi w moim domowym ?honorowym regale? ulubionych) widzę Pana Henryka z tą książką w wyciągniętej ręce i słyszę: - Proszę, płaci Pan 15 złotych.

Potem przez całe życie uprawiałem (gdy tylko mogłem) żeglarstwo morskie, pisałem wierszem tylko wtedy, gdy nie mogłem nie pisać. Prawie wyłącznie o miłości, do morza lub do kobiety. Morza były różne, kobiety też.

Rozstaliśmy się z Krysią po mojej maturze. Dla niej napisałem wiersz Tobie ? ja po jej pogrzebie, gdy zginęła na motocyklu, w wieku lat 33. Wówczas, 30-letni mężczyzna, szczęśliwy ojciec, przykładny i kochający mąż innej, także wspaniałej a dziś już pochowanej kobiety, szlochałem na warszawskich Powązkach gdzieś między grobami jeszcze długo po tym, kiedy ostatni żałobnicy wyszli z cmentarza. Teraz odwiedzam ją dwa-trzy razy do roku.

Do "Słowa" wpadałem, gdy byłem w Łodzi, a bywałem rzadko, bo zawód miałem cygański i hobby dalekomorskie. Kiedyś z żalem stwierdziłem, że się tam pozmieniało. W alei Schillera ?Słowa? już nie ma. Teraz sprzedają tam piwsko...

Ale tę szpakowatą czuprynę, wyciągniętą rękę i te słowa noszę w pamięci do dziś.

To już blisko 60 lat. Dziękuję, Panie Henryku, gdziekolwiek Pan jest.

4 z 11
123rf.com
123rf.com

Ten dokument - Bonnie

Koła pociągu podmiejskiej relacji Warszawa- Mińsk Mazowiecki miarowo uderzały o szyny. Przed oczami przesuwały mi się znajome krajobrazy i zabudowania. Stałam na korytarzu, przy automatycznie zamykających się drzwiach, potrącana przez wchodzących i wychodzących pasażerów, a moje oczy co chwila napełniały się łzami.

Czułam, że już nigdy nie będzie tak jak dawnej - dlaczego mnie oszukali?

Tak powinna zacząć się moja opowieść, potem systematycznie budowane napięcie aż do chwili rozwikłania zagadki . Zagadką zawsze był dla mnie fakt, że nie pasowałam do nikogo i niczego. W rodzinie nie byłam do nikogo podobna, w szkole długo nie mogłam zaprzyjaźnić się z nikim. Czułam się obco w swojej skórze i często wymyślałam różne wersje własnej rodziny ? nie wiadomo dlaczego. Dopiero w 6 klasie pojawiła się koleżanka, z którą przyjaźnię się do dziś. Opowieść powinna tak się zaczynać, bo tak było naprawdę. Ten moment sprzed 36 lat pamiętam doskonale bo wtedy, mając 21 lat, rodzinę, chłopaka - poczułam się samotna. No więc jadąc tym pociągiem myślałam z bólem, że nic już nie będzie tak jak dawniej i nie było.

Trzy miesiące wcześniej zmarł mój Tata i właśnie wczoraj, dziwnym zbiegiem okoliczności, na parapecie nad kaloryferem w przedpokoju naszego domu, znalazłam ten dokument.

Dowiedziałam się z niego, że zarówno mój starszy o 11 lat brat, jak i ja zostaliśmy adoptowani. Rozmyślałam więc o swoim szczęśliwym dzieciństwie, o kochających mnie rodzicach i babci. Nie brakowało mi niczego choć były to czasy, kiedy po wędlinę stawało się w kolejce o 5 rano. Chodziłam dodatkowo na angielski i brałam prywatne lekcje gry na pianinie- mając swój instrument w domu. Zawsze byłam chwalona za posiadane liczne uzdolnienia - muzyczne, plastyczne - na imieninach rodziców grałam na pianinie ich znajomym. W szkole jedynym mankamentem było to, że wszystko przychodziło mi zbyt łatwo- toteż specjalnie się nie przykładałam.

Zawsze marzyłam o siostrze ale tą, wspaniale zastąpiła mi przyjaciółka. Brat był niepełnosprawny umysłowo, więc kontakt z nim był raczej utrudniony, nie bez znaczenia była też duża różnica wieku.

Postanowiłam, że porozmawiam z mamą i zapytam czemu nic mi nie powiedzieli? Pomyślałam też, że natychmiast podzielę się informację ze swoim chłopakiem Maćkiem, z którym w niedługim czasie, planowaliśmy wziąć ślub.

Maciek stwierdził, że dla niego nie ma to najmniejszego znaczenia i że nawet powinnam odczuć  ulgę, że brat nie jest  moim biologicznym rodzeństwem. Nie będę udawać świętej- poczułam pewną ulgę.

Rozmawiałam z mamą, która zapewniła mnie, że nic mi nie mówiąc, brali pod uwagę moje dobro. Opowiedziała mi swoją historię, że stracili dwóch synków i postanowili adoptować chłopca. Był rok 1948. W sierocińcu przyprowadzili Jej dwóch kandydatów - jednego z wadą wzroku, drugi natychmiast z radością wyciągnął ręce i zawołał "mama". Przyznała jednak, że gdyby wybrała "zezowatego", byłby po prostu podobny do Niej. Nigdy nie rozważała możliwości oddania chłopca, choć wyboru dokonała nieświadomie. Przyznałam, że postępuje konsekwentnie i trudno, jest jak jest - przecież własne dziecko czasami również rodzi się chore- nie chciałam sprawiać Jej dodatkowego bólu. Tak naprawdę uważałam jednak, że zostali oszukani, postąpiono nieuczciwie, należała się pełna informacja o stanie zdrowia dziecka. Jednak były to trudne czasy i możliwości medyczne też inne. Być może u 2- letniego dziecka nie rozpoznano jeszcze zaburzeń osobowościowych.  Fakt, że brat był niepełnosprawny intelektualnie spowodował, że przyszła mi do głowy pewna teza, odpowiadająca na pytanie - dlaczego mnie wzięli? I to po 9  latach od chwili zaadoptowania chłopca. Gorycz podpowiadała mi odpowiedź. Przecież niepełnosprawny nie zaopiekuje się starymi rodzicami, a jeszcze nim samym trzeba będzie się opiekować.

Powiedziałam też Mamie, że Maciek wie, że jestem adoptowana. Na co odpowiedziała: po co mu powiedziałaś? - żeby całe życie nie kłamać, bo tak bym nie potrafiła, poza tym wiedziałam, że mogę liczyć na jego wsparcie.

Mama i Tata byli dobrymi, porządnymi i uczciwymi ludźmi. Dbali o nas oboje, brata często wysyłali na przeróżne terapie i turnusy rehabilitacyjne. Walczyli by brat jakoś się usamodzielnił, niestety dobrze to nie wyszło. Tworzyliśmy w sumie tzw. szczęśliwą rodzinę.

Choć mąż ciągle powtarzał, że szukam dziury w całym, że wiele osób w biologicznych rodzinach nie ma tak dobrze, jak miałam (co jest świętą prawdą), że powinnam być wdzięczna że mnie wzięli, że dobrze wychowali, że się troszczyli (wdzięczna byłam i jestem), ciągle nurtowała mnie sprawa rodziców biologicznych. Już jako matka dwójki dzieci, uzyskałam odpis Zupełny aktu urodzenia  i z tym dokumentem w ręku ruszyłam na poszukiwania.

Miałam: miejscowość, imię i nazwisko  oraz datę urodzenia matki biologicznej. Miałam też sporo szczęścia w tych poszukiwaniach i trafiłam na dobrych ludzi, którzy mi pomogli. Znalazłam się na Piaskach przed domem matki. W ogrodzie bawił się 12 letni może chłopiec ( jak się okazało syn mojego nieżyjącego brata), którego zapytałam czy mieszka w tym domu. Kiedy otrzymałam odpowiedź twierdzącą, zapytałam o poszukiwaną osobą. Odpowiedział, że babcia jest na górze. Spytałam czy może ją poprosić? - potwierdził i pobiegł.

Matka miała chabrowe, jak moje, oczy i śnieżnobiałe włosy, twarz bez zmarszczek, była niewysoka i poruszała się za pomocą szwedki. Początkowo nieco się zapierała, ale zapewniłam ją, że niczego od niej nie chcę, oprócz informacji mnie dotyczących. Byłam ciekawa, kim był mój biologiczny ojciec, do którego - jak sama stwierdziła - jestem bardzo podobna ( wreszcie do kogoś). Moja charakterystyczna uroda, ciemne włosy i śniada cera przy niebieskich oczach, wyglądają ciekawie. Jednak nie wtajemniczyła mnie konkretnie: "chłopakiem był"- powiedziała, a ja nie naciskałam. W latach 50-tych mogło być różnie, więc pozostała luka dla mojej bujnej wyobraźni. Dowiedziałam się również że miałam trzech przyrodnich braci, z których jeden już nie żył. Porozmawiałyśmy chwilę o życiu, o jej chorobach, którymi byłam zainteresowana z względów genetycznych i pożegnałyśmy się, nie mając sobie nic więcej do powiedzenia. Ze  względu na rodzinę zależało jej na dyskrecji. Rozumiałam to.

Choć starałam się robić to w tajemnicy przed dziećmi, ze względu na ich prawdziwą, żyjącą babcię, moja 14-letnia wtedy córka odkryła prawdę. Szczerze mówiąc byłam zadowolona, że nic nie muszę ukrywać przed najbliższymi. Ostatnio dowiedziałam się, że i córka i syn opowiedzieli naszą historię swoim bliskim.

Czemu ja ją teraz opowiadam?

Chyba właśnie ze względu na  prawdę, która - wydaje mi się -  choćby najgorsza jest lepsza od kłamstwa. Szczególnie w stosunku do najbliższych, którzy nam ufają.

Robię to jako 57-letnia już kobieta, żona i matka dwojga mądrych i pięknych dorosłych dzieci, a  również i babcia, przeuroczej, mądrej i dobrej 3 letniej wnuczki.

5 z 11
123rf.com
123rf.com

Moja Droga - mamatylda2

Zawsze, ale to zawsze zaczynał bardzo poważnie: "Moja droga...". Nawet słyszało się, że dużą literą.

Taki był nadęty i tym sposobem mnie też  trochę nadymał. Ja "droga"! Co to kurde znaczy? No, ale się nie obrażałam zaraz, bo czekałam, co potem nada. A nadawał  jak w telewizji. A to: może byśmy się zastanowili nad problemem... czy życzę sobie tego i owego. Jasne, że zawsze życzyłam. Nie masz pojęcia ile ciuchów mi kupił. A jakie! - jedna w drugą kiecka droga jak... No dobra, ale przecież nie zacznę od szmat. W końcu mam opowiedzieć o swoim czy naszym życiu. Jako o tej drodze, cośmy ją razem przeszli.

Zapoznałam go w takiej dziurze. Fakt, nikogo innego do zapoznania tam nie było. Ja opalona, koturny, bluzka z dwóch chusteczek, szorty mini  - gra. On - nie powiem - też wyglądał, chociaż trochę wstecznie.  Bo nie staro czy nie  daj Boże  byle jak. Ale inaczej niż cały świat. No i ta gadka. "Witam Panią" - też dużą literą. To się czuło. Niby zwyczajnie - a skąd? a u kogo? czy na długo? Za nic bym się nie przyznała, że starzy mnie zmusili jakimś ciotko-babkom w polu albo i w tym syfiastym domu pomagać, więc mówię, że do znajomych  na trochę przyjechałam. A domek z przodu i za drzewami  tak ostatnio nie wyglądał . On - że na ziemie swojego dzieciństwa przyjechał, wspominał będzie i tak dalej: mało z tego łapałam, ale co mnie obchodziło. Przyjechał - to jest.

A to, żeśmy się zapoznali, to  całkiem normalne było. Sami na pustej drodze i z daleka widać, że nie miejscowi, to tak  sobie po prostu w ręce wpadliśmy. Droga nas poznała.

- Czy Pani pozwoli, że się przedstawię? - I tak jakoś stoi zgięty, ja wyprostowana, niech widzi kogo zapoznał, Iwona mówię, aż w końcu wyciąga rękę, no to ja jeszcze raz, bo może nie dosłyszał, że Iwona jestem, a on elegancko: Jacek Degel, czy jakoś tak i w rękę mnie chce całować, czy co, bo się pochylił z tego zgięcia, więc się prędko cofnęłam i dobra - mówię - na wakacjach to zawsze  kogoś zapoznać można, czemu nie?

Ja swój rozum mam. Może w Turku to bym na takiego nie spojrzała, ale w tej dziurze - mogę pogadać z facetem. Zwłaszcza, że z tą rodziną zupełnie nie było o czym, bo o cielakach czy odciskaniu serów przecież nie będę.

On wspominał jakiś  dworek, że dziadków tu miał albo jeszcze starszych, były tam psy i konie, jeździli do lasu albo i do miasta, a w czasie wojny chowali się tu jacyś ludzie, przebierali się za chłopów, żeby ich Niemcy nie znaleźli. - Wielkie czasy były - tak mówił- wielkie i bohaterskie, ale straszne - dodawał. To w końcu nie wiedziałam, czy to dobrze czy nie, że były i czy on tego chciał czy nie.  Bo tak mówił jakby do siebie samego. Do mnie bezpośrednio to powiedział: "Pani tak uważnie słucha, dobrze tu być z Panią." Nie spodziewałem się, że będę miał komu o tym opowiedzieć, bo przywykłem do samotnego życia. A, mam go - samotny, znaczy  żony żadnej nie ma, a może i innych bab  przy sobie -to już coś.  Czy ja uważnie słucham? - Pierwsze słyszę. W szkole ciągle powtarzali uważaj,  znów nie uważałaś, dlaczego nie uważasz - a bo ja wiem, dlaczego? Może za dużo tego było.  Albo za wcześnie rano. A temu już bez żadnego "pan" walę: Słuchać słucham bo jak my tu sami jesteśmy, to kto ma słuchać. I się zaśmiałam, że taki dowcip. A on na to: dziękuję pani. Ale już tak normalniej - "pani" ledwie usłyszałam. No dobra, może  mniej sztywno będzie. Idziemy tak, patrzę,  gdzie  ten  dworek czy choćby domek, krzaki jakieś są czy drzewa, ale żeby coś do mieszkania - to nie. Szkoda, myślę, nawet bym chętnie zobaczyła jakiś stary dom - a nowy jeszcze chętniej -  zaśmiałam się w sobie, to bym mogła kumpelom powiedzieć, że na tych wakacjach zwiedzałam zabytki. Wszyscy zwiedzają, nie wiem dlaczego? No to mówię: Gdzie ten domek? Bo nic nie ma. A on - rozumiesz - nie ma, zabrali, zniszczyli, spalili. Nie ma już tamtego życia. I to nie domek był, ale dwór mojego rodu. I majątek duży.  Nic nie rozumiem - to gdzie idziemy i po co ta gadka? Z drugiej strony - co tu robić jak nie chodzić po tych wsiowych drogach. No nie takich całkiem wsiowych, bo do jakby ogrodu weszliśmy, drzewa albo chociaż pniaki równo posadzone, jakieś kamienne ścianki, nawet schodków można się było  doszukać.  On zaraz do nich doszedł, powchodził, poschodził,  rozejrzał się jak po swoim i nie wiem, co zobaczył - ale twarz miał taką, jakby coś. - Dziadek tu czekał na swoją narzeczoną, gdy przybyła z pierwsza wizytą.  Z rodzicami oczywiście, odkrytym powozem, bo było to latem. Rok później się pobrali i zamieszkali tutaj - spojrzał na koniec tej jakby drogi, na ten  gruz i kamienie. Czy zechce pani pójść ze mną tą aleją, aż do dworu? - Co mam chcieć albo nie chcieć?  Jak już tu doszliśmy to i dalej mogę.  Ale on  kombinował, że  tak bardziej  uroczyście pójdziemy. "Czy  pozwoli  Pani wziąć się pod rękę?" Zbaraniałam. Nikt, ale to nikt, mnie tak nie prowadzał ani się o coś takiego w ogóle nie pytał.  To mówię dobrze, ale Iwona jestem, jak już mamy udawać tych narzeczonych to chociaż na ty przejdźmy? Bo nawet mi się zaczynała podobać ta heca, będę miała co opowiadać  jak się wygłupiałam w te wakacje. "Jak dobrze pani mnie rozumie. To dlatego, że ma bogatą wyobraźnię, nigdy nawet nie marzyłem, nie śmiałem..." - coś tam gaworzył, ale już wyraźnie to usłyszałam: oni narzeczonymi byli, nie mogli mówić do siebie po imieniu?

Uwierzysz? Tak mnie zaćmiło, że spytałam  "jak to?" - Oczywiście, po  ślubie tak, ale  my zacznijmy od początku, dobrze?  No nie, ja nie wierzę, nabierasz? - to znaczy  wkręca mnie pan w jakieś siano. W te różne historie mogłam wierzyć, bo i tak nie sprawdzę, ale w ?narzeczonych? na pan - nie uwierzę. Dla niego to znów na "ty" nie do uwierzenia było, zresztą chyba naprawdę, bo przecież my już dwa dni się znamy, a ciągle nie po imieniu. Ani nie mówi  ty,  ani lalka, bejbi, no nic normalnie.

No idziemy. Ludzie! żeby mnie tak ktoś zobaczył. Niby zwyczajnie, ale przecież to zgrywa. Niby to zgrywa, ale dla niego na poważnie. Tak poczułam, że jestem w innym świecie, a ta droga to jakby w filmie. Nie była długa, ale inna niż wszystkie drogi świata. Dla mnie. Bo on szedł, jakby u siebie i do siebie. Stanęliśmy nad tym dołem... Boże - myślę - to jak grób. Ale nic nie mówię, to jego kamienie i ten  ślad po domu. - Dobrze się stało, że się tu wreszcie znalazłem, mówi, tyle lat tylko wyobraźnią żyłem, bałem się rzeczywistości, a przecież ona też ma swoją wartość - trudno, trzeba prawdzie spojrzeć w oczy. Stąd wyszedłem, ale moja droga już inna". I tak na mnie spojrzał jakby chciał, żebym  się zgodziła. To mówię: "A nie oddaliby wam chociaż działki? Zawsze kawałek ziemi coś wart, choćby i bez domu, ale ziemia to ziemia". "Ma pani rację - ziemia to  wartość, ale życia mojego już na niej nie ma. Tylko wspomnienia.  I to dzięki pani stały się jeszcze  cenniejsze". Wróciliśmy się na drogę, on jakiś normalniejszy, pyta mnie gdzie mieszkam, co robię?

Ja nawijam, że wszystko dobrze - pracę mam, rodzinę też, mieszkanie - niech sobie nie myśli, że jak z Warszawy to już lepszy. Powiedziałam ogólnie, że w szpitalu pracuję, nie muszę mówić, że salową jestem. Ale wyszło na to, że on jednak  lepszy, bo od słowa do słowa - zaprosił mnie do tej Warszawy. ?Bo ? mówił -  tak mi  się dobrze z panią rozmawia, to szczęśliwy traf, że się spotkaliśmy. Zaraz, zaraz - jak to przyjechać? Ja tak do wszystkich zapoznanych nie jeżdżę. Tej Warszawy nie znam, gdzie się spotkamy i w ogóle. "Proszę się nie obawiać, będzie pani moim gościem, zobaczy pani stolicę". W końcu obiecałam, że przyjadę.

Elegancko adres mi dał telefon "W każdej chwili może pani przyjechać, jeśli pociągiem to będę czekał na dworcu". Wróciliśmy do wsi, wsiadł  do auta i pojechał. Jeszcze raz mi podziękował, że z nim byłam w tej jego drodze w przeszłość - tak powiedział, że będzie czekał na telefon albo i spotkanie. I tak wpadłam.

Jakiś był inny w tej  swojej Warszawie. Wreszcie zaskoczył na ty. Iwonko - powiedział, dobrze że jesteś. I to nie tak, że przyjechałam, tylko tak, że w ogóle jestem, że żyję albo że jestem...

Mieszkanie - co będę ściemniać - przy moim to pałac jakiś. Jak w telewizji. Chodziliśmy po mieście, do kawiarni mnie zaprosił, wszędzie przodem przepuszczał, prosił, dziękował.  Pojechałam raz i drugi  na sobotę i niedzielę - zawsze tak samo. Opowiadał różne historie o tych domach, a nawet ulicach. Skąd to wszystko wie - pytam, bo przecież w szkołach  tak nie uczą. "Uczą, uczą mówi, ale nie zawsze korzystamy". Tu trafił - jakby o mnie mówił. No i książek kupę miał - to pewnie sam czytał. Pożycz mi jedną, to przeczytam, żebym  ci też coś powiedziała. Dał mi "Spacerownik po Warszawie", że jak będę u siebie, to mogę na niby pochodzić  po różnych ulicach, a jak przyjadę - to poznam. W nocy - jarzysz - wcale się nie przystawiał. To znaczy z początku. To będzie twój pokój powiedział za pierwszym razem - i nic. Już prawie mu powiedziałam, że fajny jest, podoba mi  się, za rękę mnie raz potrzymał - bo pod rękę to częściej - życie całe opowiedział. Ja się prawie wygadałam, że ledwie gimnazjum skończyłam, do żadnej nauki głowy nie mam, do ubrania się i umalowania - to owszem. Do tańca też, aż raz pytam, czybyśmy nie poszli. To naprawdę fajne było - muza tak jak wszędzie, ale się nie bili, nie rzygali, w krzaki nie chodzili - bo gdzie tu krzaki hi, hi - ubawiłam się jak nigdy i myślę, że jak on coś - to ja też. Bo ile już się znamy? cztery miesiące z hakiem. No, mówię ci - dziwadło. Jak kiedyś na dłużej przyjechałam - miałam wolne za dyżury - do pracy jakiejś poszedł. Do redakcji - mówił. Nie pytałam co robi, mogłam wyjść na miasto - ale co  będę  łazić? To mu okna umyłam i coś tam odkurzyłam. Nie żeby było brudno, ale w takim mieście to okna zawsze zakurzone. No mówię ci - prawie płakał, po rękach mnie całował. Że takich dziewcząt - znaczy dziewczyn - już nie ma, że jak się odwdzięczy. I tak jakoś tego dnia, w nocy znaczy - poszliśmy spać jak mąż z żoną. Co ci będę mówić - wpadłam na całego. Bo też mnie wytrzymał tyle czasu. To nie to, co nasze chłopaki - rach ciach i po sprawie. Tu się dopiero zaczęło, chociaż kiedy te wakacje były... ale też całkiem inaczej. Ciężko wyjechać, chociaż on już w drodze dzwonił i dziękował. Już wtedy było mi dziwnie - czy to ja i moje życie? Coś mi nie pasiło? Ale wyglądało, że jemu pasowało, prosił, dziękował, cieszył się, że się nasze drogi zbiegły. Bo w życiu - mówił - najważniejsze to trafić na człowieka. Że ty, znaczy ja, masz oczy dziecka, któremu można swój świat pokazać, po swojej drodze prowadzić, razem w jedną stronę patrzeć. To już jakby się oświadczył - czy co?  Ale nie naciskał. Jak byliśmy razem w tej Warszawie - wszystko grało. I wesoło było, i coś mądrego się dowiedziałam, i nowe miejsca poznałam i dom był jakby nasz wspólny. Jak wracałam - wszystko to nieprawda, on się dowie i mnie - może nawet grzecznie, ale spławi do tego mojego Turku i szpitala. Ja mu nie kłamałam - nie mówiłam, bo nie pytał. Stanęłam na tej jego drodze, szłam kawałek  razem - ale czy dam radę do końca. Bo teraz widzę, że ja właściwie głupia jestem. Nie mam szkoły - tylko papier, w głowie nic. To się kiedyś wyda, niech zechce do mnie przyjechać, niech zapyta co właściwie robię. Ale nie pytał i coraz lepiej było. Zawsze mi chciał jakąś przyjemność zrobić - a co ci kupić, a może chcesz gdzieś pójść, pojechać. Sama nie wiedziałam czego chcieć, nie wiedziałam, że tak można mieć co się chce. Kupował, ubierał, zachwycał się, dziękował jak coś ugotowałam czy sprzątnęłam, dzwonił jak wyjechałam. W końcu mówi - mieszkaj ze mną, wypowiedz pracę w tym szpitalu, coś sobie tu znajdziesz albo i nic. Masz pojęcie - mogłam za nic mieć to wszystko, co on. W dodatku coś do niego czułam, zabujałam się jak nigdy. Głupia jestem, że się dałam wtedy zbajerować, a jeszcze głupsza, że nie zostałam. Wspaniale pół roku żyłam, a mogłam się zgodzić na ten przyjazd i na to "na wieki", co mówił, że mnie kocha. I że ja taka jestem, że niby-zaraz- jak to mówił... drogocenny  piasek czy coś takiego, z którego piękne rzeczy się tworzy i ja właśnie taka piękna jestem. "Duchowo" - mówił. Pierwsze słyszę, żeby ktoś  na poważnie o duchu mówił, może kpi ze mnie, ale nie wyglądał. W ogóle często tak mówił, że nie łapałam, ale za to czułam, że to wszystko nie dla mnie.

Ja tu nie pasuję i co bym miała robić przez całe życie. Ciągle myśleć, że się ta prawda odkryje, że ja biedna i głupia, że on mnie jakoś po swojemu widzi,  a wcale tak nie jest.

Czy to tak można - nie moje życie, nie mój świat, a on ciągle o tej wspólnej drodze? Na wszystko się zgadzać jak niemota jakaś albo i lalka do ubierania. I - wyobraź sobie - te wszystkie ciuchy, co mi kupił, zostawiłam w szafie. Gdzie się w to wystroję, co z tego, że wszywki jakieś mają, nawet przeczytać nie umiem. "Moja droga" - mówił  jak już  mu powiedziałam przez telefon, że więcej nie przyjadę i w ogóle koniec... - Wróć, w każdym zakątku mieszkania cię widzę, a poza tym - to wszystko twoje. Ja też...".

No właśnie - taki mądry, a się nie połapał, że nie moje. "Nie, mój drogi - tak mu powiedziałam, żeby sobie nie myślał. - To nie moja droga.

6 z 11
123rf.com
123rf.com

Spotkanie - Izabela Piotrowska

Jest w życiu czas dla wszystkich pierwszych razów, a potem czas dla drugich i trzecich, i kolejnych, aż w końcu przychodzi czas kiedy wszystko już było. Pamiętam każdy mój pierwszy raz. Pamiętam dokładnie dzień, kiedy po raz pierwszy założyłam moje nowe rękawiczki w kolorze dojrzałych wiśni i śliwek. Pamiętam kiedy je kupowałam, i jeszcze wcześniej kiedy postanowiłam, że właśnie takie rękawiczki muszę mieć pomimo, że żadna z moich czarnych lub brązowych torebek, ani żadna para czarnych lub brązowych butów, szaro-burych płaszczy, ani innych cześci garderoby we wszyskto-jedno-jakich lub nijakich kolorach, które przywiozłam ze sobą z Polski nie mogłaby harmonijnie iść w parze z tymi rękawiczkami.

 

W metrze albo na ulicy, od dnia w którym przyjechałam do Londynu, oglądałam otaczających mnie ludzi. Gapiłam się z ciekawością i nieustannym zdziwieniem jaką tylko młodość i prowincjonalność mają do siebie; na wytworne kaszmirowe płaszcze i na apaszki zadrukowane całymi abecadłami, na kuse kurtki z kapturami do dresowych spodni. Na dyskretnie pobłyskujące brylanty w cartierowskiej biżuterii, i na złote, grube niczym obręcze kolczyki w uszach.  Na dżinsowe nogawki wychodzące spod tradycyjnych afrykańskich abaji, na głowy zaplecione milionem warkoczyków z nie zawsze prawdziwych włosów. Na arabskie czadory nie odkrywające nawet rąbka tajemnicy. Na dłonie pokryte abstrakcyjnymi wzorami z henny.  Na plastikowe paznokcie z wymalowanymi kwiatkami, gwiazdkami albo i całymi pejzażami. Na torebki od Louis Vuitton, Prady albo Muellberry. Na trampki noszone do dresu, do biurowej garsonki, do wyjściowej sukienki, na drogę w metrze, na dojście do pracy albo do domu. Trampki szybko przestałam zauważać, chyba zaraz po tym jak sama zaczęłam nosić . Niemniej każdego dnia zdumiewały mnie garderobowe wybory moich współpasażerów w metrze; golfy z krótkimi rękawami, wełniane czapy z pomponami do zimowych płaszczy narzucony do koszulek na naramkach, bawełniane wzorzyste rajstopy do balerinek albo gołe nogi w wysokich kozakach, i wszystko to w jednym i tym samym wagonie metra, tego samego dnia, w tym samym słońcu, deszczu albo śniegu. Ze wszystkiego jednak kolory były najgorsze. Bo jak tu przejść obojętnie, albo raczej siedzieć naprzeciw wiosennej zieleni w kombinacji z morskim niebieskim, albo ceglasto-pomaraczowego z fiołkowo fioletowym? Czy to wypada, a raczej czy to w ogóle możliwe, żeby do czarnego płaszcza, ciemnoszarych spodni i do o podobnych kolorach butów i torebki zakładać różową apaszkę? Świecić tą neonową różowością bez pretekstu i bez sensu, bez odniesienia do jakiegokolwiek innego szczegółu, choćby pomadki na ustach albo ciena na oczach. Bo i przecież dlaczego różowy, skoro tak łatwo byłoby wybrać jakąś następną czerń, albo szarość, albo beż. Moje polskie zamiłowanie do bezpiecznych kolorów, pragmatycznych zestawień i wieloużyteczoności było gorszone każdego dnia.

 

W weekendy, zwłaszcza wieczorami różnica między tłumem i mną jeszcze bardziej się pogłębiała. To był już inny tłum; bardziej odprężony, nieśpieszny, rozgadany, a często podpity. Wtedy już nie podczytywałam gazet przez ramię współpasażerów i nie sięgałam po książkę do torebki nawet jeśli była po polsku, tylko z pełną uwagą przyglądałam się ludziom; wędrowałam wzrokiem po diamentowych sandałkach uplecionych z pojedynczego, cienkiego  paska, na obcasach tak cienkich, że prawie niewidzialnych, po sukienkach co odkrywają więcej niż przykrywają, i co nigdy nie wiadomo jak się utrzymują na właścicielkach, po torebkach tak małych, że nie mieszczących więcej niż telefon, miętówki i bilet na metro, po czerwonych szminkach płonących na ustach, po brokacie iskrzącym we włosach. Gotowi do barów, nocnych kubów, teatrów, na randki, na kolacje. Każdy weekend jak Sylwester, myślałam. Niby też tam byłam, w tym samym wagonie, na siedzeniu obok, oddychałam tą samą lepko-duszną mieszaniną perfum, oddechów i potu, ale przyglądałam się wszystkiemu jak innemu, nie dotyczącemu mnie światu; wyglądałam przez okno, którego ram nie widziałam, ale którego szyby byłam świadoma. Siedziałam w metrze albo szłam ulicą, wciśnięta w czarne spodnie na kant albo czarną zakrywającą kolana spódnicę i białą bluzkę zapinaną wysoko pod szyję. Zakładałam czarną kamizelka albo muszkę po przekroczeniu progu gdziekolwiek mi wypadało pracować; w pięciogwiazdkowym hotelu na Westendzie, w klubie członkowskim na Mayfair, albo w bankowej restauracji w City, w sobotę wieczorem, niedzielę rano, albo poniedziałkowe południe. Polewałam szampana, roznosiłam orzeszki i kawior, uśmiechałam się i dziękowałam zbierając puste kieliszki, za minimalną krajową która w Londynie w sam raz wystarcza na życie w dwuosobowym pokoju, na pójście do pubu od czasu do czasu, na kilka książek, na bilet na metro. Nie wiedziałam wtedy, że mogłabym chcieć więcej. Nie wiedziałam, że mogłabym chcieć albo potrzebować rzeczy, których nigdy wcześniej nie miałam. Bo gdy się dorasta na wsi gdzie niewiele jest do posiadania i robienia, ale i gdzie nikt nie ma więcej, to nadzieje i pragnienia są inne. I nie czułam, że mogłabym być częścią tego świata, tego wielkiego miasta i jego mieszkańców, którzy tyle posiadają i tyle potrzebują. I nawet przez myśl mi nie przeszło, że ja też mogłabym mieć kiedyś taką parę diamentowych sandałków, i jeszcze okazje by je założyć.

 

Któregoś razu, podczas poszukiwania czarnych skarpet i białych staników co by do mojego kelnerskiego mundurka pasowały, natrafiłam na wspomniane rękawiczki. Wciąż nie potrafię nazwać ich koloru, ale gdyby do czegokolwiek przyrównać to najpewniej do bardzo dojrzałej śliwki albo wiśni, a najwłaściwiej to do ubarwienia ich biologicznie nierealnego mariażu. Takiej wiśnio- śliwki, po którą trzeba by się wspiąć na czubek drzewa, co w cieniu liści wygląda na prawie czarną, a dopiero w pełnym słońcu nasycona latem, napęczniała sokami i pachnąca słodyczą odkrywa głębię kolorów; zarówno płomienisty amarant i karmin, ale też i ametyst i posiniały, niebieski fiolet. Takiego właśnie koloru były te rękawiczki. Porzuciłam zatem te białe i czarne staniki czy skarpety, by chociaż zmierzyć wiśniowo-śliwkowe rękawiczki, by zobaczyć czy pasują do moich dłoni, do mnie, do mojej duszy, bo przecież nie pasowałyby do żadnej rzeczy jaką posiadałam. Gdy je założyłam zamszowa miękkość otuliła moje dłonie w taki sposób, że uznałam, że były szyte z myślą tylko o moich dłoniach. Kilka przeszyć wzdłuż zewnętrznej strony sprawiło, że moje palce, o których miałam opinie raczej niepochlebną, wyglądały niczym u pianistki. Przyjrzałam się sobie bacznie w lustrze; ogarnęłam wzrokiem czarno-popielaty płaszcz, spodnie w do-wszystkiego-pasujacym kolorze, buty uniwersalno-nijakie, czarną torebkę,w  której wszystko się mieści. A do tego wszystkiego śliwkowo-wiśniowe rękawiczki. Miałam potem jeszcze wiele par rękawiczek, ze skór miękkich niczym aksamit, wyściełane jedwabiem, w kolorach o których nie wiedziałam, że istnieją,  ale nigdy już potem nie pamiętałam dni kiedy je kupowałam, pierwszy raz zakładałam, albo potem gubiłam. Tego dnia odłożyłam na półkę czarne i białe skarpety oraz staniki, i poszłam do kasy ze śliwkowo-wiśniowymi rękawiczkami. Po raz pierwszy kupiłam coś czego nie potrzebowałam.

 

Gdy wieczorem wróciłam do domu moja współlokatorka nie mogła wyjść ze zdumienia.

- I gdzie ty założysz takie rękawiczki? - głośno się zastanawiała. Siedziałyśmy na łóżkach wąskich jak ze szkolnego internatu, w pokoju gdzie każdy mebel znaczyła inna historia z innego kompletu, a każdą przestrzeń wypełniały ciuchy, kosmetyki, stare i nowsze polskie gazety, puszki z mielonką albo paprykarzem szczecińskim i wiele innych przedmiotów, które zazwyczaj należą do innych pomieszczeń w mieszkaniu.  Popijając tanie wino, od czasu do czasu zerkałam z aprobatą dla własnego wyboru na ułożone na nocnym stoliku niczym trofeum rękawiczki .

-  Przecież tu nawet zimą nie jest tak zimno żeby rękawiczki ubierać - upierała się moja koleżanka.

 

Ale mi nie trzeba było zimna tylko okazji. To był jeden z tych późnojesiennych dni, kiedy świat już dawno opadły ze złoto-żółtych i czerwonych liści obraca się w szarugę i błoto, kiedy zmrok zaczyna zapadać tuż po obiedzie a zima dopiero się zapowiada i nawet nadziei na wiosnę jeszcze nie ma. Nie było bardzo zimno, ale chłód i wilgoć przenikały do szpiku kości. Kiedy weszłam do pubu siedział przy małym stoliku, z na w pół wypitym piwem, tyłem do mnie.

- To ty? - zapytałam

Minęła cała wieczność zanim się do mnie odwrócił. Jedna piosenka się skończyła, a następna rozpoczęła. Grupa osób na drugim końcu sali wybuchnęła gromkim śmiechem. Kolejka przy barze się zmniejszyła. Ktoś zdążył wyjść a ktoś inny wejść. Stałam tam, w żółtawo-mdłym swietle lamp kinkietowych , i mogłabym wyliczyć moje wdechy i wydechy, moje mrugnięcia okiem. Zważyć przełkniętą ślinę. Jakby wszystko nagle zaczęło się dziać w zwolnionym tempie, jak gdyby ziemia zwolniła obroty. Jak zdarza się za każdym razem kiedy się czeka, cierpi albo leży w łóżku w bezsenną noc. Bo chwila bywa rozciągliwa, i wszystko się może nią wydawać;  mgnienie oka,  pstryknięcie palcami, rozmowa, cała młodość.

- Czy to ty? - zapytałam głośniej i dotknęłam jego ramienia. A on już się wtedy odwrócił.

- Tak. To chyba ja.

Popatrzyliśmy na siebie wzajemnie, na oczy, na twarze, na włosy. Usiadłam, a on zamówił dla mnie białe wino. Powiedziałam, że białe to moje ulubione, a on że gdyby piwo nie było jego ulubionym to było by to białe wino. W szczególności chardonnay albo chablis. Opowiedział mi o tych dwóch, i o francuskich winach w ogóle, a ja tylko słuchałam bo nie mogłam uwierzyć, że można tyle wiedzieć i tyle powiedzieć o kieliszku białego wina. A potem rozmawialiśmy o Francji; o jego wakacjach we Francji i o tym, że ja nie byłam ale bardzo bym chciała.  O francuskiej literaturze. A potem o literaturze w ogóle, o wszystkich książkach które przeczytaliśmy, i tych, które chcemy przeczytać. O filmach, które lubimy. O Londynie.

- Londyn jest wspaniały - mówił - w Londynie znajdziesz wszystko tylko musisz wiedzieć czego szukasz. Dowiesz się wiele rzeczy o sobie, o tym skąd pochodzisz bo stąd rzeczy inaczej wyglądają.

 

Niepostrzeżenie skończyło się moje wino, a on bez pytania czy chcę następne, albo raczej czy chcę jeszcze zostać na jeszcze jedno wino z nim w tym pubie, po prostu wyczarował niczym z rękawa i postawił przed nami pełne szklanki. Zupełnie mnie to nie zdziwiło. Bo tak naturalne było nasze spotkanie, i taka była kolejność rzeczy. Rozmawialiśmy w nieskończoność o sensie i bezsensie sztuki współczesnej i o muzyce barokowej. O rzeczach, które wydarzyły się dawno i nie miały już znaczenia. O globalnym ociepleniu, o polityce, o wyższości metra nad autobusami. Mogliśmy rozmawiać o czymkolwiek, na wszystkie tematy świata a tymczasem kończyliśmy mówić o jednym i zaczynaliśmy o następnym, i to następne nie było przypadkowe. W innym miejscu i innym czasie, mógłby być przechodniem, którego zapytałam o drogę albo współpasażerem w pociągu, który mi pomógł z bagażem, albo kimkolwiek innym, a wszystko i tak wydarzyło by się tak samo, wymienilibyśmy te same słowa w tej samej kolejności, wypowiedzielibyśmy albo przemilczelibyśmy te same myśli. Jak gdybyśmy się już kiedyś spotkali, poprzedniego dnia albo poprzedniego życia. Jak gdyby to nie była internetowa randka.

 

Przestało mnie ściskać w żołądku, a on przestał skubać krawędź stołu. Przeglądałam się w jego błyszczących oczach. Bawiłam się kieliszkiem i wyciągałam na stole dłonie w jego kierunku, w razie gdyby chciał mnie dotknąć. Najpierw ustaliłam sama ze sobą, że nie dalej niż do pierwszego pęknięcia w drewnianym blacie, ale potem wychodziłam poza tą granicę, aż do następnego, i jeszcze jednego. Aż w końcu wycofywałam się zawstydzona samą tylko myślą, że mógłby przejrzeć moją grę. Dopiero później kiedy się żegnaliśmy u wejścia do metra, chwycił moją rękę. Nie jakoś niby-przypadkiem albo chcąco-niechcąco, że jakoś tak wyszło, tylko mocno i pewnie tak jakby mój puls badał, jak gdyby się upewniał; oto jesteśmy on i ja, tu i teraz. Staliśmy tak przez chwilę albo i wieczność; po tym jak opowiedzieliśmy sobie swoje życia wiedzieliśmy co ma się zdarzyć dalej, ale jeszcze nie rozumieliśmy, że od tamtej chwili będziemy odmierzać czas na przed i po. Bowiem takie chwile i wieczności dopiero gdy są skończone i nieodwracalne, i dopiero z perspektywy czasu emanują niczym drogowskazy na mapie życia, i dopiero wtedy staje się jasne gdzie trzeba było pójść na prawo, a gdzie na lewo, gdzie się wybierało swój los. Pamiętam wszystko, jakby to się zdarzyło wczoraj a nie dziesięć lat temu; sobotnio wieczorna  wrzawa wokół nas, krople deszczo-mgły na moim nosie, wielobarwny tłum wchodzący i wychodzacy ze stacji metra. Moja dłoń w jego dłoni.  I wtedy nagle sobie uświadamiam z żalem, że nasze dłonie dzielą nieprzebrane warstwy podszewek, ocieplenia i zamszu  śliwkowo-wiśniowej rękawiczki.

7 z 11
123rf.com
123rf.com

Moja droga - Maciej Bielawski

Jest tak: stoisz w sklepie przy kasie, wyciągasz z koszyka trzy piwa, ustawiasz równo na taśmie, przed tobą matka z dzieckiem i ojciec tego dziecka, mają inne zakupy, chleb mają, masło, sery, jogurty i wiele innych produktów, które kupuje twoja żona, gdy jest, a ty myślisz o niej i zastanawiasz się, co by pomyślała, widząc ciebie z tymi trzema piwami równo ustawionymi, co by powiedziała, widząc jak wpatrujesz się w dziewczynkę, dziecko tych ludzi stojących przed tobą, jak rozmyślasz o swoich córkach, co czułyby, gdyby stały z tobą, z tymi trzema piwami, o czym byście rozmawiali, i zwracasz uwagę na ojca dziewczynki, jak udaje obrażonego, bo córka nie chce pomóc pakować rzeczy do koszyka, mówi: nie chciałaś, to teraz ja sam je spakuję, a ty nie dostaniesz jogurtu i widzisz łzy w jej oczach i myślisz, że ty byś się nie obraził, gdyby córki nie chciały pomóc pakować trzech piw do koszyka, bo przecież nie chciałbyś, żeby tam z tobą stały, chyba że do zakupów dołożyłbyś  chleb, masło, sery i jogurty.

 

A potem wychodzisz ze sklepu i wsiadasz do samochodu, stawiasz torbę z piwami na przednim siedzeniu, nie, nigdy nie pojechałbyś samochodem po piwie, możesz je wypić dopiero, gdy dojedziesz do domu i poczujesz się w tym domu wolny, włączysz muzykę, głośniej niż zwykle, gdy one są, nie będziesz się w ogóle martwił dźwiękiem, bo sąsiadki z dołu nie ma, a górą nie zawracasz sobie głowy, bo bas idzie w dół, tak ci się przynajmniej wydaje, i siadasz na sofie z tym piwem, sięgasz po książkę, bo czytasz książki, wiesz, że powinieneś czytać, bo coraz mniej ludzi czyta, a coraz więcej pisze, więc trzeba wspierać piszących, i po kilku zdaniach nie masz już ochoty na czytanie, masz ochotę na szybką informację z komórki i przerzucasz bez emocji newsy o lekarzach, politykach i innych gównach, które cię w ogóle nie interesują i już nawet nie zerkasz na książkę, nie składasz sobie żadnych obietnic, że przeczytasz, bo do książki należy podchodzić na trzeźwo, a ty przecież pijesz piwo i książka ląduje na marginesie, a ty patrzysz na ekran komórki i zastanawiasz się, co takiego jest w tych krótkich formach, że tak cię wciągają, choć nie ma w nich niczego godnego uwagi.

 

Marzyłeś o gramofonie, chciałeś wrócić do czasów, gdy czarna płyta wychodziła z obiegu, a ty miałeś dwa wielkie kartony płyt, i ktoś, kto powinien się nimi zaopiekować, potraktował je tak, jaką miały wtedy wartość, zostawił na pastwę losu przed drzwiami do pokoju w akademiku, i opowiadasz tę historię przy każdej winylowej rozmowie, tuszując smutek po kupionym za dwa złote ''Winobraniu'' Namysłowskiego i białych singlach Depeche Mode za 20 niemieckich marek luzacką beztroską, bo przecież jesteś beztroski, jesteś luzakiem, choć masz na karku prawie czterdzieści lat, ale wydaje ci się, że jesteś mentalnym trzydziestolatkiem i chcesz wrócić do tamtego czasu, bo dźwięk z czarnej płyty jest lepszy, głębszy jest, i już masz gramofon w prezencie urodzinowym od rodziny, masz kilkadziesiąt płyt, wiele z nich zabrałeś od zmarłego wujka, kupę starej muzyki ze wszystkimi obiektami latającymi Breakout na czele i gdy już jesteś sam i możesz jej wreszcie posłuchać, nie masz na to ochoty, bo przerabiasz sprawdzone płyty cd, w tym zlepki tego, co zostało ci z wesela, te wszystkie składanki, które robiłeś po to, żeby nie grała orkiestra, bo nie lubisz orkiestr weselnych, nie lubisz tej przaśnej polskości wylewającej się zza przepoconych koszul weselników i ich grubych brzuchów, choć sam masz brzuch coraz większy i gdy ściągasz koszulkę - wciągasz go, choć jesteś przecież sam i nikt go nie zobaczy, ale masz jeszcze tyle przyzwoitości przed samym sobą, że tuszujesz jego objętość, siedząc w niewygodnej pozycji z piwem w jednej i komórką w drugiej dłoni.

 

Po kolejnym piwie wydaje ci się, że muzyka gra za cicho, choć głośno gra, i gdyby była żona i dzieci za ścianą, musiałbyś ściszyć, więc podgłaśniasz, jest już tak głośno, że nie rozumiesz śpiewanych słów, głośniki charczą, i podejrzewasz, że muzyka może jednak dotrzeć do sąsiadów z góry, więc zakładasz słuchawki, zamykasz oczy,  wracasz do tamtego czasu, odtwarzasz sytuacje, ludzi sobie odtwarzasz, wracasz do wesela, a potem zmieniasz płytę, bo musisz posłuchać czegoś ambitniejszego, czegoś, co jest awangardą, bo przecież wyrosłeś na awangardzie, na muzyce ambitnej, i już masz w słuchawkach Can, które brzmi mętnie, brzmi nie tak, jak za pierwszym razem, gdy odkrywałeś krautrock, i myślisz, że to nie jest dobry moment na Can, więc zmieniasz płytę i słyszysz składankę Niemena, sam ją zrobiłeś, rozdałeś przyjaciołom, i zatytułowałeś ''Obok nas'', a wszyscy, którzy ją dostali, uwielbiają ''Porno'' Koterskiego i tę scenę z prywatki z tytułową piosenką, i słuchasz kilku piosenek i zastanawiasz się, co zostało z was, gdy oglądaliście ten film i odnosisz to do tu i teraz i wyłączasz Niemena z obrzydzeniem i zrywasz się z łóżka, wyłączasz muzykę, zmieniasz na radio, bo potrzebujesz jakiegoś głosu, żeby mówił, porządkujesz blat w kuchni, szczególnie masło, żeby nie stopniało, kładziesz się niedbale, bo nie chce ci się ścielić, i znowu zmieniasz płytę.

 

Masz swoich idoli, masz Davida Bowiego, na którego koncert pojechałeś do Berlina ze znajomymi i opowiadasz na lewo i prawo, jak na bramce zabrali ci aparat i jak się martwiłeś, że już go nie odzyskasz, że szlag trafił zdjęcia starego trabanta na wschodnich tablicach, ale po koncercie wszedłeś do pomieszczenia, w którym były dziesiątki aparatów i ochroniarz po kilku sekundach oddał ci sprzęt, a potem spaliście na skłocie i gotowaliście, w ramach podziękowania za gościnę, bigos, i zostawiliście na noc otwarte okno, żeby wywietrzyć zapach kapusty, a następnego dnia dostaliście reprymendę, że ogrzewanie kosztuje. Cieszysz się, gdy córka oświadcza, że kupiłaby ci na urodziny koszulkę z Davidem Bowiem, bo przylgnął do ciebie przez te wszystkie lata i zastanawiasz się, co sprawiło, że dotąd nie zrobiłeś jej składanki ze swoimi ulubionymi piosenkami Bowiego, choć myślałeś o tym, gdy miała się urodzić i już miałeś gotową listę, ale nie zdążyłeś, a teraz pozwalasz, by słuchała przypadkowych piosenek, hitów przedszkolaka z discopolowym bitem na płytach dostarczanych hurtowo przez babcię. Jedyny moment zaś, kiedy puszczasz córkom muzykę, to jazda samochodem, pytasz wtedy, jako świadomy ojciec, czy im się podoba i cieszysz się, gdy potwierdzają, że twoja ulubiona piosenka Johna Lennona również je zachwyca i zerkasz w lusterko, i nie widzisz na ich twarzach tego entuzjazmu, który obserwujesz, gdy bawią się przy babcinym disco polo.

 

I wiesz, że babcia jest dobrym człowiekiem, że kocha całą rodzinę, wnuczki kocha nad życie, nieba im przychyla i przez to jej niebiańskie dobro wkraczasz z babcią na wojenną ścieżkę, za to disco polo, za te modlitwy przed jedzeniem, za wizję kochającej bozi i za zło czające się w każdym rogu świata, budujesz front przeciwko babci, żeby nie wprowadzać własnych dzieci w ten system, w który wprowadzili cię rodzice, a w który ty wprowadziłeś swoje córki, niosąc je do chrztu, choć sam masz już z kościołem niewiele wspólnego i od lat deklarujesz, że wystąpisz z systemu, ale padasz ofiarą systemu, bo nie masz świadectwa chrztu, więc czekasz, kiedy nadarzy się okazja, żeby je mieć, a gdyby można było to zrobić przez internet, dawno byłbyś poza strukturami, i wydaje ci się, że jesteś już prawie wolny, a wolność tę widzisz poprzez nieposyłanie córek na religię, poprzez nieposyłanie córek do komunii, bo nie jesteś przecież hipokrytą, sam nie chodzisz do kościoła, więc dlaczego masz tam ciągnąć swoje dzieci, i siadasz do rodzinnego obiadu z teściami, a babcia, zwracając się do twoich dzieci, intonuje: mój Jezusku, moje słonko, pobłogosław to jedzonko, o mój Boże, moje życie, pobłogosław i to picie i głowę spuszczasz pokornie, bo nie chcesz awantur, i jesz w milczeniu. I ci smakuje.

 

Zgłodniałeś. W lodówce masz pierogi od teściowej, od babci je masz, od kilku dni. Wrzucasz je z perwersyjną radością na patelnię i smażysz na mahoń, nie tak, jak żona - z wody, zdrowe, bo o zdrowie trzeba dbać, a podstawa zdrowia to dieta, trzeba jeść zdrowo, ryby - nie smażone, a z folii, z koperkiem, z wyciśniętą cytryną, z odrobiną masła, z brokułem, nie, nie, nie, teraz pozwalasz sobie na skwierczący na patelni tłuszcz, pierogi polewasz śmietaną i sypiesz sól, dużo soli, i jeszcze szczyptę bulionu, żeby podkręcić smak, i oblewasz gorącym, brązowym tłuszczem i ci smakuje, tak bardzo smakuje, że pozwalasz sobie na wylizanie talerza i jeszcze wydobywasz palcem z patelni resztki tłuszczu i wiesz, że to nie było dobre, ale było pyszne, chrupiące, treściwe i zbyt obszerne, bo późno się robi i już masz ten ciężar w żołądku, w brzuchu, którego już nie wciągasz, masz w dupie brzuch, skoro przed chwilą oddałeś się przyjemności jedzenia spalonych pierogów, czujesz, jak wyłażą przetrawione przez pory skóry, wiesz, że chwilowa przyjemność będzie miała decydujące znaczenie tej nocy. Późno się robi. Piwo!

 

Ostatnie piwo. Nie jest jednak tak późno, raptem dziesiąta, zostawiasz je w lodówce i wychodzisz do sklepu po następne, na wszelki wypadek, pewnie nie wypijesz, przecież trzeba rano wstać do pracy, ale lepiej mieć niż czuć niedosyt, w sklepie przed lodówką przeprowadzasz szybką kalkulację i w końcu kupujesz dwa, żeby dwa razy nie chodzić, gdyby okazało się, że to jedno w lodówce i to drugie, po które poszedłeś, okażą się niewystarczające, bo przecież nażarłeś się na tłusto, więc pragnienie może odezwać się niespodziewanie, i wracasz, dodając sobie otuchy nieobecnością żony, bo przecież nie wychodziłbyś, gdyby była, po kolejne piwa, które nie są już potrzebą smaku, tylko potrzebą kontynuacji stanu, w który nieopatrznie wprowadziłeś się, trafiając do sklepu kilka godzin wcześniej, stojąc przy taśmie kasowej, patrząc z pogardą na obrażonego ojca i zapłakaną córkę, która za karę nie dostanie jogurtu. Masz swoje piwa, bezpieczny zapas w lodówce, włączasz muzykę, zegar: za dwadzieścia jedenasta, późno już, choć wcześnie, akurat żeby wypić kolejne piwo i położyć się, może nawet pościelić, żeby nie było obyczajowego upadku, żeby było porządnie, może nawet wziąć prysznic, odświeżyć się, sięgasz po komórkę, odczytujesz SMS-a od kolegi, że jest w mieście, że godzina młoda i kalkulujesz, po raz kolejny dziś, czy warto, więc warto, zamawiasz taksówkę i za kilka minut jesteś w mieście, w umówionym miejscu, dzwonisz, żeby upewnić się, że jest, i okazuje się, że już nie, że czekał i poszedł, więc wracasz, ciesząc się, że jednak nie doszło do spotkania, bo spotkanie mogłoby się przesunąć do wczesnych godzin porannych, a ty przecież musisz wstać rano i być o dziewiątej w pracy, choć już wiesz, że nie będziesz, bo po południu dostałeś maila, że nie musisz, co daje ci bufor bezpieczeństwa, dzięki któremu wylądowałeś w ogóle w tym sklepie, a później w następnym i zaczyna cię przerażać ten stan piwnych wędrówek, wracasz do domu i nie wypijając piwa kładziesz się spać z myślą, że w końcu się wyśpisz, bo przecież możesz spać do dziesiątej, pamiętasz na koniec, żeby wlać w siebie przepisowy litr wody, którą wcześniej zagotowałeś i zdążyła wystygnąć, choć jeszcze jest letnia, myślisz, że może to i lepiej, że nie lodowata, bo gardła szkoda, po czym zrywasz się kilka minut po trzeciej i biegniesz do toalety, a sikając stwierdzasz, że jesteś już wyspany, wypoczęty jesteś, i choć w głowie się kręci, bierzesz książkę i czytasz, wciągasz się, strona za stroną, odkładasz książkę, zasypiasz z myślą, że wreszcie się wyśpisz, bo możesz spać do dziesiątej, budzik dzwoni o siódmej, zapomniałeś przestawić. W uszach słuchawki. Sprawdzasz płytę. Hity przedszkolaka.

8 z 11
123rf.com
123rf.com

Moja Droga - Ewa Kotarska

Autobus trząsł niemiłosiernie. Zarzucał, podskakiwał, a im dalej od miasta, tym trząsł bardziej. Niech trzęsie. Siedziała obok Kazika i wszystko w niej tańczyło. Niech tańczy. Kazik opowiadał, jak to z Gąsiorem, idąc na Turbacz gonili przez kawał pola traktorzystę z kieliszkiem malinówki. W dobrej wierze go gonili, bo co może być lepszego od domowej nalewki malinowej, w sobotę o 10.00 rano, na górskim szlaku? Do tego podawanej w kieliszku z rżniętego szkła na długiej zgrabnej nóżce, który to kieliszek nieśli całą drogę z pijacką pieczołowitością. Że niepraktyczne? Życie jest niepraktyczne. Tu głos Kazika zyskiwał na sile, jak zawsze gdy wygłaszał prawdy ostateczne. Wszystko co nadaje życiu smak, to fantazja. Takiego kieliszka nie niesie się z sobą by było wygodnie, lecz by było pięknie. Z fasonem. Śmiała się, a pół autobusu śmiało się razem z nią.

 

Autobus trząsł niemiłosiernie, a za każdym razem, gdy zarzucał na zakręcie, jej udo mocniej przylegało do jego uda. Zawsze miała słabość do tej części męskiego ciała. A Kazik miał uda pięknie. Smukłe, jak całe jego ciało, mocne, kilometrami górskich ścieżek i rowerowych tras.  Słuchała i śmiała się, może dużo bardziej, niż historia, jedna z wielu kazikowych dykteryjek, na to zasługiwała. W śmiechu tym najwięcej było ulgi. Po czterech latach jechali razem autobusem, ich uda blisko do siebie przylegały i nikt nie odsuwał się na odległość kilku neutralnych centymetrów.

 

Śmiała się, jak tamtej letniej nocy, gdy wpuściła go do swego domu po raz pierwszy. Otwarła drzwi. On, wielki, brodaty, sztruksowy i flanelowy, spojrzał na nią oczami błękitnymi jak toń Morskiego Oka, a pod nią nogi się ugięły. Z resztą porównanie dopuszczalne, w góry jechał. Siedzieli po dwóch stronach stołu, popijając wiśniówkę. Koty bezczelnie okupowały ich kolana i zajmowały dłonie. Kazik opowiadał. Historie płynęły z jego ust potoczyście, jak wcześniejsze listy. O górach, o tym, jak z Gąsiorem poszli w Góry Złote, a gdzie nie doszli, tam Łysego spotykali. Wychodzili bez Łysego, dochodzili do schroniska, a tam już na nich czekał. Ona także opowiadała. O kajakach. O tym, jak na Wełtawie śpiewając z Czechami Nohavicę, a była już w stanie, gdy mogła śpiewać językami wszystkich narodów, zapomniała jak wygląda jej namiot. Snuła się szmat nocy poszukując. Później okazało się, że Misiek nastawił sobie budzik, gdyby się nie odnalazła - poszedłby na poszukiwania. Kazik dolał wiśniówki. Rozpuściła włosy, które swobodnie opadły na oparcie krzesła. Dzieląca ich przestrzeń stołu coraz bardziej doskwierała. Jakieś wybiegi, w końcu usiadł obok niej na kanapie, bliżej, niż nakazywała przyzwoitość. Jeszcze opowiadała, o gwiazdach spadających nad Biebrzą, w kompletnej bagiennej ciemności, gdy słowa jej zamknął pocałunkami. Była tak zaskoczona, jakby cała ta noc nie do tego miała się sprowadzać. Całował ją długo i tkliwie, łaskotał brodą, a gdy już rozpłynęła się w jego czułości, zaczął zaglądać w dekolt z ciekawością chłopaka. Nawet nie zauważyli nadchodzącego świtu.  Z niechęcią zakładał buty. Przytulił. Nigdzie nie jadę. Nie chciała, żeby jechał. Pojechał. Góry. Stała za zasłoną, gdy przechodził pod  oknami, pasła swoje oczy tą beznadziejnie romantyczną sceną. Odwróci się, czy nie odwróci. Jeśli się odwróci, to jeszcze tu przyjedzie. Odwrócił się. Na końcu ścieżki. Przystanął i długo patrzył w jej okna.

 

Autobus trząsł niemiłosiernie. A pamiętasz Sroko -  rozchodziło się tubalne - Bal Dystrybutorów Stali w Wiśle? Pamiętała. Podczas recitalu Ewy Bem rozsypał jej się pożyczony sznur pereł, a Kazik z Prezesem rzucili się do jej stóp. Zbierali te perły do kieliszków po szampanie, a Prezes stwierdził spod stołu, że wreszcie coś się dzieje. Kazik bawił się przy stole lepiej od niej. Grała muzyka, na parkiecie coraz więcej par. Nie sądziła, by Kazik w ogóle tańczył, zatem siedziała obok niego bez większej nadziei, ale i bez pretensji. Nagle na scenie pojawił się Elvis. Kazik wychylił ostatni kieliszek i z okrzykiem - Elvis, Ty żyjesz - wyciągnął ją pod samą scenę. Kazik, Ty tańczysz - oczy jej lśniły radosnym blaskiem, gdy po serii rock'n'rolli przytulił ją w Love Me Tender. Czuła się najszczęśliwszą dziewczyną na sali. Później przy stole noga wciąż jej tańczyła pod stołem. Kazik z udawanym zniecierpliwieniem sprzedawał ją Mareczkowi - Marek, idź zatańcz ze Sroką. To Cię jutro weźmiemy na Stożek. Orkiestra dawno przestała grać. Kelnerzy z niemym wyrzutem sprzątali okoliczne stoły. Dopiero wtedy wracali do hotelowego pokoju. Na schodach Kazik z pijackim humorem wieszał się na niej całym bezwładem swego wielkiego ciała. Całował ją na korytarzu, opierając o ścianę. Kochali się tej nocy długo, prosto i czule.

 

Na drugi dzień poszli na Stożek. Mareczek z wdziękiem odmówił, co przyjęli bez żalu. Prośba o wrzątek do termosu w hotelowej restauracji była dla kelnerki wręcz obraźliwa. Jeszcze bardziej z elegancją miejsca nie licowały kanapki na drogę, oraz dwa ukradzione przez Kazika jajka na twardo z bufetu. Wyruszyli. Mróz szczypał ich twarze i skrzypiał pod nogami. Kazik przypominał jej wielkiego łosia. Wielki, włochaty, z miękką mordą i melancholią w oczach. Jadł jej z ręki. Śnieg, mróz i zbyt wiele alkoholu, który nadal krążył w żyłach sprawił, że zamiast iść, zaszyli się w małym, choć gwarnym narciarzami o tej porze, schronisku. Dał jej książkę, zamiast rozmowy. Usnął z głową na jej kolanach, wciskając zmarznięte dłonie pomiędzy uda. Siedziała z książką nieznanego czeskiego pisarza, trochę czytała, trochę gapiła się na ludzi. Kazik spał wyciągnięty na ławie. Przypadkowy mężczyzna przyniósł jej grzane piwo z baru. Podziękowała uśmiechem, unieruchomiona ciężarem kudłatej głowy. Po długich godzinach, powstał z jej kolan i jednym zgrabnym ruchem wyciągnął z plecaka butelkę szampana. Minę miał przy tym godną czarodzieja, melonika i królika. Polewał wszystkim. Gwar i śmiech. Szczęście, przemieszane ze strachem. Wiedziała już.

 

Autobus trząsł niemiłosiernie. Za oknem zmieniające się wciąż krajobrazy krajobrazy. Pola. Kiedyś dziwiła się, że schyłkiem lata rosną tu całe pola sałaty. Morze sałaty, gdy o krok do jesieni? W końcu dojrzała, że to buraki cukrowe falują intensywną zielenią liści. Wioski dolnośląskie. Wioski, w których życie, zwłaszcza obserwowane zza szyby przejeżdżającego autobusu, płynie zupełnie inaczej. Poniemieckie folwarki, olbrzymie ceglane stodoły z drewnianymi wrotami, niszczejące dziś. Nawet teraz, urzekają malowniczością. U powały siedliska kwilących jaskółek, przez dziurawe stropy wpada słońce i błękit, zmurszałe deski wrót trzymają się tylko dzięki tak samo starym metalowym wzmocnieniom. Ciekawe jakim językiem mówił kowal. Festiwal pomysłów. Kazik, a jakby tak coś stworzyć. Pomyśl  pokoje w stodole na piętrze, na dole wspólna przestrzeń. Bar, scena, Ty byś polewał czeskie piwo, ja kroiła szarlotkę.  Ludzie by przyjeżdżali i nigdzie się nie spieszyli, dyskusje do ciemnej nocy.  Pokaz slajdów z gór na ścianie, Kazik się zapala, albo Stach przyjechałby i koncert dał. Tak, stodoła na Dolnym Śląsku. Ty byś miał blisko do gór. Ja bym na pięterku pisała. Dłonie splecione. Opiera mu głowę na ramieniu. Wjeżdżają do lasu.

 

Drugi raz przyjechał jesienią, a w niej tańczyła myśl, że jednak wrócił. Znów w drodze w góry. Usiadł po jej stronie stołu i odpierał zapalczywe ataki Rudolfa. Śmiał się, że właśnie takie koty lubi najbardziej, w wieku kocich wariactw. Szara, pręgowana kulka wisiała na jego dłoni wbijając się w nadgarstek igłami maleńkich ząbków. By po chwili oddalać się za róg kanapy. I uderzać atakiem w stopę.  Wstała, by przynieść z lodówki kolejne piwo, lecz nie zdążyła, bo on jednym gestem posadził ją na stole. Wziął jak dziewczynkę pod pachy, a ona zaśmiała się radośnie, nie znając takiego uczucia. Usta błądzące po twarzy, łaskotanie miękkiej brody na szyi, dotyk, który już znała, za którym tęskniła. Ech, Ty Łosiu, pieszczotliwe.  Jego dłonie wędrujące w górę ud. Jej ramiona na jego szyi. Wziął ją na ręce, znów jej śmiech, i zaniósł sobie do łóżka. Tak po prostu sobie ją wziął. Spali, a między nimi mruczały szczęśliwe koty. Znów pojechał. Gorce z Gąsiorem. Zostawił jej flanelową koszulę. Angielska flanela, Sroko, niepodobna do innych. Sięgała jej prawie do kolan. Wtedy jeszcze nie wiedziała, kiedyś będzie tylko ta koszula. Przychodziły listy, coraz rzadziej.

 

Autobus trząsł niemiłosiernie, klucząc pomiędzy wzgórzami. Kazik, a byłeś kiedyś w Toruniu? Dolny Śląsk zawsze napawał ją spokojem, lecz teraz daleka była od tego, koniecznie chciała z nim marzyć, budować kolejne historie. Zbyt długo był jedynie wspomnieniem. By móc z nim jedynie jechać, tu i teraz.  A gdybyśmy tak do Torunia. Usiąść na nabrzeżu, popatrzeć na płynącą w dole Wisłę. Zagapić się, zasłuchać. Opowiadać i nie mówić nic. Wiesz, że tam Rejs kręcili? Tak, i na nabrzeżu mural, kaczki płyną i kwa - kwa cytatami z Rejsu? Kazik otula ją ramieniem. Tak, do Torunia? Nie byłem.

 

Autobus trząsł niemiłosiernie, Kazik wstał i szedł wąskim przejściem. Głowa schylona, pod samym sufitem. Przysiadł na schodku przy kierowcy i wdał się w dyskusję. Lubiła obserwować Kazika wśród ludzi. Zagadywał. Słuchał. Nie słyszała rozmowy z tej odległości ale mogła się założyć. Daleko jeszcze. Pan często na tej trasie. Fajnie się jeździ. Góry widać. Raz po raz słychać śmiech.

 

Wtedy, ostatni raz. Przyjechał, bo obiecał, na ten nieszczęsny Bal Producentów Stali w Wiśle. Obiecał jej, że nie pójdzie tam sama.  Przyjechał dla niej, choć wcześniej ze ściśniętym sercem przeczytała list. Kazik nie widział sensu. Jego życie tam, jej życie tu. 100 km pomiędzy. Dużo to, może nie dużo. Zbyt dużo. On, tam na wsi, starzy rodzice. Ona tu w mieście, córka. Zbyt dużo przeszkód. Wszystko w niej krzyczało. To co dla niego było przeszkodą, dla niej zaledwie trudnością. A co, jeśli to oni, właśnie oni powinni być dla siebie. A co, jeśli zaprzepaszczają swoją szansę na miłość? Kazik nie odpowiadał. Taki już był, Łoś. Uparcie kroczył swymi koleinami. Nie przekonywała, wiedząc, że nie zdoła. Taka już była. Jeśli komuś nie po drodze, to nie.  Pożegnanie na dworcu. Chwila, którą trudno zagadać jakimiś banałami. Stali obok siebie. Milcząc. Nawet nie patrząc na siebie, bała się swoich łez. Pociąg nadjechał. Pocałował ją zbyt szybko. Ona zbyt szybko skryła się w norze przejścia podziemnego. Nie czekając na odjazd. Wreszcie mogła płakać.

 

Kartka. W skrzynce. Cisza od miesięcy, lecz w skrzynce pocztowej kartka: "Sroko! Zgadnij w jakiej kolejności!?" i bezwładnie przybite pieczątki schronisk górskich. Dom Śląski na Śnieżce, coś czeskiego, Odrodzenie, coś czeskiego, schronisko na Orlem, Chatka Górzystów, coś czeskiego... no tak, znów z Gąsiorem poszedł, Karkonosze... Jej mail. ''Łosiu, jesień! Wczoraj wracając z pracy, po raz pierwszy tego roku, na zakręcie przez las, jak zawiał wiatr, to liście wesoło zatańczyły na asfalcie przed maską. Jakaś poetyka dziwna, asfalt, maska... a jednak...''

 

Autobus trząsł niemiłosiernie. Jechali. Jego udo przylegające do jej uda. Historie sprzed lat, strzępki maili w  głowie. Cisza. Zamknęła oczy. Głowa opadła na jego ramię. Poczuła na czole jego usta.

 

Obudziło ją szczekanie psa. Za oknem szarość zbliżającego się poranka, spogląda na zegarek 4.00. Nad ranem. Może sen przyjdzie, może mnie odwiedzisz... Mocno wciska głowę w poduszkę, próbując złapać uciekający sen.  Rozpaczliwe próby kontynuowania w miejscu, w którym się wysiadło.

9 z 11
123rf.com
123rf.com

Miałeś chamie złoty róg - Krystyna Dembczyńska

Brat nie wykazywał zrozumienia dla moich życiowych ambicji, więc w końcu mu wygarnęłam:

- Europa to wieś! Ludzie wyjeżdżają, gdzie mogą się spełnić. Domator wybiera Ostródę z jej marazmem i czystym powietrzem, a inny woli Warszawę ze smogiem, teatrami i większą szansą znalezienia pracy. Ja wybrałam Anglię, bo lubię wyzwania? Próbowałam w Polsce, ale... To absurd wyważać otwarte drzwi! Tyle energii straciłam na próżno! Zwątpiłam, że jeszcze coś potrafię.

Czułam, że moje słowa trafiają w pustkę.

- A właśnie dobrze, że wyjechałam! Odzyskałam wiarę we własne siły. Wiesz, jak się cieszyłam, gdy znalazłam pierwszą pracę, mimo, że kiepsko mówiłam po angielsku. A potem w urzędzie dogadałam się raz i drugi... Mój język był coraz lepszy... We wszystkich dziedzinach szłam do przodu. Wiele zależało od mnie. W Polsce też miałam dużo dobrych chęci, a wyjechałam bardzo zniechęcona... Przecież, do licha, nie zapominam, że urodziłam się w Ostródzie! A satysfakcja, z tego, co się robi, też jest ważna....

Przerwałam. Nie ma co się wysilać. Na bracie nie zrobiłam żadnego wrażenia. Krótko skwitował mój wywód:

- Odpuść! Mama potrzebuje psychicznego wsparcia. Przyjedź na dłużej.

Odpuściłam. Właśnie kończyła mi się umowa o pracę. Nie podpisałam nowej. Nawet cieszyłam się, że wracam do rodzinnej mieściny. Dawno nie widziałam koleżanek.

Zaczęłam od poszukiwania pracy. Niestety, odniosłam wrażenie, że moje kwalifikacje raczej odstraszają pracodawców. Może więc coś ukryć? Zachachmęciłam w CV i udałam się ponownie do urzędu pracy. No, niechże spojrzą na mnie inaczej!

- Przykro mi, ale rzadko miewamy oferty dla absolwentów marketingu. Tu się wszyscy znają i wieści roznoszą się błyskawicznie, bez marketingowych sztuczek.

- To może jakieś inne oferty... Mam różne kwalifikacje.

- Dam pani adres dużej spółki. Tam ciągle kogoś potrzebują.

Zaryzykowałam. Na szczęście, prezes akurat był obecny i łaskawie poświęcił mi chwilę.

- Po marketingu.... - skrzywił się. - To teraz takie modne, ale marketing uprawiam sam, pocztą pantoflową. Zadzwonię do kumpli i wiem, co w trawie piszczy.

- Znam się też na komputerach?

- Informatyków mam kilku, wystarczy! A angielski pani zna?

- Owszem, nawet nieźle - przyznałam ostrożnie.

- A w urzędzie pracy zarejestrowana? Sekretarki poszukuję. Niech zostawi jakieś papiery. Mam już kilka chętnych. Zadzwonię po niedzieli.

Nie zamierzał poświęcić mi więcej czasu.

W niedzielę po obiedzie zadzwonił telefon. Mama podała mi słuchawkę.

- Do ciebie, w sprawie pracy.

Zrobiłam okrągłe oczy.

- W niedzielę?

W słuchawce niezbyt przyjazny, kobiecy głos wydał mi rozkaz.

- Proszę jutro o siódmej stawić się do pracy.

Zatkało mnie, ale mimo zaskoczenia zaświtało mi w głowie, że jutro rano mama ma wizytę u specjalisty, na którą czekała dwa miesiące. Przecież nie pojedzie sama...

- Ale jutro nie mogę - odważyłam się zaprotestować.

W słuchawce zaległa cisza. Poczułam się nieswojo.

- Halo, halo - mimo sprzecznych uczuć, próbowałam sprowokować osobę po drugiej stronie do jakiejkolwiek reakcji.

- To kiedy pani może? - agresywnie odezwała się wreszcie nieznajoma.

- We wtorek - wykrztusiłam z siebie całkiem zgrabnie, chociaż z wrażenia odjęło mi mowę.

- W takim razie we wtorek, o siódmej.

- No i co? - zainteresowała się mama, gdy oniemiała odłożyłam słuchawkę.

- Trudno powiedzieć. Mam wątpliwości, czy powinnam tam pójść. Dostałam rozkaz stawienia się do pracy, a gdy ośmieliłam się zaprotestować, wywołałam zaskoczenie, a może nawet oburzenie. Nie wspomnę, że nikt mi nie zaproponował żadnych poborów. Może będę pracować za darmo?

- No, nie możesz tu liczyć na wielkie pieniądze.

- Ale chciałabym wiedzieć, przed rozpoczęciem pracy, na co się decyduję.

No cóż. Wiedziałam, że nie mam wielkiego wyboru i muszę pójść na kompromis, ale chyba mam jakieś prawa... ?!?

Z wielkimi oporami poszłam do pracy, ale nie było tak źle.

- Tu jest pani biurko. Niech pani siada i pracuje - poinstruowała mnie kadrowa. - Poprzednią sekretarkę prezes wyrzucił w piątek, więc nie ma kto pani wprowadzać. Zrobiło się nieco zaległości... Zresztą prezes wyjechał na wczasy, więc zdąży się pani oswoić zanim przyjedzie - pocieszyła mnie na odchodnym.

Nie mogłam przyzwyczaić się do nowych warunków. W Anglii wszystko wydawało się proste. Nawet początkowo niedoskonała znajomość języka nie była przeszkodą. Nie miałam trudności w znalezieniu mieszkania ani pracy. Nie brakowało pieniędzy ani przyjaciół. Potem znalazłam inną pracę, lepsze mieszkanie? Postanowiłam podnieść kwalifikacje, znów spotkałam się z życzliwością i pomocą. Owszem, czasami zdarzało mi się trafiać na wredne charaktery, jak wszędzie.

Dwa tygodnie - to dużo - pozwoliły mi zdobyć informacje z różnych źródeł co należy do obowiązków sekretarki w tej firmie, kto od kogo ważniejszy, gdzie kupuje się materiały biurowe, z kim się należy liczyć, a z kim nie.

Prezes wrócił i przybyło pracy, ale nie narzekałam. Robiłam mnóstwo kaw, zmywałam, przepisywałam, odbierałam telefony, przypominałam, wysyłałam listy, biegałam i coraz później wracałam do domu. Czas szybko mijał, a ja ciągle nie wiedziałam za ile pracuję i jaki jest mój status; jestem pracownikiem, czy należę do "czarnej strefy". Zagadnięta kadrowa odpowiedziała, że sprawy są na dobrej drodze. W końcu pewnego dnia wręczyła mi pismo.

- Niech pani idzie do urzędu pracy i przyniesie skierowanie. Ja tu panią zastąpię.

Kiedy spełniłam jej oczekiwania, powiedziała z zadowoleniem:

- No, teraz dostaniemy dotacje na pani płace.

Ucieszyłam się, bo to oznaczało, że będę miała większe pobory. Jakież było moje zdziwienie, kiedy po tygodniu dostałam do podpisania umowę, z której jasno wynikało, że potraktowano mnie jak niewykwalifikowanego robotnika.

- Dlaczego dostałam najniższe pobory? Przecież posiadam kwalifikacje - nie ukrywałam oburzenia.

- To tylko na okres próbny. Jest jeszcze premia, która może przekraczać płacę zasadniczą - gorąco broniła umowy kadrowa.

- Łaska pańska na pstrym koniu jeździ - mruknęłam, bo zdążyłam się już nasłuchać, jakiego węża w kieszeni ma prezes.

- To znaczy, że przez pół roku będę zarabiała "aż" dziewięćset złotych? - nie dowierzałam. - Przecież za to nie da się wyżyć! To jałmużna, a nie pobory.

- Jak pani uważa. Wiele osób tylko czeka na mój telefon - rzuciła kadrowa z obojętną miną.

Miała rację. Też tak czekałam.

- A ten miesiąc, co pracowałam bez umowy? - przypomniałam sobie.

- Dostanie pani normalne pobory, tylko jako premię i dopiero przy następnej wypłacie. Teraz nie mogę pani wpisać na listę płac, bo-? teoretycznie - dopiero pani zaczęła pracować.

Podpisałam umowę, cóż miałam robić. Uzbrojona w cierpliwość i wolę wytrwania wykonywałam swoje obowiązki jak mogłam najsprawniej. Pocieszałam się, że nowe umiejętności przydadzą mi się w życiu. Teksty pisałam już jak błyskawica, pod warunkiem, że pisałam... a nie wykonywałam inne prozaiczne czynności. Właśnie otwierałam kolejną kopertę korespondencji, gdy do sekretariatu jak burza wpadł prezes.

- Co mi tu pani podtyka? - zawołał trzymając w ręku ofertę w języku angielskim na umieszczenie danych firmy w Internecie na stronach międzynarodowych. Spojrzałam na niego zdziwiona.

- To tylko propozycja umieszczenia firmy w Internecie - odparłam spokojnie. - Proponują nam sprawdzenie danych, które posiadają i wysłanie formularza. Wtedy umieszczą nas na liście firm.

- Trzeba było dać to przetłumaczone na piśmie, żebym sobie mógł przeczytać - nie dawał za wygraną.

- To zajęłoby mi dużo więcej czasu niż wytłumaczenie w trzech słowach, To nie jest znowu aż tak ważne, a ja i tak ciągle pracuję po godzinach.

- Mnie to nie interesuje, kiedy pani to zrobi - żachnął się.

-Ach tak! A mnie nie interesuje, że pan nie zna angielskiego - pomyślałam, ale dzielnie milczałam. Czy długo tak wytrzymam? "Płaci jak niewykwalifikowanej, a wymagania?!" Wszystko się we mnie gotowało. "Czas z tym skończyć!".

O piętnastej, wkurzona spakowałam się i nie bacząc na stertę listów do wysłania, wyszłam. W kolejce na poczcie dostrzegła mnie koleżanka z podstawówki. Jak to dobrze, że wyszłam o normalnej porze, jak inni ludzie. Poszłyśmy na kawę i spędziłyśmy kilka przyjemnych chwil. Aśka była zaskoczona, że mieszkam w Polsce.

- Gdzie pracujesz?

- W spółce.

- Co???? U tego dupka! On skończył zaledwie zawodówkę.

- To nie ma nic do rzeczy! Skoro potrafi zarządzać firmą, nie jest taki głupi.

- Zgadzam się, że wykształcenie to nie wszystko, ale temu, niestety, brak ogłady na każdym kroku. Podobno ludzi traktuje jak śmieci i marnie płaci.

- Wszystko prawda.

- Aż się boję zapytać, ile ci dał?

- Najniższe.

Aśka dostała ataku śmiechu.

- To nie jest wcale takie śmieszne. Nie mam za co żyć. Mama prawie całą emeryturę wydaje na lekarstwa i zabiegi. Dobrze, że przywiozłam trochę funtów.

- To po co dajesz się wykorzystywać temu krwiopijcy?

- Lepszy wróbel w garści? Chciałam, żeby mama wróciła trochę do siebie po śmierci taty. W Londynie zrobiłam w pracy przerwę na pół roku, ale nie wiem, czy tyle wytrzymam.

- Poczekaj. To znaczy, że znasz dobrze angielski. Znam kogoś, kto szuka osoby do konwersacji. Możesz poprowadzić zajęcia? Będziesz pracować zawsze po szesnastej.

- Świetnie. Tylko co dzień będzie draka, że wychodzę za wcześnie z zakładu.

- I ty się tym przejmujesz?

Od czasu, gdy zaczęłam pracować jako lektor atmosfera w zakładzie stała się bardziej nerwowa. Pracy, którą mnie obarczano w żaden sposób nie dało się wykonać w ciągu ośmiu godzin. Konsekwentnie wychodziłam po piętnastej. Zaległości rosły, a wraz z nimi pretensje zainteresowanych. Zaczęłam zarabiać więcej jako lektor niż jako sekretarka. Nie miałam nic do stracenia. Żale zainteresowanych przyjmowałam do wiadomości ze stoickim spokojem. I chimery szefa też już mnie nie doprowadzały do wściekłości. Kiedy odebrałam telefon z angielskiej firmy przyszła mi ochota przeczołgać trochę prezesa.

- Panie prezesie, czy mógłby pan podejść? - zapytałam słodko.

- Nie, nie mógłbym - odburknął.

- Telefon do pana.

- To co? Nie potrafi pani połączyć? - zirytował się.

- A pan potrafi po angielsku?

Przybiegł natychmiast.

- Czego chcą?

- Pytają, jak dużo produkujemy tych, no... - pokazałam mu palcem nazwę w katalogu - i czy mogliby przyjechać  dwudziestego na negocjacje. Chcieliby obejrzeć produkt.

- Jasne!

Odłożyłam słuchawkę i nagle spostrzegłam, że prezes jakoś skarłowaciał. Już nie miał ochoty mną pomiatać. Już nie był najważniejszy w firmie. Moja skromna osoba nagle nabrała wartości. Poczułam niesmak. Tak mało trzeba, żeby z tego nadętego bufona zeszło powietrze!

- Pani oczywiście nic nie planuje na dwudziestego - zaczął ostrożnie.

Popatrzyłam na niego z pogardą. "Teraz będzie się podlizywał".

- Pracuję u pana prawie sześć miesięcy. Mam zaległy urlop.

- A kto pani da teraz urlop? - roześmiał się nerwowo.

- Kodeks Pracy - skwitowałam wesoło.

- Sama pani wie, że jest niezbędna dwudziestego - zaczął ostrożnie starannie wyważając słowa.

- A pan zdaje sobie sprawę, że płaci mi jak osobie bez kwalifikacji i chce korzystać z mojej wiedzy za darmo. I to jeszcze po godzinach pracy! To jest najzwyklejsza kradzież. Musiałam zainwestować dużo czasu i pieniędzy, aby nabyć te umiejętności. Jakim prawem pan z nich korzysta? I jeszcze traktuje mnie jak niewolnika?

- Jest taka okazja... szykuje się niezły kontrakt. Może wypijemy szampana na zgodę - zaczął pojednawczo wyciągając butelkę z lodówki.

W pierwszej chwili chciałam odmówić, wymawiając się nawałem pracy, ale, co mi tam!

- Za co pan wyrzucił poprzednią sekretarkę? - zapytałam sącząc chłodnego szampana.

- Nie wyrabiała się, była za wolna.

- Tak się domyślałam. Następna też będzie za wolna.

- Jaka następna? - oburzył się. - Przecież pani nie zwalniam.

- Żadna sekretarka tu nie da rady, za duże obciążenie - ciągnęłam swoje.

- Zatrudnimy nową, a panią przesuniemy do działu handlu.

- Przyjdę dwudziestego tylko dlatego, że szkoda mi tych ludzi. Pan na to nie zasłużył - zauważyłam flegmatycznie i pociągnęłam łyk szampana. - I pod warunkiem, że zapłaci mi pan potrójne pobory.

- Oczywiście - zgodził się skwapliwie i odetchnął z ulgą. Wprawdzie nie grzeszył wykształceniem i brakowało mu ogłady, ale instynktownie wiedział, co się opłaca.

Poszłam na należny mi urlop, a dwudziestego przyszłam na spotkanie.

Anglikom spodobał się produkt i obiecali, że z czasem rozszerzą zamówienie. Musiałam uczestniczyć nie tylko w negocjacjach, ale i w bankiecie. Nie powiem, nawet było miło.

Czytaj dalej.

10 z 11
123rf.com
123rf.com

Przed czy za mostem? - Pasażerka

- Ale proszę powiedzieć czy to było przed mostem, czy za nim - ponury i nieco śpiący policjant wyraźnie domagał się ode mnie deklaracji i jakby dla podkreślenia wagi tego pytania stukał paskudnie obgryzionym ołówkiem o równie sfatygowany blat stołu.

Trudne pytanie. Chwila przypomnienia, przed oczami pojawiły się potężne metalowe słupy mostu, które widziałam wyraźnie mając głowę wystawioną przez okno pociągu... czyli cała sprawa musiała się zacząć przed mostem.

- Przed mostem - powiedziałam niepewnie. Błysk zadowolenia mignął w oku policjanta.

- W takim razie to nie nasza sprawa, tylko komendy w Płaszowie. Koziutek, weźcie panią i zawieźcie do Płaszowa, ale szybko, bo dzisiaj mecz.

W Płaszowie zupełnie inna reakcja. Bystre spojrzenie na moją osobę. Chyba nawet ślady współczucia na mój widok. Wysłuchanie relacji, krótkie inteligentne pytania o rysopis i szybka akcja.

- Marek, przygotuj wóz, ja dzwonię do stacji pośrednich. I weź Jaśka ze sobą, on może być groźny - Po tych słowach wychodzi do drugiego pomieszczenia. Wraca po dłuższej chwili, sypiąc przekleństwami. Zwraca się do mnie z wyjaśnieniem:

- Czy pani wie, że nigdzie po drodze nie ma stacji z prawdziwego zdarzenia? Jeśli on wysiądzie gdziekolwiek po drodze z Krakowa do Wieliczki, to możemy szukać wiatru w polu. Jedyna szansa, że pojedzie do stacji końcowej. Chłopcy już jadą do Wieliczki. Czekamy na wiadomość.

Policjant nerwowo przemierza pokój, rozmawia przez krótkofalówkę. Po kwadransie oznajmia, że go złapali. Będą tu za kilkanaście minut.

Oto są - on z kajdankami na przegubach najspokojniej w świecie wysiada z niebieskiej nysy. Sprawia wrażenie, jakby cała sytuacja mocno go bawiła. Ot, wyszedł kupić papierosy, a dwójka mundurowych napadła go i pojmała. Zabawna historia. Przygląda mi się. W jego oczach widać zdziwienie. Żadnego strachu. Poznaje mnie, a ja poznaję jego błysk oczu i cyniczny uśmiech. Policjanci wyjaśniają, że w Krakowie, wtedy kiedy ja pobiegłam na posterunek policji, on wsiadł do tego samego pociągu, tym razem wracającego do Wieliczki i usiłował zgwałcić młodą dziewczynę. W jej obronie rzucili się jadący pociągiem żołnierz, a później zaalarmowany konduktor. Doszło do szamotaniny, która trwała kilkanaście minut. Przed wjazdem pociągu na stację końcową, gwałciciel wyrwał się obu obrońcom dziewczyny, wyskoczył z pociągu i... wpadł prosto w ręce nadchodzących policjantów z Płaszowa. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że to on.

Po podpisaniu stosu papierów zabrano mnie do fotografa więziennego. Sympatyczny kierowca nysy (może ów tajemniczy Jasiek) wypytywał delikatnie o szczegóły zajścia. Po wysłuchaniu, stwierdził, że gościu dostanie parę dobrych lat i żebym była spokojna, bo jak wyjdzie z kicia, to już mu się odechce takich numerów. Nie wiedząc, że z tyłu za kratą, tą samą nyską, do tego samego fotografa, jedzie ów "gościu", zapytałam naiwnie:

- Jaką mam gwarancję, że on się nie zemści za te parę lat? Przecież zna moje nazwisko, wie gdzie mieszkam, codziennie dojeżdżam do Krakowa pociągiem i pewnie się to szybko nie zmieni... - nie zdołałam dokończyć zdania, bo nagle usłyszałam niski, groźny głos oprawcy tuż nad moją obolałą głową:

- No właśnie!

Po wykonaniu zdjęć kierowca nyski odwiózł mnie do domu. Sąsiedzi zza firanek obserwowali jak policjant odprowadza mnie mocno pobitą i w potarganej sukience. Wyobrażałam sobie te komentarze:

- No i doczekała się, a taką kształconą udawała. Że niby lepsza niż my. Kłaniała się dopiero jak człowiek na nią wpadł.

A w domu niespodzianka. Wchodzę, opowiadam krótko i co? I cisza... Żadnego "moje ty biedactwo". Po prostu grobowa cisza. Zapewne nurtowało ich pytanie: zgwałcił ją czy nie? Wyglądałam okropnie. Opuchnięta twarz jakby bez jednego oka, stracona symetria, potargane włosy i rozdarta nowa sukienka. Mój wygląd był tak mylący, że nawet ukochany kot Misza, który wybiegł z jakiegoś zakamarka stanął jak wryty:

- No podejdź kiciuś, to ja - rozpoznał mój głos i wskoczył mi na kolana, a potem wdrapał się na moje ramię. Siedział tam przez cały wieczór i mruczał mi te swoje kocie pocieszanki. Czuła bestia. Pod wieczór mama zaproponowała, że zrobi mi herbatę i zasugerowała, żebym poszła wcześniej spać. A ojciec w tym czasie nerwowo układał chyba szóstego pasjansa.

Niedziela wlokła się koszmarnie. Przyjechała do mnie moja przyjaciółka. Próbowała mnie pocieszać:

- Nie wyglądasz wyjściowo, ale najważniejsze, że drania złapali. I że żyjesz, bo twoi rodzice nie mają zapasowych dzieci. A ten szalik, którym cię dusił to wyrzuć od razu. Wiesz, że Duncan zginęła uduszona przez własny szalik...

Ból głowy nie ustępował, a wręcz nasilał się; doszły nudności i dziwna sztywność karku. Nie obędzie się bez lekarza. W poniedziałek rano zamiast na komisariat, poszłam najpierw do przychodni, do lekarza, który leczył mnie od dziecka. Wszyscy wieszali na nim psy, twierdzili, że narkoman, bo ma dostęp do morfiny, że pomylił u pacjenta niestrawność z zawałem. Tymczasem mnie przywrócił wiarę w ludzi. Wpadł w przerażenie na mój widok:

- Dziecko (pewnie nie zauważył przez tę morfinę, że już mam ponad dwadzieścia lat), kto ci to zrobił? To jakaś historia z brukowego kryminału. Ty masz chyba wstrząśnienie mózgu i pękniętą czaszkę przy lewym oczodole. Musisz dziecko iść do szpitala i to jak najszybciej.

Ale ja musiałam jeszcze pojechać na komendę w Płaszowie i podpisać akt oskarżenia. Wysiadam z tramwaju, podchodzę do komendy i nagle widzę przed sobą swojego oprawcę. Oko w oko. Bardzo zadowolonego, aż pogwizdującego z tego zadowolenia. Staję jak wryta. On udaje, że mnie nie zna, przechodzi spokojnie na przystanek tramwajowy. Jak wariatka wpadam do komendy, gdzie policjanci jeden przez drugiego krzyczą:

- Gdzie pani była, szukamy panią od rana, musieliśmy go wypuścić, bo nie wolno nam trzymać podejrzanego dłużej niż 48 godzin bez oskarżenia! Facet świetnie zna swoje prawa, to recydywista! Jasiek, zbierajcie go szybko z przystanku, jeśli nie jest jeszcze za późno.

I zebrali go. Na szczęście. A potem zawieźli mnie do szpitala. Kolejne pytania i badania. I podział na tych, którzy współczują, tych których pasjonują wyłącznie szczegóły (to pewnie miłośnicy filmów Tarantino) i tych, którzy mieli to w nosie. Przyjmujący mnie lekarz wykazał się z kolei daleko idącym pragmatyzmem:

- No i czemu mu pani nie dała? Czy pani nie rozumie, że uszkodzenie głowy może mieć skutki na całe życie? Chyba była pani niebrzydka, a teraz nie wiadomo czy nie zostaną blizny. Ech, wy kobiety żałujecie róż, gdy płoną lasy (to chyba przed nim powiedział już Juliusz Słowacki).

Po pobycie w szpitalu moja twarz wróciła do normy, pęknięta czaszka zrosła się, kręgosłup nabrał giętkości, ale blizny na duszy pozostały...

A potem niekończący się ciąg przesłuchań. Przez specjalistów od seryjnych morderców, wampirów, Kubów Rozpruwaczy. Pojawiło się bowiem podejrzenie, że oskarżony może być odpowiedzialny za dwa zabójstwa popełnione wcześniej w podobny sposób. Ofiary, przypadkowe pasażerki pociągu, były najpierw brutalnie gwałcone, a później wyrzucane z pędzącego pociągu. Sprawca, niezwykle przebiegły, nie został do tej pory schwytany.

Nadszedł wrzesień i pora głównej rozprawy. Niby przy drzwiach zamkniętych, ale wszystkie ławki w sądzie były zajęte. Nie wpuszczono matki oskarżonego. Stała biedna i smutna przed tymi drzwiami, które były zamknięte chyba tylko dla niej. Na mój widok uklęknęła przede mną i zdołała krzyknąć:

- Miej litość dziewczyno! Nie skazuj mi jedynego syna. Henio to dobry chłopak. Spodobałaś mu się, to dlatego. Dopiero co wyszedł z więzienia, a ja tak się cieszyłam na jego powrót. Nie mam sił sama robić w gospodarce. Stara już jestem.

Czytaj dalej...

11 z 11
123rf.com
123rf.com

NOC - Adabara Drzewołak

Położyłem się spać. Chłodna pościel ożywiła, ale później zapach letniego dnia, niesionego umiarkowanym wiatrem, wnikającego w poduszkę ukołysał do snu. Męczyły mnie dziwne i mało rozpoznawalne majaki. Stałem na polu. Wysoko na niebie zawisł księżyc. Nie wydawał blasku. Krajobraz ciemny, otaczająca mgła, gęstniała zaciskając się wokoło mnie. Dotykała swymi zimnymi , deszczowymi palcami, aż robiło się nieprzyjemnie, ciarki przechodziły po plecach. Z prawej strony usłyszałem odgłos kroków, im bardziej się przybliżały tym mgła gęstniejąc wbijała się w moje ciało, dławiła w płucach. Próbowałem oddychać a nie mogłem, dławiło mnie coraz  bardziej mleczno-szare powietrze, gdy usłyszałem poza krokami krzyk. Na początku cichy, z czasem narastający. Budził przerażenie i ogłuszał. Kiedy kroki ustały, poczułem mocne szarpnięcie za ramię, silne wyrzucające mnie z łóżka. Jeszcze śniąc, szybko otworzyłem oczy. Nie wiedziałem gdzie jestem i co robię. Nagle poczułem w podbrzuszu ból , nie mogłem zaczerpnąć powietrza. Przebudziłem się na dobre. Przed sobą ujrzałem ojczyma próbującego mnie przebudzić. Zamachnął się ponownie, lewa noga, niczym włócznia próbowała przebić mnie na wylot. Poderwałem plecy, następnie skuliłem się zasłaniając ramionami głowę i ciało.

-Kurwa mówiłem że masz wstawać- na chwilę zatrzymała go jakaś myśl, sięgał pamięcią w czeluść jestestwa, by urealnić demony- Wstawaj kurwa, bo cię zajebię.

Nie wiedziałem co mam zrobić. Bałem się odkryć i wystawić na ponowne kopnięcia. Uświadomiłem sobie, że jednak muszę się podnieść, on nie odpuści, nie w tym stanie. Tu, teraz może mnie tylko zatłuc. Wyprostowałem się i w tym momencie na policzku poczułem mocne, siarczyste ukłucie rozrywającego bólu. Złapał za rękę, mocno ściskając ciągnął przez korytarz, kuchnię, sionkę do ich pokoju. Z boku, pomiędzy łóżkiem a stołem leżała mama, naga i zakrwawiona. Rzucił mnie na jej poturbowane ciało, jak worek wypełniony zbożem ciężki i nie potrzebny. Upadając chciałem się podeprzeć rękoma, ale odrętwiałe, natychmiast się zgięło i ciężarem górnej części ciała, uderzyłem o jej piersi i brzuch. W momencie upadku dostrzegłem krew spływającą z nosa i warg. Jęk który usłyszałem, mocno zachrypnięty, był niewyraźny.

- Skurwisynku zobacz swoją wyjebaną mamuśkę. Widzisz jej pizdę można ją wyruchać, zawsze chętna, otwarta, mokra, dla każdego. Jeszcze ścieka sperma. Wiesz co to jest pizda? Patrz!!!

Spojrzałem w dół.

Czarny trójkąt włosów poza którym widoczne były dwa mięsiste, różowiutkie wzgórki niczym wargi rozwarte małym, ciemnym otworem z którego wyciekała biała, oślizła sperma. Zawstydzony  patrzyłem ze wstrętem i politowaniem nad nią, nad sobą, nad nim. Nie mogłem zrozumieć tego wszystkiego, tego całego okrucieństwa. Zawsze wierzyłem w dobry, sprawiedliwy i piękny świat; tylko że my ludzie wprowadzamy do niego chaos, niepewność, zło. Który moment, był tym pierwszym wyznaczającym nam dalszy szlak ku złu, a przeciera się on coraz bardziej, rozrasta niewyobrażalnie. Mówi się że dobroć nie ma granic, tak samo jest ze złem. Pochylony zwymiotowałem. Nie mogłem dłużej tego znieść. Położyłem się na boku, zgiąłem kolana pod brodę, wstrząsany płaczem, zacząłem wyć. W pierwszym momencie ojczym, jakby otrzeźwiał, spojrzał już nie błędnym, zamglonym wzrokiem, ale w swój naturalny sposób, z przebłyskiem delikatnego namysłu, uśmiechu i współczucia. Ludzki odruch potrwał tylko chwilę. Oczy stawały się na powrót błędne, szeroko rozwarte, traciły swoją poprzednią naturalność. Jakby za nimi stali okrutni bogowie pragnący ludzkiej krwi. Człowieczeństwo które się w nich tliło było wyłącznie po to, by wymyślać jeszcze okrutniejsze próby dręczenia. W tym jakże niechlubnym dziele, jesteśmy najbardziej kreatywni, dotyka nas diabelskie szaleństwo.

"Wszyscy byliśmy skalani, a wszystkie nasze dobre czyny jak skrwawiona szmata. Opadliśmy jak zwiędłe liście,  nasze winy porwały nas jak wicher". Nie pamiętam skąd pochodził ten tekst, tylko ciągle mówił we mnie zdławionym głosem wrzuconego w okrutny świat samotnego dziecka. Świat nieprzychylny, odrażający wypełniony postacią okrutnego ojczyma. On był moim światem, całkowicie zawładnął nim, odbierając dziecięcą czystość i radość, ufność i miłość. Wraz z wewnętrznym tekstem przebiegającym echem po głowie, uspokajałem się i wiedziałem, że muszę coś zrobić. Płacz ustał, mogłem więc nasłuchiwać. Panowała zupełna, niczym nieprzerwana cisza, była ona równie przerażająca, jak niedawne krzyki, płacz i wycia. Jakbym znalazł się w oku cyklonu. Po chwili wstrzymywania oddechu, oczekiwania na atak wściekłości,  otworzyłem oczy, ale światło niczym sztylet wdzierało się we mnie. Zamknąłem je . Tak bardzo się bałem, że chciałem zniknąć, zasnąć i obudzić się po wszystkim albo nie obudzić się w cale. Nasłuchiwałem nadal, czas ciągnął się niemiłosiernie, sekundy upływały zmieniając w minuty lub godziny. Powoli otwierając powieki, czułem jak światło wdziera się, wchłania w oczy sprawiając ból zimną obojętnością. W polu widzenia nie dostrzegłem stóp, jedynie w niewielkiej odległości ode mnie piec kaflowy tyle razy widziany, teraz wydawał się ogromny, o brązowych kaflach z otwartymi drzwiczkami, tlił zamierającymi ognikami,  jeszcze niedawno buzujący wesołym, ciepłym ogniem. Cisza była tak zupełna, że aż sprawiała wrażenie pożerającej wszystko próżni. Pomyślałem że w tym jaskrawym świetle jestem widoczny, każdy ruch staje się zauważalny. "Co robić?"  Pomyślałem że  muszę coś wymyślić. Powoli przekręciłem głowę w drugą stronę za siebie. Domyślałem się że musi tam być mama. Nic się nie działo. Może go nie ma. Leżała wypięta w łuk, przylegając głową i nogami do spodu łóżka. Wypięte plecy i pośladki były zaczerwienione, a gdzieniegdzie pojawiały się sine purpurowiejące wysepki. Delikatne, pojedyncze krople opadały na parapet. Deszcz zapowiadany po południu, dopiero teraz przychodził, dając otuchę i wilgoć spragnionej ziemi i zwierzętom. Po całotygodniowej spiekocie, powietrzu parnym i gęstym, ulga pierwszych kropel, była jak balsam na rany cierpiącego. Ziemia spękana otwierała się radośnie przyjmując niebiański dar. Intensywnie wpatrywałem się w plecy mamy. Szukałem jakichkolwiek oznak oddychającego ciała. Pomimo załzawionych oczu, zachodzących co jakiś czas mgłą, dostrzegłem krótki, miarowy oddech. Spała. W ciszy przerywanej uderzeniami deszczu o parapet, podniosłem się i lekko zataczając sięgnąłem po poduszkę i kołdrę. Nie chcąc budzić, przykryłem jej nagie, zbite ciało, poduszkę odstawiając z powrotem na łóżko. Zanim sprawdzę jak się czuje i wygląda, chciałem zobaczyć co robi on, by uchronić się przed dalszymi niespodziankami. Wiedziałem, że jeżeli teraz śpi, to muszę być wielce ostrożny i nie mogę go zbudzić. Wtedy, byłoby jeszcze gorzej, ciemność, która pochłaniała jego umysł i duszę nie miała by dla nas litości. Przeszedłem przez mroczną sionkę kierując się do kuchni. Otwierając drzwi usłyszałem przeciągłe, miarowe chrapanie. Śpi. Paliła się mała lampka, nie dając wiele światła, ale i tak dostrzegłem zarys jego ciała pod śnieżno-białą kołdrą. Spała z nim również siostra, krucha dziecięca postać jak laleczka, uwypuklała się wzgórkiem podniesionej pościeli. Dopiero teraz dotarło do mnie pytanie o babcię, brata i siostrę. Siostrę zabrał do siebie, tym samym uchronił ją przed swoją zwierzęcą podłością. Babcia i brat musieli zająć się mieszkaniem i zwierzętami wujka. Wyjeżdżali na trzy dni, coś związanego z jakimś spadkiem ze strony wujka żony. Byliśmy więc sami, ofiary ludzkiej nie zrozumiałej przemocy, znienawidzeni i obarczani niespełnionym a nawet przegranym, jak to często oznajmiał, życiem.

Czytaj dalej.

Komentarze
Witam, Chciałbym zapytać czy wysyłali Państwo emaila z potwierdzeniem przyjęcia pracy do konkursu?
już oceniałe(a)ś
4
0
Wszystkie opowiadania są świetnie skonstruowane, mają bardzo dobry warsztat językowy. Czyta się doskonale, są wciągające i jednocześnie dają przyjemność delektowania się dobrym językiem literackim. A zarzuty o przygnębiającą treść? Temat brzmiał 'Moja droga' - nie było zastrzeżeń co do pozytywnego, lub negatywnego kontekstu. Widać autorzy dokonali wewnętrznie takiego wyboru treści swoich opowiadań. Nie bez przyczyny artyści mawiają 'bez cierpienia nie ma sztuki'. Najlepiej się tworzy na bazie tego, co nas najbardziej porusza. A taka natura człowieka, że cierpienie i smutki dotkliwiej przeżywa i mocniej pamięta, od radości i szczęscia. Gratuluję wszystkim zwycięzcom i wyróżnionym! :)
już oceniałe(a)ś
4
0
Nieśmiała prośba do korekty. O uporządkowanie tekstów, zlikwidowanie niepotrzebnych ?, ew. zastąpienie ich cudzysłowami. Bo odnoszę teraz wrażenie, że zwyczajnie nie chciało się redakcji czytać i nanieść konieczne poprawki :-(
już oceniałe(a)ś
3
0
Gratulacje dla zwycięzców. Ja nie miałam szczęścia, ale koleżanka tak. Cieszę się że jej o konkursie powiedziałam. Będę Was nadal czytać z radością że umożliwiacie rozwój wielu kobietom i nie tylko.
już oceniałe(a)ś
3
0
opowiadania są bardzo dobre, niezwykle przejmujące, prawdziwe, niektóre po prostu wgniotły mnie w fotel...
już oceniałe(a)ś
2
0
To wcale nie jest smętne! fajny tekst!!
@brunhildazielona123 Cieszę się, że nie widzisz w tym smuty. a gdybyś jeszcze wiedziała,,., ..jaki to dowcip !?? Pozdrawiam .mamatylda2
już oceniałe(a)ś
0
0
Smętne te wszystkie opowiadania. Przygnębiające. Z żadnym nie potrafię się identyfikować. A może właśnie mają mnie pocieszeć, że inni to mają gorzej, a ja nie aż tak źle.
już oceniałe(a)ś
4
4
Przewiń i czytaj dalej Wysokie Obcasy