Być kobietą na wsi. Podlasie: "Nie śpię po nocach i myślę, jak to kiedyś było"

Aleksandra Zbroja, Agnieszka Pajączkowska
Być kobietą na wsi

Być kobietą na wsi (Fot. Agnieszka Pajączkowska)

Odkąd wójt wygonił kobiety ze świetlicy, we wsi nie dzieje się nic. Myśmy śpiewały, gotowały, wieńce plotły. Część wsi była za tym, a część posądzała nas, że na świetlicy zarabiamy
1 z 4
AGNIESZKA PAJĄCZKOWSKA
AGNIESZKA PAJĄCZKOWSKA

Wkoło tylko żyto żąć, kartofle kopać, obornik wywozić z chlewa - wszystko rękami

Agata, 42 lata

Nic mnie tak nie relaksuje jak oprawianie mięsa. Kiedy pierwszy raz rozbierałam świnię, ani przez chwilę się nie brzydziłam. Miałam wprawę, bo wcześniej patroszyłam kurczaki z mamą. Robotę przy mięsie zazwyczaj wykonuje chłop. Nie wyobrażam sobie, żeby to robił mój mąż. Jeszcze by boczek pociął nie tak jak trzeba. A ja wiem, jak mięso ćwiartować, przerzucić, pakować do jelit.

Wolę mieć swoje. I mięso, i warzywa. Kiedyś nawet mąkę robiłam. Pieniądze też mam oddzielnie od męża - nie chcę wypominania, że coś mi kupił. Dziewięć lat temu zrobiłam prawo jazdy i sprawiłam sobie samochód. Szlag by mnie trafił, gdybym miała męża prosić, żeby mnie gdzieś zawiózł.

Moja babka była taka, że chłop mógł leżeć, a ona pług pod konia dała i szła orać. Ja żyję inaczej - nie mam w zwyczaju ani robić za chłopa, ani mu usługiwać. Zmywać zmywam, ale kiedy trzeba, to mąż ugotuje. Nie ma, że mu podaję. Jak ja sobie mogę wziąć, dlaczego on nie może?

Moja mama pobudowała dom, prowadziła gospodarkę. Ciągle coś chciała ulepszać. Kupowała nowe odmiany jabłoni do sadu. Nie zawsze się te drzewka przyjmowały, ale próbowała dalej. Miałam 13 lat, kiedy zaczęła pić. Dawała radę pracować: rano zrobiła swoje, piła potem.

Nie chodziłam brudna i poobdzierana. Może dlatego nikt we wsi nie interweniował. Mama zmarła, gdy miałam 22 lata. Brat też pił i też zmarł. Ja bardzo mało piję. Boję się, że się kiedyś obudzę i będzie mnie ssało.

Mieszkanie z alkoholikiem to męczarnia, więc wcześnie wyszłam za mąż. Męża poznałam w sąsiedniej wsi. Po paru miesiącach wzięliśmy ślub. Miałam 18 lat. Myślałam, że mnie będzie cały czas na rękach nosił, mówił, że kocha. Wyszło inaczej.

Dom i wychowanie dzieci są raczej na mojej głowie. To ja wydaję pieniądze na sprawunki, na jedzenie, na dzieci. Mąż nie wydaje, woli zbierać. Mamy dwie córki. Jedna ma 17 lat, druga 23. Nie chcą zostać na wsi, bo tu nie ma pracy i perspektyw. Obu radzę, żeby nie brały ślubu. Niech żyją z chłopakami, jak chcą, ale bez uwiązania. Niezależności uczyłam je od najmłodszego: nie odprowadzałam do szkoły, nie latałam za nimi do autobusu, dawałam im o sobie decydować - w granicach rozsądku oczywiście.

Podobały mi się "czarne marsze" w Warszawie. Chciałabym mieć świadomość, że mogę sama zadecydować, czy urodzę. To jest opinia wielu kobiet na wsi. Są ludzie, którzy szarpią różańce pod Sejmem i głoszą, że wszystkie dzieci powinny się urodzić. Zadałabym im pytanie, dlaczego sami nie biorą niepełnosprawnych dzieci na wychowanie. Kiedy byłam w szkole, chętnie chodziłam do kościoła i na religię. Teraz sądzę, że Kościół za bardzo wpiął się w naszą politykę. Moje dzieci nie chciały iść na bierzmowanie. Wszystko przez te zakazy i nakazy.

500 plus też jest nieprzemyślane. Daliby robotę dla ludzi, toby nie było potrzebne 500 zł. A tak, to u nas na polu zmarnowała się połowa truskawek, bo nie było komu zbierać. We łbach ludziom tumanią - potem oni nie idą do roboty, żeby nie przekroczyć dochodu.

Ja stoję finansowo lepiej niż niektóre dziewczyny ze wsi. Pewnie dlatego, że nie chciałam mieć budżetu wspólnego z mężem i zaczęłam pracować. Kombinuję. Całe lato jeżdżę do pobliskiego gospodarstwa, gdzie zbieram owoce i robię sadzonki. W grudniu kończymy, zaczynamy w maju. Zimą mam więcej wolnego, choć cały czas czegoś szukam. Dziś miałam pilnować dziecka, ale w ostatniej chwili trafił mi się sklep - otwierają nowy spożywczy w sąsiedniej wsi i pomagam układać towar na półkach.

Jestem sołtyską, chociaż profitów z tego nie ma. Nie chciałam startować w wyborach, mimo to mnie wytypowali. Przejęłam pałeczkę po ciotce. Poza mną był jeszcze jeden kandydat, jednak zaglądał do kieliszka i ludzie bali się mu płacić podatki. A ja o pieniądze dbam.

Raz ciotka wzięła mnie nad wodę. Niby żeby wypocząć. Powiedziałam: "Idź w cholerę! Wolałabym tonę kartofli przewalić, niż się męczyć na tej plaży".

 

Luba, 91 lat

Nie śpię po nocach i myślę, jak to kiedyś było. Wkoło tylko żyto żąć, kartofle kopać, obornik wywozić z chlewa - wszystko rękami. Ciężko było, ale bez stresu żyliśmy i wesoło. Jak panną byłam, to przychodziliśmy z pola po całym dniu, myliśmy się w rzece i do nocy razem śpiewaliśmy, tańczyliśmy. A teraz kogo gdzie widzisz, kogo gdzie słyszysz?

Mam 91 lat, niedawno moja prawnuczka wyszła za mąż. Miałam trzy córki, jedna zmarła niedługo po moim mężu, będzie już dziesięć lat. Mieszkam sama, a we wsi jest siedem osób. Dzieci chciały, żebym poszła do miasta, ale ja nie chcę. Tu mogę sobie wyjść do ogródka, do kwiatków, marchewkę wyrwać. Racja, że trzeba drewna naszykować, w piecu napalić, wodę przynieść. W mieście wygodniej. Ale na co mnie to?

Chłopakami się nie interesowałam. Zanim zostałam panną, nawet włosów nie zdążyłam kręcić, bo mnie do Niemiec wywieźli. W wojnę dziewczyny chodziły zaniedbane jak stare baby, bo się bały być zgwałcone. Jedna się nawet zabiła. I kiedy teraz widzę w telewizji, że 12-latka dziecko z gwałtu rodzi, to się za głowę łapię. Bo gdy dziecko niechciane, to kobieta powinna móc usunąć. Jak ona ma mieć uczucie? Lepiej, żeby go nie było.

O miesiączce nikt nie mówił. Byłam w szkole, poszłam do ubikacji, patrzę - krew. Zlękłam się. Koleżanki pomogły, w domu nic nie powiedziałam. Kiedyś nie było podpasek, tylko szmaty. Nieraz mama pytała: "A gdzie ta koszula jest?". "Może popłynęła z wodą w czasie prania". A ja podarłam, zużyłam i brudne szmaty zakopałam.

Za mąż wyszłam w 1948 r., choć nie bardzo chciałam. Rok po ślubie w nocy urodziłam pierwsze dziecko, a rano wstałam i poszłam doić krowę, bo ona nikogo nie dopuściła, tylko mnie. Sąsiadka przy świniach pomogła. Mąż też pomagał, gdy nie był w robocie. Ale przewijać nigdy nie pozwalałam. Może by i potrafił, ale ja chciałam po swojemu. Pieluszki trzeba było prać, prasować. Kobiety miały dom, dzieci i więcej pracowały niż mężczyźni, tylko tego nie było widać. Gdy śniadanie zrobiłam, to on jadł, a ja się dziećmi zajmowałam i zjeść nie miałam kiedy. On wstawał, zaprzęgał konia i wołał, aby jechać. Nie patrzył, czy ja gotowa, czy nie. Dzieci zabierałam ze sobą na pole. Czasami do mamy nosiłam albo same do niej biegły na drugi koniec wsi.

U mojej mamy było siedmioro i biednie bardzo. Czasami mówiła, że lepiej, gdyby nas było mniej. Ludzie wtedy nie mieli pojęcia, że można zapobiegać ciąży. Mama mówiła: "Ile Pan Bóg naznaczył, tyle musi być". I ja wierzyłam, aż sama zaczęłam rodzić.

Moja druga córka zachorowała, kiedy miała dwa lata. Choroba Heinego-Medina. Cała była sparaliżowana. Napożyczałam pieniędzy, aby ją leczyć, dom był pusty, bo wszystko wysprzedaliśmy. Potem, gdy wróciłam z nią ze szpitala, babka poradziła, aby ją pszczoły pokłuły. Była zima, pszczoły spały. Mąż otworzył jeden ul, obudziły się tylko trzy i ugryzły. Reszta zginęła. Ale tam, gdzie użądliły, zaczęła się poprawa. Potem mnie pytali w szpitalu, czym ja leczę, że taka poprawa. Nie przyznałam się. Córka żyła 47 lat. Była kaleką, nie chciała mieć męża. Sama sobie dawała radę.

Myślę, że kobieta powinna rządzić - jak chcę, to urodzę, a jak nie, to po co takie dziecko? Na przykład bez rączek? Póki matka jest, to ona wszystko zrobi, poda, nakarmi. A gdy umrze, to jak taki człowiek będzie jadł? Przecież teraz przed urodzeniem widzą, jaki płód jest. Bywają ludzie niepełnosprawni - jak moja córka - po chorobie czy po wypadku. Ale po co takie dziecko puszczać na świat? Na pokutę czy na pokaz, żeby wszyscy widzieli? Kobieta, jeśli chce, może urodzić - proszę bardzo. Ale nie można jej kazać. A że to grzech? Bóg wszystkich przyjmie - czy mu człowiek miły, czy niemiły. Kiedy płód jest zdrowy, to aborcja może i jest grzechem. Ale kiedy chory, to i matce lżej, i dziecku.

Gdyby kobiet było dużo, to może by tu strajkowały. Kiedyś byłam przewodniczącą koła gospodyń wiejskich, które było miejscem tylko dla kobiet. Rozmawiałyśmy o wszystkim: jak rodzinę utrzymać, jak gotować. Była więź ludzi ze wsi i pomagali sobie. Gdy jednej sąsiadce mąż zmarł wieczorem, dwoje dzieci osierocił, to rano cała wioska poszła na jej pole żyto jej kosić. Myślę, że ludzie by pojechali na taki strajk. Tu już jednak same stare i dzieci nie ma, to jak i po co jechać?

2 z 4
AGNIESZKA PAJĄCZKOWSKA
AGNIESZKA PAJĄCZKOWSKA

Kiedy złapały mnie pierwsze bóle porodowe, zaczęłam kręcić loki jeden za drugim

Tekla, 53 lata

Mąż zostawił mnie, kiedy łubin, gryka i pszenica były już wysokie. Nie miałam żadnego pomysłu, co z tym łubinem zrobić. Bo skąd wziąć pieniądze na wynajęcie kombajnu na 40 hektarów? Na szczęście sąsiad, który gospodarzył obok mnie, obiecał ściąć zboża, a dochód ze sprzedaży podzielić. Moja część poszła na spłatę długu po mężu. Zostałam bez niczego. Miałam 23 lata, syn - dwa.

Samotna mama teraz nie budziłaby sensacji, ale wtedy, w latach 80., dziwnie na mnie patrzyli.

Dziadek szybko wszedł w rolę ojca i pomógł Piotrkowi stać się mężczyzną - taki jest chyba sens rodziny wielopokoleniowej. Syn był jedynym dzieckiem we wsi. Aniołeczkiem. Ciotki, wujkowie, babcie - wszyscy go głaskali, karmili, przytulali. Dzięki ich wsparciu nie pracowałam do szóstego roku życia Piotrka, a on, zamiast latać po żłobkach, mógł ten czas spędzić ze mną, w naturze. Spacerowaliśmy, dokarmialiśmy ptaki, uczyliśmy się o zwierzętach i roślinach. To najpiękniejszy prezent, jaki dostaliśmy.

W naszej wsi było nam dobrze. Gdy Piotrek poszedł do szkoły, do miasteczka, chciałam ochronić go przed tym, co obcy ludzie potrafią gadać o samotnych matkach. Postanowiłam zapracować na opinię kobiety idealnej - dekorowałam kościół, pomagałam w szkole. Byłam wszędzie. Chciałam w ten sposób ułatwić mu życie - aby nikt mu nie mówił, że ma złą matkę.

Potem zdobyłam posadę w instytucji publicznej, wolałabym nie mówić jakiej. Nawet kiedy zaczęłam pracować, dziecko nie musiało biegać z kluczem. Po szkole wracało pod dobrą opiekę: dziadek je karmił grochówą, ciotki zagoniły do odrabiania lekcji, wujkowie się z nim pobawili. Gdyby nie oni, nie wiem, co bym zrobiła.

Mój ojciec był nowatorem. Od lat 70. prowadził gospodarstwo pokazowe. Wszystko było zagrodzone pastuchem, krówki chodziły kwaterami i nie musiałam ich doić. Więc nie umiem. W porównaniu z koleżankami byłam księżniczką z dworu. Pamiętam, jak wszyscy schodzili się na modły majowe pod kapliczkę na skraju wsi. Po modlitwie starsi radzili, młodsi grali w czarnego luda. Czułam się bezpieczna.

Dziś nic się tu nie dzieje. Teraz to dolina gasnących świateł. Każdego roku obserwowałam, jak w domkach gasły światła: pyk, pyk, pyk. Odchodziła moja wieś. Poszliśmy ostatnio z synem na cmentarz. Powiedział: "Mamo, tu leży moje dzieciństwo". Odparłam: "Tu leży moje życie".

Ja nie dam się wkręcić w "czarny protest". To żenujące, że znowu wyciąga się temat aborcji. Przecież jest już rozsądny zapis i moim zdaniem nikt prawa tak naprawdę zmieniać nie będzie. To gra polityczna, w której żadnej ze stron wcale nie chodzi o dobro kobiet. "Czarny protest" nie przekonał mnie na przykład ze względu na słownictwo: obraźliwe transparenty, wulgarne hasła. Nie podpisuję się pod tym. Wzięłabym udział w proteście kobiet, który rzeczywiście równałby nam, kobietom, prawa. Nie godzę się na to, że kobieta na tym samym stanowisku zarabia mniej.

Posadę straciłam, kiedy syn był już dorosły. W dużym mieście, kiedy cię zwolnią, to w miarę szybko coś możesz znaleźć. Tu nie ma gdzie szukać. Jestem bezrobotna, ale nie załamuję się. Dziś wieś jest przyjazna kobietom, jeśli ma się samochód i pieniądze. Albo męża. A gdy męża nie ma, to zostaje wsparcie przyjaciół i własna inwencja. Wolę to niż faceta.

 

Zinaida, 82 lata

Dla kobiety włosy to duża sprawa. Ja swoje lokowałam codziennie, również przed porodem. Kiedy złapały mnie pierwsze bóle, zaczęłam kręcić loki jeden za drugim. Wyszły piękne. Nawet lekarz zauważył, że papiloty zrobiłam. Gdy się rodził drugi syn, pracowałam do ostatniej chwili. Do pracy dojeżdżałam pięć kilometrów rowerem. Drogi wtedy nie mieliśmy, tylko wykopy wielkie. Trzeba było włazić do wykopu i z brzuchem, i z rowerem, a potem się jakoś z niego wygrzebać.

Sześć lat temu mąż pojechał do szpitala. Był piątek, a we wtorek już go nie było. Pustka po nim uderzyła jak grom. Żyliśmy razem szczęśliwie 52 lata. Dbał o siebie dla mnie, a ja dbałam o siebie dla niego, choć nic wielkiego nie robiłam - krem, puder, róż. Ale nie ten prawdziwy, tylko taki z buraczka. Byliśmy dla siebie. I dla dzieci. Chociaż mąż nie zajmował się nimi tak często jak ja - po szkole pracował w kołchozie jako elektryk. Mnie pomagał, kiedy miał czas. Ale żeby poprać, przewinąć, dzieci ubrać - to nie. Pitrasiłam też sama. Za to w pole szliśmy już razem.

Prowadziliśmy gospodarstwo z musu - moja pensja nauczycielska nie wystarczała. Żeby pogodzić pracę w szkole, na polu, w domu z opieką nad dziećmi, musiałam nająć nianię. Wstawałam skoro świt. Potem nieraz na siedząco zasypiałam.

W szkole nigdy nie przysnęłam. Gdy widziałam dzieci, odżywałam. Choć szkoła była jak katorga: klasy łączone, dzieci mnóstwo i jeszcze zostawanie po godzinach z uczniami trudniejszymi. Ja jednak kochałam tę pracę. I dzieci wszystkie. Dlatego nie podobają mi się strajki, które w telewizji pokazują. Ja nie jestem za rządem i nie przeciwko niemu. Ale nie rozumiem, jak można powiedzieć: "Nie będziemy rodzić potworków". To paskudne określenie - żadne dziecko nie jest potworkiem.

Często z synem dyskutuję o rozmaitych książkach: że kobiety są z Wenus, a mężczyźni z Marsa i dogadać się im trudno. Psychologii powinno się uczyć w szkole. Bo cóż jest ważniejszego niż życie w zgodzie? W małżeństwie syna powstał nieład, więc teraz mieszkamy we dwoje. On się mną opiekuje: wozi do lekarza, robi zakupy - tu ani sklepu, ani autobusu. Pusto. Cicho. Ale kiedy przyjedzie wnuczka, to zaraz się robi gwarniej. Siadamy przy stole i godzinami gadamy. O pracy - też jest nauczycielką - mężu, kobiecych sprawach. A gdy ktoś inny chce z nią porozmawiać, to ona mówi: "Nie teraz, jestem z babcią".

3 z 4
AGNIESZKA PAJĄCZKOWSKA
AGNIESZKA PAJĄCZKOWSKA

Lubię przebywać z innymi, wtedy zapominam o wszystkich kłopotach

Maria, 40 lat

Gdybym się na czarno ubrała, toby mnie sąsiedzi pytali, kto mi umarł. W mieście pewnie bym poszła protestować, aby spotkać znajomych. Ale tutaj - nie ma jak. Tym bardziej że mam do siebie przyssanego Julka.

Przeprowadziłam się z Białegostoku. Miejscowi mówią, że mieszkamy na chutorze, a to gorzej niż wieś, zupełne zadupie. Chciałam mieć dom na odludziu, żeby prowadzić warsztaty rozwojowe. Ale New Age źle znosi takie miejsca jak to - szczególnie po sezonie, kiedy jest ciemno, zimno, wieje i trzeba napalić w piecu. Podlasie to nie jest naturalne środowisko "delfina astralnego".

Mieszkam tu od trzech lat. Ludzie trochę o nas gadali, bo prowadzimy dom raczej niekonwencjonalnie. Jednak oswoili się. Zaczęli znowu, gdy zaszłam w ciążę - mam 40 lat i urodziłam pierwsze dziecko. Niektóre kobiety z okolicy robią wielkie oczy. Nie dlatego, że późno, dlatego, że dopiero pierwsze.

Poza tym i w mieście, i na wsi bycie matką polega przede wszystkim na otrzymywaniu dobrych rad. Niosłam go niedawno w chuście i panienka pyta: "A to nie uciska nóżek?". Albo: "Ty cycą karmisz?" - pyta mnie obcy człowiek. Lub się wypowiadają, żeby dać mu herbatki z rumianku zamiast mleka, żeby nie był taki gruby. Albo że powinnam mu założyć czapeczkę. On mniej razy miał latem czapeczkę, niż ja słyszałam, że powinien ją założyć.

Gdyby "czarny protest" miał inną formę, a nie opartą głównie na manifestacjach - to może kobiety stąd by się dołączyły? Dla mnie to było znamienne, że na białostockiej grupie strajkowej jedna z kobiet natychmiast zaproponowała, aby przy okazji protestu zbierać pieniądze dla chorych dzieci. Kobiety nie potrafią zwyczajnie wyrazić gniewu, muszą przy okazji zrobić coś dla kogoś, przekuć na działanie prospołeczne.

Ale w naszej wsi mieszka 12 osób. Nie ma kobiet, które mogłyby sobie pomagać, bo tu już nie ma społeczności. Chętnie spotykałabym się z ludźmi częściej, ale oni są bardziej skupieni na życiu rodzinnym i gospodarce niż na relacjach z sąsiadami. Dlatego wątpię w te dawne historie o wspólnotowości wsi. Gdyby takie więzi kiedyś były, toby przetrwały. Oczywiście, pomaga się, ale zwykle jest to rozliczane materialnie.

Czasami myślę, że byłoby mi lepiej w mieście. Szczególnie gdy przychodzi zima, a internet mam limitowany. Główną wartością bycia tutaj jest to, że mogę o dowolnej porze dnia i nocy wyjść z domu, wypuścić psy, nie zastanawiać, czy ktoś mnie widzi, czy nie. Gdy mieszkałam w mieście i przyjeżdżałam na wieś, to bez przerwy chodziłam boso. Teraz, gdy tu mieszkam, chodzę w butach. Bo mam zaspokojoną potrzebę kontaktu z naturą.

Owszem, trochę kreujemy się na wieśniaków, ale nie przeprowadziliśmy się na wieś w celu prowadzenia gospodarstwa. Zarabiamy w mieście, dorywczo. Myśmy wyszli z systemu, bo nam nie odpowiadał. To jest główna różnica między mną i moimi sąsiadami - oni gospodarują na tej ziemi, a ja na tej ziemi żyję i próbuję znaleźć balans między sensownym korzystaniem z profitów, które mam, hodując własne warzywa, a niechęcią do wchodzenia w świadomość agrarną.

Bliższa mi jest mentalność nomadów. Gotowość dostosowania się do świata przyrody i chęć życia z nim w harmonii. Kiedy miałam kury, to mi je lis wyłapał. Teraz nie chcę mieć ich więcej, bo gdy zacznę polować na lisa, to mentalnie wpadnę w system, od którego chciałam uciec. Wolę kupić jajka od sąsiadki, a z lisem się zaprzyjaźnić.

 

Anna, 76 lat

Odkąd wójt wygonił kobiety ze świetlicy, we wsi nie dzieje się nic. Myśmy śpiewały, gotowały, wieńce na dożynki plotły. Część wsi była za tym, a część posądzała nas, że na świetlicy zarabiamy. "Gdyby nie miała z tego korzyści, toby nie robiła" - tak o mnie gadali.

Na samym początku było nas 14 do śpiewania. Zarobiłyśmy, chodząc po kolędzie, i z tych pieniędzy zagospodarowałyśmy salkę przy remizie strażackiej. Kupiłyśmy naczynia, które potem, gdy ktoś chciał, mógł od nas wypożyczyć na ślub czy komunię w remizie. Brałyśmy po 1,50 zł od osoby za całe nakrycie. Całość szła na poczet świetlicy. Nie stać nas było na wszystko, więc przynosiłyśmy z domu: a to ceratę, a to starą lodówkę.

Robiłyśmy tam głównie imprezy i koncerty. W zeszłym roku zorganizowałyśmy wieczór, na którym śpiewał chór z Ukrainy. Same też ze śpiewaniem jeździłyśmy. Nie wszystkie kobietki we wsi śpiewały, choć mogły. Były takie, które tylko szły pod okna, aby patrzeć. Raz zaprosiłam je do środka, bo po co tak pod oknem stać, ale nie weszły.

Rozeszło się o 5 zł - posądzono mnie, że kwit za wypożyczone naczynia źle wypisałam. Może ktoś pomyślał, że ja dla siebie te pieniądze wzięłam? Teraz świetlica nie działa, stoi pusta. Gdy tamtędy przechodzę, to nie mogę znieść tej ciszy.

CZYTAJ RÓWNIEŻ: Być kobietą na wsi: Krowie nie wytłumaczysz, że przy niej nie zrobisz, bo za chwilę rodzisz

Lubię przebywać z innymi, wtedy mam odpoczynek i zapominam o wszystkich kłopotach. Mąż to się położy sam w domu i śpi. A ja czego będę leżeć? Od razu sobie coś umyślę, że to trzeba zrobić. Mam dwa prosiaki, sześć byków, sto kur, pszczoły. Kiedyś jeszcze było sto świń. A w ogrodzie warzywa hoduję. Zawsze dużo roboty miałam, więc pewnie się przyzwyczaiłam, żeby w ciągłym ruchu być.

Mąż był murarzem, zasuwał dzień i noc. Ja byłam do zwierząt, dzieci, domu, pola. Wszystko sami. Ciężką pracą udało nam się wesprzeć czwórkę dzieci - synom pomóc się pobudować i posag dla córek dać. Dostały pustaki i materiały na pokrycie dachu. No i tak zwany obowiązek, czyli pościel, dywany, ręczniki, maszynę do szycia - takie rzeczy podstawowe do domu. Nasi rodzice nie byli zasobni i gdy nam się dwie córki urodziły, tośmy się nasłuchali, że rady sobie nie damy, że córki jest gorzej mieć.

Daję sobie radę. Choć bywało ciężko - w jednym pokoiku mieszkaliśmy w pięć osób. Pamiętam, że myślałam sobie: "Boże, czego mi rodzice nie pozwolili jechać z Julką do miasta". Julka to była moja koleżanka, która poszła do szkoły teatralnej. Ja chciałam śpiewać, a ona ciągnęła mnie w świat. Mama mnie nie puściła, ale i tak śpiewałam, choćby przy robocie. Teraz też śpiewam, chociaż odkąd zabrali nam świetlicę, to raczej takie mniej skoczne piosenki.

4 z 4
AGNIESZKA PAJĄCZKOWSKA
AGNIESZKA PAJĄCZKOWSKA

Po rozwodzie zaczęłam jeździć do psychologów, żeby wiedzieć, jak najlepiej pomóc swoim dzieciom

Teresa, 52 lata

"Nic, tylko się utopić" - pomyślałam, gdy zobaczyłam wynik USG. Bo nie dość, że ciąża, to jeszcze podwójna. Mąż uspokajał, że jakoś sobie poradzimy. Śmiesznie, że tak powiedział, bo ja właśnie przez niego się wtedy załamałam. Nie wiedziałam, jak wychować kolejną dwójkę dzieci przy facecie, który bije i straszy.

Tutaj kobiety rzadko zostawiają mężów. Kto wie, może i ja bym się nie odważyła, gdyby nie koleżanki. Byłyśmy w podobnej sytuacji, więc się razem zmobilizowałyśmy i w kilka dziewczyn powiedziałyśmy "dość". Dość poniewierania i alkoholu. Odeszłyśmy od mężów - oczywiście każda na własną rękę. Na początku było trudno. Czułam strach. Raz, że przed nim, dwa - na myśl o życiu bez niego. Ciągle się zastanawiałam, jak sobie sama poradzę z czwórką dzieci, z czego się utrzymać, jak chłopców wychować bez ojca. Mama radziła, żebym została przy mężu. Na wsi też gadali, że głupio robię. Na całe szczęście miałam dziewczyny. Wspierałyśmy się. "Weź się w garść" - mówiłyśmy jedna drugiej.

Najbardziej pomogła starsza koleżanka ze wsi obok. Z własnego doświadczenia radziła, żeby rzucić męża dla dobra dzieci - na nich to się przecież najbardziej odbija. Miała rację, bo najstarszy syn już wtedy brał wszystko do siebie. A dziś mieszka ze mną, mimo że dziecko swoje już ma. Dobry chłopak jest, ale nerwowy i zagubiony w życiu. Ma to z okresu dojrzewania - rozwiodłam się zbyt późno. Syn miał 16 lat, córka - 12, a bliźniaki - osiem.

Z moimi córkami nie pogadacie, bo młodsza śpi po dyskotece i nie mam serca jej budzić. Starsza wstydzi się z obcymi rozmawiać. Więc ja wam wszystko opowiem. Ta starsza mieszka ze mną, ale z nią jest inaczej niż z synem. Ma 22 lata, jest po szkole policealnej na kierunku farmacji, ma chłopaka i pracę w aptece niedaleko naszej wsi. Młodsza mieszka gdzie indziej, na stancji. Tam studiuje, pracuje i tam pewnie zostanie. Do mnie przyjeżdża na weekendy. Popieram jej decyzję, bo co tu robić na tej wsi?

Kiedyś każdy miał pracę, ale odkąd pozamykali zakłady, jest inaczej. Do większej wsi, gdzie może znalazłaby się praca, jest 12 kilometrów. Tylko czym jeździć, skoro pozabierali nam autobusy? Bez samochodu nie ma życia, ale taki samochód kosztuje. Wiem, bo prowadzę od 12 lat. Dużo mi to w życiu ułatwiło.

Co by się przydało na wsi? Praca, wiadomo. Ale może jakieś darmowe kursy prawa jazdy dla dziewczyn? Może jakieś granty na utrzymanie auta? Na pewno wiem, że pomoc psychologiczna powinna być szerzej dostępna. Bo kobiety często nie mają do kogo się zwrócić, a siła psychiczna jest ważna.

CZYTAJ RÓWNIEŻ: Być kobietą na wsi: Tam, gdzie PKS nie dociera

Po rozwodzie zaczęłam jeździć do psychologów, żeby wiedzieć, jak najlepiej pomóc swoim dzieciom. Starałam się być dla nich i matką, i ojcem. Terapie mnie wzmocniły - przyznaję - ale nawet z tą wiedzą do młodych ciężko czasem dotrzeć.

Więc trochę się martwię, a trochę wiem, że człowiek musi dojrzeć sam i sam odkryć w sobie siłę. Na przykład ja płaczę. Dzieci śmieją się, że powinnam się zatrudnić jako płaczka. Ale popłaczę, popłaczę i potem mogę działać. Tak uwalniam emocje. Nauczenie się tego zajęło mi wiele lat.

W młodości nie chciałam się uczyć, a po zawodówce wyjechałam do miasta. Pracowałam jako piekarz. Tam poznałam męża - przyszłego i byłego zarazem. Taki czaruś z niego był. Chodziliśmy ze sobą dwa lata, zanim wzięliśmy ślub. Niby w takim czasie można się na człowieku poznać, ale wszystkiego nie da się zobaczyć. Gdy zaczęliśmy wspólnie mieszkać, okazało się, jaki był naprawdę. Wróciliśmy na gospodarkę, którą zaczęłam prowadzić po rodzicach. Gospodarka się nie opłacała, małżeństwo było w rozsypce, a pieniędzy brak.

Teraz też łatwo nie jest, ale przynajmniej jest spokój. Kiedy kładę się spać, to nie czekam już w strachu, że Bóg wie co się zaraz wydarzy. Po rozwodzie rzuciłam nierentowną gospodarkę. Utrzymuję się z sezonowych wyjazdów na zbiory za granicę i z alimentów. "Jakoś trzeba sobie radzić" - mówię córkom. Chociaż tak naprawdę same muszą o sobie stanowić, również w sprawie własnego ciała. Popieram kobiety, które są przeciwne zaostrzeniu prawa aborcyjnego. Mamy swój rozum, powinnyśmy same decydować.

Dobrze jest ustępować drugiej osobie, ale bez przesady. Nie oszukujmy się, kobiety częściej idą na ustępstwa i to może być niebezpieczne. Czasami brakuje mi faceta. Ale gdy pomyślę, że miałabym trafić tak samo jak poprzednio, to wolałabym być sama aż po grób. Gdyby ktoś inny się pojawił, to czemu nie? Jednak do tej pory nikogo takiego nie poznałam. Jak to na wsi.

Agnieszka i Ola po Polsce podróżowały fiatem 500. Dziękujemy firmie Fiat za pomoc w realizacji materiału

***

Autorki tekstu szukają kobiet, które ? bez względu na wiek, wykształcenie, pochodzenie, poglądy ? czują się ?drugoplanowe?: niesłyszane, niezauważane, nieznane, ale są gotowe do podzielenia się swoją historią. Piszcie na: drugoplanowe.kobiety@gmail.com

Więcej na ten temat: 914, być kobietą na wsi, styczeń 2017, wieś
Komentarze
Przypominam autorkom, że polska wieś jest wszędzie, nie tylko blisko z granicą Białorusi!
już oceniałe(a)ś
1
0
Polska wieś to nie tylko Mazury i Podlasie, ale warszawce tu najbliżej. I na tym opisanie świata zazwyczaj się kończy..
już oceniałe(a)ś
1
0
Czytam to i w niektórych momentach nie wierzę... zastanawia mnie klucz doboru bohaterek tego cyklu. Sama mieszkam na wsi, kobiet wokół sporo i zastanawiam się głęboko dlaczego jesteśmy totalnie inne od tych bohaterek... Wiem, że generalizacja nie jest tu wskazana ale równie "interesujące" kobiety możemy znaleźć i w mieście. Szkoda też, że cykl opiera się tylko na kobietach ze wschodu Polski, czy one są bardziej wiejskie? W publikowanych tekstach pocieszający jest jednak fakt, że pojawia się różnorodność opinii i poglądów u prezentowanych kobiet. Smutne natomiast jest to, że najczęściej o kobietach ze wsi wypowiadają się kobiety z miasta, które z wsią niewiele mają wspólnego. To akurat dygresja z wielu konferencji i debat, w których brałam udział. A przecież kobiet na wsi żyje bardzo dużo i są one w stanie zabrać głos w swojej sprawie, tylko czasem po prostu trzeba dać im szansę i chcieć je usłyszeć. Z wielką ciekawością czekam na kolejne teksty z tego cyklu. Zapraszam też na bloga Kobiety na Wsi i do poczytania tam historii kobiet, które żyją i działają na wsi, np. p. Doroty kobietynawsi.blogspot.com/2016/11/kobieta-pena-marzen.html czy też p. Anny kobietynawsi.blogspot.com/2016/10/kobieta-bardzo-aktywna.html, a także do dzielenia się spostrzeżeniami.
już oceniałe(a)ś
1
0
Hahahaha, zapraszam do kazdej wsi na Podlasiu w ktorej co drugie gospodarstwo ma obecnie miesieczny obrot liczany w setkach tysiecy zlotych. A wlascieciele wlacznie z tymi wiejskimi kobietami nie maja czasu na czytanie wyborczej, bo prowadza bardzo dynamiczne zycie oparte na nowosciach technologicznych. I tak wyglada zycie na podlaskiej wsi "wiesniaki" z wyborczej.
@wojtek-inc To nowości technologiczne nie są po to, żeby mieć więcej czasu dla siebie? Który można wykorzystać tak jak się chce, np. na czytanie i komentowanie tekstów w Wyborczej, tak jak ty?
już oceniałe(a)ś
3
0
@Heela Viktorowicz Heela, lepiej "mieszczuchu" wyprowadz pieska na spacer i nie zabieraj glosu w sprawach o ktorych nie masz bladego pojecia.
już oceniałe(a)ś
0
2
Przewiń i czytaj dalej Wysokie Obcasy