Na zakręcie: Nasi czytelnicy opowiadają o życiowych kryzysach
'Łap chwilę' wyniki konkursu (Pexels.com)
"Łap chwilę" - wyniki konkursu
Wspólnie z wydawnictwem Prószyński i S-ka ogłosiliśmy konkurs "Łap chwilę", w którym zapytaliśmy o kryzysy w waszym życiu oraz o te momenty graniczne, które uzmysłowiły wam, że nie możecie już więcej przyjąć na swoje barki. Poprosiliśmy, abyście opisali te doświadczenia bez względu na to czy kryzys udało się pokonać, czy nie. Dziękujemy za wszystkie listy, często bardzo osobiste.
Nagrodę główną - trening mindfulness - przyznaliśmy Angelinie Ziembińskiej. Dodatkowo wyróżniliśmy autorów pięciu listów, którzy otrzymają książki "Zostaw mnie" od wydawnictwa Prószyński S-ka. Wszystkie nagrodzone listy publikujemy. Nazwiska autorów większości z nich, w trosce o dobro osób trzecich, pozostają do wiadomości redakcji.
CZYTAJ TAKŻE: Chcemy partnerskiego podziału obowiązków, ale to kobieta jest bardziej obciążona
Tęsknię za dawną sobą
List Angeliny Ziembińskiej - laureatki konkursu "Łap chwilę"
Nazywam się Angelina Ziembińska, jestem autorką bloga. Na co dzień pracuję w sporej firmie i zajmuję się jej marketingiem, PR-em i komunikacją. Jestem też mamą 5-latki i szczęśliwą żoną swego męża, jednak przepracowaną i zmęczoną życiem.
Kiedyś wstawałam o 5-tej, dzień zaczynałam od ćwiczeń, z uśmiechem witałam nowy dzień. Teraz ledwie wstaję o 6:30, wieczory spędzam pod kocem z termoforem i kompletnie wszystko wychodzi mi na opak. Ale może zacznę od cofnięcia się w czasie.
6 lat temu zachorowałam na cukrzycę typu 1. To był dla mnie duży sprawdzian, gdyż nie wiedziałam kompletnie nic o tej chorobie. Po pewnych perturbacjach, przygodach z niezbyt wykwalifikowanym personelem medycznym, postanowiłam wziąć byka za rogi. Ukończyłam "Dietetykę w chorobach wewnętrznych i metabolicznych" na Warszawskim Uniwersytecie Medycznym, zostałam edukatorem diabetologicznym, jestem rozpoznawalna w środowisku, piszę artykuły do pism dla diabetyków, a nawet do ogólnopolskich wydawnictw. W międzyczasie okazało się, że mam jeszcze Hashimoto. Udało mi się urodzić córeczkę - ponad 5 lat temu - jednak później już pasmo niepowodzeń na tle powiększenia rodziny. Trochę się podłamałam, przytyłam, ale postanowiłam się realizować zawodowo.
Pracuję w dużej firmie, prawie korpo. Po pracy gotuję, fotografuję, bloguję, piszę artykuły, teksty na zamówienie, biorę udział w warsztatach, organizuję warsztaty - istny chaos. Pewnie, gdybym nie była sobą, bym się w tym wszystkim nie połapała. Jednak jest mi coraz ciężej. Nie udaje mi się osiągnąć komfortu finansowego, więc biorę kolejne zlecenia i pracuję na okrągło. Ostatnio zostałam oszukana, napracowałam się, a firma z którą miałam podpisać umowę, wyciągnęła ze mnie ile mogła i z byle powodu odstąpiła od umowy. Kompletnie mnie to wyprowadziło z równowagi, bo jestem osobą uczciwą i nie lubię, gdy się mnie oszukuje - nie rozumiem braku etyki. Skonsultowałam sprawę z zaprzyjaźnionym prawnikiem, jednak cały czas się tym denerwuję.
Pocieszam się jedzeniem. Wiem, że nie powinnam tego robić, z jednej strony cukrzyca, z drugiej ciągły głód. Na chwilę mi pomaga, ale później przychodzą wyrzuty sumienia, obwinianie się za kolejne kilogramy, mimo że przecież wiedzę mam. Podobno szewc bez butów chodzi, jednak ja wolałabym te "buty" jednak mieć i umieć sobie poradzić ze stresem, który się we mnie kumuluje.
Tęsknię za dawną mną, sprzed problemów z zajściem w ciążę, sprzed kilku lat. Kiedy potrafiłam się lepiej zorganizować, doba była dla mnie dłuższa i miałam lepszy nastrój. Chciałabym skutecznie umieć się uspokoić, otrząsnąć z niepowodzeń i przeć dalej do przodu, realizować marzenia krok po kroku. Wierzę, że nic nie dzieje się bez przyczyny i tym listem daję sobie szansę na wygraną w konkursie. Wiem, że z małą pomocą, jestem w stanie na nowo się nakręcić i znowu zacząć żyć pełną parą.
"Nie wiadomo co" niszczy mnie
List Pauliny - wyróżnienie w konkursie "Łap chwilę"
O kryzysach mówi się ciężko, bo trudno jest znaleźć słowa, które dobrze opiszą cierpienie. Każda taka próba wydaje się jakimś uproszczeniem czy uogólnieniem ze zbioru wyjątkowych emocji, których doświadczamy przecież zbyt intymnie i dosłownie, by zamknąć je w wąskiej opowieści. Na szczęście niektóre rodzaje smutku mówią same za siebie i nie potrzebują dodatkowych uzasadnień. Takich sytuacji jest wiele: śmierć bliskich, kalectwo, utrata zdrowia, doświadczenie przemocy, wszelkie ludzkie tragedie. Każda z nich dzieje się bez naszej winy i stawia nas w roli poszkodowanego. Nawet jeśli nie chcemy się zgodzić na pospolitość naszego doświadczenia, to w oczach drugiego człowieka będzie ono miało swoje bezpieczne miejsce w kategorii zdarzeń losowych. Gorzej, kiedy nasz kryzys nie znajduje dla siebie imienia, kiedy nie może się skryć w jakimś ogólnie dostępnym wyjaśnieniu i musi szukać własnych. Kiedy smutek nie przychodzi ze świata, ale z samego dna nas samych.
Pamiętam moment, kiedy jako młoda dziewczyna straciłam pracę - swoje jedyne źródło utrzymania, dla którego wcześniej rzuciłam studia. Równocześnie zmarli kochani dziadkowie, brakowało pomysłu co zrobić z życiem, a swój czas podzieliłam między puste znajomości i nałogi. Całymi dniami leżałam, próbowałam wypłakać swoje smutki. Doszukiwałam się w tym nawet czegoś poetyckiego. Myślałam, że tym rządzi się młodość, że rozczarowanie i namiętność to jej sedno. Mój kryzys miał swoje imię, nawet nie jedno: brak pracy, uzależnienie, samotność. A ja żywiłam przekonanie, że wystarczyłby jeden mały cud, jakiś garnek złota, albo silne ramię księcia, żeby mnie z tych wszystkich malutkich kryzysów pozbierać. Bo problem przecież był na zewnątrz.
Jednak życie jest nieprzewidywalne - wszystko odwróciło się zupełnie niespodziewanie i kompletnie. Tak to już jest, że burza nie trwa wiecznie, a słońce musi kiedyś wyjść, nawet dla tych najbardziej sceptycznych i przemoczonych. Kilka lat później znalazłam się w fantastycznym związku, z najprawdziwszym księciem. Był też garnek złota duży na tyle, że pozwolił mi dzielić się z innymi. Cud gonił cud, a marzenia spełniały się zanim jeszcze zdążyłam je sobie określić.
Przekraczałam własne granice: zrobiłam kurs nurkowy, skoczyłam ze spadochronem, zaczęłam jeździć na snowboardzie. Kolejne szczęśliwe sytuacje nieproszone ozdabiały moje życie, wpędzając mnie czasem w zakłopotanie i niepewność czy na pewno na to wszystko zasłużyłam. Aż pewnego dnia obudziłam się z wielkim kryzysem. Nagle byliśmy tylko on i ja - sam na sam.
Nie mogłam już go połączyć z niczym, a już na pewno nie było mowy o szukaniu imienia. Nawet to, które zwykło się w takich sytuacjach dawać nie pasowało, bo depresję wykluczył terapeuta. Niby wszystko było tak jak trzeba, a jednak coś było nie tak. Miałam poczucie oderwania, byłam w najpiękniejszych miejscach na ziemi, jadałam w cudownych restauracjach. Wszędzie zabierałam ze sobą swój smutek. W dodatku taki nieuprawniony. Bo jak przyznać się innym ludziom, którzy mają tak wiele prawdziwych problemów, że coś jest nie tak, że to nawet przecież nie jest depresja, tylko nie wiadomo co, takie coś z głębi niczego i w dodatku bez imienia? W końcu nikt mi nie przeszkadza, niczego mi nie brakuje, żyję jak w bajce. A to "nie wiadomo co" tak męczy i męczy codziennie.
Chcesz uciekać, ale nie masz gdzie, bo to "nic" idzie za tobą wszędzie. Zaczęłam się temu przyglądać - chciałam to jakoś ugryźć, zrozumieć. Bardzo długo chodziłam po omacku, zaglądając po pomoc wszędzie, jednocześnie udając, że wcale jej nie szukam. Głupio tak się przyznać do "nie wiadomo czego", w końcu to musi być jakiś kaprys, niezrozumienie rzeczywistości. Albo mi się poprzewracało w głowie z tego dobrobytu. Sama siebie za to nie znosiłam.
Miałam do siebie ogromny żal za to, że nie umiałam być szczęśliwa. No właśnie... i gdzieś po drodze pojawiła się nadzieja. Przyszło mi do głowy, że smutek trzeba
zaakceptować przeżyć i pożegnać. Nie szukać nazwy, uzasadnienia, winnych, wytłumaczenia. Pozwoliłam sobie na ten smutek, tak zupełnie bezczelnie - kompletnie nieuprawniony, bez imienia, bez powodu. A później zaczęłam uczyć się jak być szczęśliwą. Kiedyś gdzieś przeczytałam, że z ciemnością się nie walczy, nie można jej objąć, zmienić czy przekonać, żeby rozjaśniała. Ciemność znika tylko tam, gdzie pojawia się światło. Kto by pomyślał? Taki banał! Zaczęłam więc zapraszać światło do swojego życia. Zamiast narzekać, codziennie dziękowałam za małe i duże rzeczy, i kiedy tylko mogłam - dzieliłam się tym z innymi. Próbowałam patrzeć na ludzi ze zrozumieniem - kto wie, przez co każdy z nich przechodzi. Zaczęłam więcej słuchać, mniej oczekiwać i szerzej się uśmiechać. I choć nie chodzę metr nad ziemią, choć nie świecę się na złoto i nie jestem spokojna jak środek lasu wiosną, to kiedy pojawia się smutek, zostawiam go w domu, a sama idę na spacer.
Żyć uważnie, nie uciekać
List Maćka - wyróżnienie w konkursie "Łap chwilę"
Staram się uchwycić moment, kiedy to się wszystko zaczęło. Może jakiś rok temu, od małych konfliktów w pracy i pierwszych syndromów wypalenia zawodowego? A może nieco później, gdy apogeum osiągnęły ( fakt, że wcześniej nierozwiązywane) nieporozumienia w związku?
Pierwsze syndromy starałem się zagłuszać. Tłumaczyłem, że to chwilowe, zaraz przejdzie itd. Były próby redukcji napięcia: wypad na zagraniczny mecz, podwójne wakacje ( fakt, że z laptopem służbowym pod pachą), kupno nowego samochodu, zapisanie się na siłownię itd. Pozytywny skutek jednak nie przychodził. Pogłębiało się natomiast uczucie zmęczenia, poczucie bezsensowności wielu działań, apatii, osamotnienia, izolowanie się od otoczenia (wewnętrznej emigracji).
Wcale nie miłe złego początki
Zrezygnowałem z kursu nauki języka obcego, chociaż zawsze to lubiłem. Miałem bilet na koncert, który zawsze chciałem zobaczyć - nie poszedłem. Pojawiła się więc frustracja i żal do siebie. Znajomi kilka razy dzwonili z propozycją spotkania. Zawsze był jakiś powód, żeby odmówić, więc dzwonić przestali. W pracy coraz więcej nowych obowiązków, co przy syndromie wypalenia potęguje frustrację. Do tego szef dokłada jakieś swoje prymitywne mobbingowe zagrywki, wobec których pewnie kiedyś ostro bym się przeciwstawił, ale teraz mi się już nic nie chce. W domu "nieprzepracowane" konflikty z żoną wracają ze zdwojoną siłą. Nie mam siły ich rozwiązywać, więc pogłębiają się jeszcze bardziej. Jeszcze tylko dzieci są pozytywną odskocznią.
Zadaniowość pochłania nas całkowicie i wypełnia nam życie. Kiedy zadań nie realizujemy, wpadamy w przygnębienie, tym bardziej, że kiedyś przecież dawaliśmy sobie doskonale radę. W moim przypadku było podobnie. Dochodziło do tego, że miałem do siebie pretensje, gdy nie dałem rady przeczytać zaplanowanych na weekend gazet.
Silnik przestaje pracować
Nie ma skąd czerpać energii, silnik przestaje pracować. Wszystko gaśnie i powoli się wypala. Co ciekawe, na zewnątrz może to być często niewidoczne (jak było w moim przypadku? - ciężko mi oceniać). Po pierwsze człowiek wykształcił w sobie niesamowite umiejętności "kamuflażu" - zwłaszcza własnych problemów. Po drugie coraz więcej ludzi wokół nas (niestety, często nawet wśród najbliższej rodziny czy przyjaciół) nie chce widzieć niczego, co zaburza ich sferę komfortu. Karmieni na co dzień indywidualistyczną, egoistyczną kulturą życia, wolą "odwracać głowę". Tłumaczą, że nie chcą być nietaktowni, naruszać naszej prywatności itd. Nie mam jednak do nikogo pretensji, że nie usłyszałem stwierdzenia typu: widzę, że coś z tobą ostatnio nie tak, pogadajmy o tym. Niemniej jednak takie przemilczenie trudnych spraw, w moim odczuciu, niczemu nie służy.
Szukałem różnych przyczyn stanu, w którym się znalazłem: kryzys wieku średniego, wypalenie zawodowe, niedopasowanie w związku, konsekwencje błędnych decyzji z przeszłości itd. Z dzisiejszej perspektywy uważam, że to nie ma sensu i do niczego nie prowadzi.
Punkt zwrotny nastąpi
Pierwszą rzeczą, którą sobie uświadomiłem, było to, że nic się samo nie rozwiąże. Do tej pory hołdowałem bowiem zasadzie, że - po nocy przychodzi dzień, a po burzy spokój?. Tym razem jednak od razu wiedziałem, że to nie wystarczy. Punktem zwrotnym było/jest przeświadczenie, że doszedłem już do jakiegoś granicznego punktu i nie ma gdzie, ale przede wszystkim po co, uciekać. Jakiś punkt zwrotny musi nastąpić. Gorzej oczywiście zawsze może być, ale ja już tego nie chcę. Szkoda życia. Dosłownie i w przenośni.
W moim przypadku pomogło zwrócenie się o pomoc do psychoterapeuty i nastawienie się na długi proces. Bo świat się do nas na pewno nie dostosuje. Wierzę, że kluczowe są relacje. Z innymi, ale przede wszystkim z sobą samym. Zawsze trzeba zaczynać od siebie, ale potem trzeba też podejmować decyzje odnośnie związków, przyjaźni itd.
Sedno oczywiście leży w samopoznaniu. Nie jest to łatwe, ale bez tego zawsze będziemy tylko odbiciem tego, co sądzą, mówią, myślą o nas inni. Łatwo wpaść w pułapkę jednostronnego zaspokajania potrzeb innych. Dziś wiem także, że trzeba żyć uważnie, bo nasz pobyt na Ziemi to z jednej strony wielka przygoda, ale z drugiej tylko "chwila". Kiedyś uważałem, że należy żyć tak, aby niczego nie przegapić. Dziś sadzę, że nie należy przegapić przede wszystkim siebie.
Mimo, że bliżej mi już do 50-stki niż 40-stki, jestem dopiero na początku drogi do życiowej harmonii. I mimo tego, że na pewno łatwo nie będzie, wiem, że to droga właściwa, można powiedzieć nawet: jedynie słuszna. Zaryzykuję stwierdzenie, że w dzisiejszych czasach w ogóle niezbędna do przeżycia. Mimo oczywiście wielu nierówności i niesprawiedliwości społecznych, ekonomicznie zawsze damy sobie już jakoś we współczesnym świecie radę. Zgubić nas może jedynie nasza wewnętrzna postawa wobec tego, co niesie nam życie. Na rzeczywistość wpływ mamy ograniczony, jednak na naszą reakcję na nią, ogromny.
Paradoksalnie, chyba jedynie na tym polu wszyscy mamy w życiu równe szanse.
Biegnę i czuję, że żyję
List Katarzyny - wyróżnienie w konkursie "Łap chwilę"
W marcu tamtego roku straciłam męża. Śmierć nagła, niespodziewana. Poranne pożegnanie, które okazało się tym ostatnim.
33-letnia wdowa z dwójką dzieci - brzmi jak najgorszy horror, który nie mnie dotyczy. Są takie momenty, że wciąż w to nie wierzę. Wmawiam sobie że, to tylko zły sen, że kiedyś się obudzę. Ból jest tak okropny, że nie da się go opisać słowami, ma się wrażenie, że rozrywa ciało od wewnątrz, że żadne z cierpień fizycznych nie jest tak cielesnym jak on.
W tym wszystkim jeszcze dzieci (12 lat i 2,5 roku) i najgorsze, a zarazem najtrudniejsze rozmowy w moim życiu. Starszy syn zastosował chyba wyparcie, nie zadaje żadnych pytań, stara się funkcjonować jak dotychczas. Najgorsze momenty były/są z młodszym, który często pytał kiedy wróci tata z pracy, mówił, że chce do taty, że z tatą robił to i to, był tam, a ja tłumaczyłam, rysowałam, jeździłam z nim na cmentarz.
Po wszystkim do pracy (też zresztą niepewnej) wróciłam dość szybko, bo zaledwie po 2 tygodniach. W domu po prostu nie mogłam wytrzymać. Płakałam dosłownie wszędzie: w aucie, na cmentarzu, w domu, w pracy, w sklepie.
Żeby nie myśleć wciągnęłam się w wir pracy i domowych obowiązków, których okazało się mnóstwo, zwłaszcza, gdy do tej pory dzieliło się je na dwoje. Mieszkam razem z mamą i choć odciąża mnie przy opiece nad młodszym synem to w wielu kwestiach niestety nie mogę liczyć na jej pomoc, chociażby ze względu na jej wiek.
Zaraz po śmierci męża w moim domu pojawiła się pani psycholog, docelowo ze względu na starszego syna, a w rezultacie stała się moim ogromnym wsparciem i jest nim do dnia dzisiejszego.
Przełom nastąpił w sierpniu, 4 miesiące od tragedii. Zbliżał się mój urlop, nie upragniony i nie wyczekiwany, bo bez niego. Szczerze ze względu na dzieci. Leżałam wieczorem w łóżku i nagle poczułam, że muszę się ruszyć. Wpadłam do pokoju starszego syna i powiedziałam: "bierz rolki idziemy na boisko". Ciemno, godzina grubo po 21. On jeździ, a ja biegam po placu manewrowym. I tak przez bitą godzinę. Przychodzę do domu i bolą mnie wszystkie mięśnie nieużywane od nastu lat i... uśmiecham się do siebie, bo pierwszy raz od dłuższego czasu czuję, że żyję. Następnego wieczora również wybiegam na ścieżkę rowerową, biegnę przed siebie prawie 5 km, uwieszając się co chwila na każdym napotkanym znaku drogowym. Znów wracam do domu i znów czuję ten przypływ endorfin w swoim organizmie, rozsiewający pozytywną energię.
12 sierpnia wyjazd w góry, pełen relaks. Basen, jacuzzi, sauna i oczywiście bieganie. Pierwsze dwa wieczory, gdy dzieci już spały, zostawiałam je z mamą i latałam po Szklarskiej Porębie, trochę jak opętana po ciemku w mieście, którego nie znam. Po dwóch dniach zamieniłam wieczorne treningi na poranne biegi na stadionie lekkoatletycznym. Wstawałam o 7 rano, wybiegałam z pensjonatu i leciałam na bieżnię. Do dziś się uśmiecham jak pomyślę, jaki był to dla mnie wysiłek, robiłam postój po każdym okrążeniu, a mimo to za każdym razem wracałam z uśmiechem na ustach. Na tym wyjeździe zrobiłam pierwsze 7 km.
Dziś po prawie 5 miesiącach biegania jestem w stanie przebiec bez odpoczynku 17 km. Biegam 4-5 razy w tygodniu od 10-ciu do 17-tu km, głównie po lesie.
Brałam udział w czterech biegach charytatywnych i jednym z okazji święta niepodległości. W tym roku zamierzam przebiec swój pierwszy półmaraton. Pierwszy raz w życiu czuję, że robię coś dla siebie, co daje mi ogromną satysfakcję, uczy wytrwałości, pokonywania własnych słabości i daje naprawdę wieeelką siłę nie tylko fizyczną, ale przede wszystkim tę wewnętrzną, dzięki której mam jeszcze nadzieję i chce mi się żyć. Już nie tylko dla dzieci, ale też dla siebie.
Nie izolować się
List Katarzyny - wyróżnienie w konkursie "Łap chwilę"
Jestem 36 letnią kobietą, matką dwójki dzieci (6 i 8 lat), dyrektorem w korporacji, córką, siostrą i do tego czasu - żoną z 10-letnim stażem.
Zawsze rodzina była dla mnie najważniejsza. Gdy pojawiły się dzieci starałam się za wszelką cenę nie dać odczuć mężowi, że jest na drugiej pozycji. Starałam się zachować elementy tajemnicy w związku, zaskoczenia i fantazji.
Nasze charaktery bardzo się od siebie różniły już na początku - ja jestem "pani plan", a mój mąż "pan chwytaj dzień". Ciekawe połączenie, pełne dynamizmu i energii, ale bardzo ciężkie w codzienności. Z dnia na dzień okazało się, że chwytanie dnia kosztowało nas mieszkanie, dwa samochody i duże problemy z US. Wszystko to zrozumiałam, zagryzłam wargę i poszłam na drugi etat.
Mąż nie - od 3 lat pracował z miesiąca na miesiąc, zawsze miał co jeść, pić i gdzie spać, dzieci były szczęśliwe, płaciłam za wakacje, wycieczki więc było ok. Niestety co jakiś czas przelewało się w moim garnuszku i wybuchała awantura, ciche dni i wyrzuty.
Tak też było i teraz, ale nic nie wskazywało na to, że nie skończy się klasycznym seksem na zgodę i miesiącem spijania sobie słodyczy. Skończyło się rozmową w dzień przed Wigilią, którą zaczął ON, a podczas której dowiedziałam się, ze już od dłuższego czasu mnie nie kocha, że dusi się przy mnie, że nie jest sobą i że się zakochał. Zakochał się po jednym spotkaniu i miesiącu rozmów na FB.
Rozpadłam się na milion kawałków. Prosiłam, żebyśmy poszli na terapię, żebyśmy naprawili nasze stosunki. On nie widzi sensu, nie ma co ratować, twierdzi, że będzie lepszym sobą i lepszym ojcem beze mnie. Wyprowadził się wczoraj. Zabrał pościel, swoje rzeczy, a ja... dałam mu gorącą zupę na wieczór, żeby nie był głodny.
Nie potrafię się pozbierać, a przede mną najcięższe chwile - rozmowa z dziećmi. Chwytam się wszystkiego co odbuduje moje poczucie bezpieczeństwa - staram się kupić mieszkanie, które będzie tylko moje, a dzieciom zapewnić bezpieczny dom. Spotykam się z rodziną i przyjaciółmi, aby nie stracić ich i w tym odizolowaniu nie pozostać.
To ja jestem najważniejsza, bo bez siebie nie osiągnę niczego
List Magdaleny - wyróżnienie w konkursie "Łap chwilę"
Urodziłam syna, wcześniak, 35 tydzień ciąży. Dziś wiem, że na tym etapie to już doskonale rozwinięty młody człowiek, ale wtedy, pięć tygodni przed terminem to był dramat. Strach, adrenalina. Chodziłam jak nakręcona, czekając na każdą informację dotyczącą mojego dziecka. Byłam sama, 120 km od domu. Jedyne wsparcie dała mi sąsiadka z łóżka obok. Będę jej dozgonnie wdzięczna. Dziękuję Bożenko.
Gdy przyjechałam do domu coś we mnie pękło, płakałam jak bóbr. Nie wiem, może ze szczęścia, może ze zmęczenia, może że strachu.
Ojciec dziecka odszedł ode mnie w czwartym tygodniu po porodzie, twierdząc, że byłam rozhisteryzowana. Nie było go 2,5 miesiąca. Pewnego dnia postanowił wrócić, tak po prostu. Nie zgodziłam się, to był początek walki mojego życia, o normalność, o spokój, o wolność. Walki o siebie. Musiał minąć prawie rok, zanim zrozumiałam, że ma osobowość psychopaty. Przez ten krótki czas wyniszczył mnie psychicznie, zdeptał moją kobiecość, poczucie własnej wartości. Udawałam jednak, jak bardzo jestem silna, dzielna i że wszystko jest w porządku. Chodziłam z wiecznie uśmiechniętą miną, dobrze ubrana, uczesana, miałam czyściutko w domu, umyte okna, rzeczy poukładane w szafkach, na spacery chodziłam w obcasach. Byłam tylko coraz szczuplejsza. Ale obecnie to atut, wielokrotnie słyszałam: "Co robisz, że po urodzeniu dziecka masz taką figurę?". 47 kg - tyle ważyłam cztery miesiące po porodzie.
Zostałam sama z wcześniakiem, dwoma kredytami, 60 procentami wypłaty i z Mamą, której obecności początkowo nie akceptowałam w takiej ilości, jaką oferowała. Dziś wiem, że bez niej byłabym, co najmniej na oddziale psychiatrycznym.
Dzieliłam dni z facetem, który chodził za mną śledząc, podsłuchując i manipulując otoczeniem. Najpierw "zaprzyjaźniliśmy się" z policją, było jej sporo w naszej codzienności, potem z sądem. Czułam, że nie daję rady, emocjonalnie, finansowo, psychicznie. Cały czas się bałam, każdego gestu, słowa, spojrzenia. Zrobiłam się szara, bez wyrazu, bez niczego i do niczego. Dopóki nie uznałam, że mimo porządku w domu, mam bałagan w życiu, że choć się ubiorę, pomaluję i uśmiechnę to wyglądam źle, że za chwilę się przewrócę. Przychodziły kolejne wezwania do Sądu, pieniędzy nie starczało mi nawet na codzienne zakupy. Czułam, że któregoś dnia nie znajdę siły, by wstać z łóżka. W tym czasie skończyły się kolki, zaczęło ząbkowanie. Syn wyczuwał moje nerwy, nie był aniołem.
Ojciec miał pieniądze, czas, możliwości, a co miałam ja? Inteligencję! Gdy sobie to uświadomiłam zmyłam makijaż, założyłam wygodne spodnie i postanowiłam nauczyć się prawa. Kodeks rodzinny i opiekuńczy oraz postępowanie administracyjne mam w małym palcu. Odbyliśmy 11 rozpraw, z czego sama reprezentowałam się na siedmiu. Powiedziałam sobie NIE. Kobieto weź się w garść, grasz w jego grę, według jego zasad, gdy zejdziesz do jego poziomu przegrasz. Spokój ? to, co było moim celem, stało się samą drogą do niego. Udało się.
Kilka dni później wróciłam do pracy. Tam po 1,5 roku nieobecności wszystko było nowe. Myślałam, że wygrałam, że już jestem silna, ale nie byłam. Każdy najdrobniejszy błąd stawał się tragedią, nie umiałam zebrać myśli, skupić się. Kiedy doszła do tego presja czasu wszystko wracało, mój organizm chwilowe zdenerwowanie przekuwał w permanentny stres, z którym sobie nie radził, choć dobrze go znał.
Musiałam znaleźć ujście złych emocji. Zaczęłam biegać. Dużo. Po dwóch miesiącach wzięłam udział w półmaratonie górskim. Później brałam udział w kolejnych biegach, trenowałam intensywnie. Od 17 miesięcy nie przespałam ciągiem trzech godzin, łącznie spałam od 4 do 5, uczyłam się na nowo swojej pracy, popołudniami oddawałam się dziecku i codziennym obowiązkom, od trzech miesięcy intensywnie biegałam, wcale więcej nie jadłam, nie przyjmowałam żadnych witamin, właśnie skończyłam karmić piersią, wieczorami opowiadam przyjaciołom o tym, co u mnie tracąc na to resztki energii. Jeszcze wtedy nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak ważny jest sen.
Dzień po kolejnym półmaratonie górskim nie wstałam. Mój organizm się zbuntował, dostałam silnej gorączki, bolało mnie wszystko. Rozsypałam się, jak zamek z piasku na wietrze. Zadrapanie na nodze nie goiło się od tygodnia, rozrosło się do rany o średnicy ośmiu centymetrów, zaczęłam mieć wahania cukru, ciśnienia, regularne zawroty głowy, tachykardię i mdłości. Moje ciało powiedziało dość. Wtedy nauczyłam się prosić o pomoc. Nauczyłam się, że trzeba zwolnić, że w życiu nie można mieć wszystkiego jednocześnie.
Najbliższa mi wtedy osoba uświadomiła mi, że nie da się robić wszystkiego na 100 proc., że owe 100 proc. to całość: ja, moje życie, w którym jestem kobietą, matką, pracownikiem, biegaczką, przyjaciółką i człowiekiem z wszelkimi jego ograniczeniami. Wszystko w odpowiednich proporcjach. To była jedna z najcenniejszych rad, jakie dostałam. Malwino, dziękuję.
Zwolniłam, odpuściłam i zrozumiałam, że należy się sobą zaopiekować, że ja jestem najważniejsza, bo bez siebie nie osiągnę niczego. Nauczyłam się, że odpoczynek to nie przywilej lecz obowiązek.