Najzdolniejsze absolwentki warszawskiej Katedry Mody dwa lata później [GALERIA]
Cztery przyjaciółki
Czerwona zasłona sięga ziemi. Na jej tle bufiaste rękawy przypominające skrzydła. Skojarzenie z godłem Polski jest nieprzypadkowe. To fragment scenografii wystawy o młodej polskiej modzie przygotowanej na londyński Fashion Week. Pod zasłoną więc - zamiast stołu prezydialnego - ciuchy, które zaprojektowały absolwentki Katedry Mody warszawskiej ASP. "Najpierw trzeba otworzyć głowę na eksperymenty, żeby potem ciekawie projektować dla ludzi".
Tak brzmiał początek artykułu w "Wysokich Obcasach" sprzed dwóch lat, który przedstawiał te same osoby, ale jeszcze jako studentki. Dziś są już po dyplomie i rozpoczynają życie zawodowe - każda na swój sposób. Kasia Skórzyńska wraz z siostrą założyła markę Kaaskas, Ewa Stepnowska przygotowuje linię kostiumów kąpielowych, Zosia Ufnalewska projektuje kostiumy do teatru i filmu, a Joanna Wawrzyńczak kontynuuje naukę projektowania na prestiżowym Central Saint Martins w Londynie. Są zapracowane i trudno im się przyjaźnić tak blisko jak w czasie studiów, dlatego z londyńskiej wystawy ucieszyły się nie tylko z powodów zawodowych.
Siostrzana komitywa
"Jakim cudem udało wam się tyle osiągnąć w ciągu niecałego roku?" - pytano siostry Skórzyńskie w Londynie. Markę Kaaskas założyły roku temu. Jeszcze w trakcie studiów kolekcja Kasi została pokazana na Festiwalu Kultury Polskiej w Pekinie, w tym samym roku Kasia wygrała festiwal mody OFF Katowice, a "Twój Styl" wyróżnił ją jako najbardziej obiecującą projektantkę.
Siostra Kasi Julia, absolwentka socjologii, pracowała na zlecenie przy projektach kulturalnych oraz wychowywała troje dzieci. Kasia marzyła o własnej marce, ale nie miała pomysłu, jak się do tego zabrać. Pomogła Julia. "Jesteśmy mocnym kobiecym klanem, który się wspiera. Nasza trzecia siostra jest architektem, mama pracuje w dyplomacji, mamy dwie ciotki, z których jedna jest wziętym psychologiem, a druga prowadzi znaną szkołę języka angielskiego".
Siostry Julia i Kasia Skórzyńskie przez rok istnienia marki stworzyły cztery kolekcje. Fot. Agnieszka Kulesza & Łukasz Pik
Chcą być marką, która kojarzy się ze sztuką. Pierwsza kolekcja była inspirowana filmami Wong Kar-Waia - wzory zaprojektowane przez Kasię przypominały rozedrgane neony azjatyckich wieżowców, ta londyńska - fotografiami Williama Egglestona, a najnowsza na lato - obrazami Henriego Matisse'a i Soni Delaunay. Dla Kasi kolory, wzory są najważniejsze. Minimalistyczny krój jest tłem. Gdy Kasia zaprojektuje już nadruki, przyjeżdża agent od tkanin z trzema walizkami próbek. Te wybrane przyjeżdżają po raz drugi w kuponach - na ich podstawie zapada ostateczna decyzja o kupnie tkanin.
W międzyczasie trwa praca nad krojem z konstruktorką i Julią, która jest pierwszą klientką, ma praktyczne uwagi: czy w ubraniu wygodnie się siada, gdzie mają być kieszenie. Ostatnio stwierdziła, że nie chce wkładać spódnicy dłużej niż dwie sekundy i w związku z tym zamiast guzików musi być suwak. "Jestem o osiem lat starsza od Kasi, mam życie rodzinne i wiem, że kobiety podobne do mnie bardzo się spieszą". Julia wstaje codziennie o 6, od 17 spędza czas z dziećmi, wieczorami siada do maili. Śmieje się, że dzięki nowej pracy lepiej rozumieją się z mężem adwokatem, któremu często zdarza się pracować całą dobę.
Kaaskas kilka lat spędziły na placówce w Brazylii. Stąd tyle odważnych połączeń kolorystycznych w ich projektach. Fot. Agnieszka Kulesza & Łukasz Pik
Najbliższy plan sióstr: pracownia i sklep. "Apogeum chaosu osiągnęłyśmy pewnej soboty, kiedy po całym domu Julki porozstawiane były wiadra z barwnikami do tkanin, w których moczyły się metry sznurka. Do tego leżało 300 pudełek na szale, w tym wszystkim biegały dzieci i trzy psy, był wydawany obiad, a my za pół godziny miałyśmy wywiad i, susząc głowy, mówiłyśmy jedna do drugiej: "Wyjmij ten sznurek, bo będzie za ciemny."
Liczą na to, że ich kolekcja pokazywana w Londynie zainteresuje zagranicznych kupców. W Polsce jeszcze takich nie ma. Nie ma też butików, które robią zamówienia z półrocznym wyprzedzeniem. "Za granicą to wygląda tak, że kupcy płacą cenę hurtową za wybrane wzory i dopiero wtedy projektant zajmuje się ich produkcją" - tłumaczy Kasia. Julia dopowiada: "W Polsce musisz sam inwestować w produkcję ubrań, optymistycznie zakładając, że wszystkie modele będą się równie dobrze sprzedawać. Sklepy przyjmują ubrania tylko w komis. Ryzyko ponosi wyłącznie projektant".
Dlatego dziewczyny chcą spróbować podbić zagraniczny rynek. Nie chcą jednak wypuszczać ośmiu kolekcji rocznie, jak się ostatnio przyjęło w świecie mody. "Dwie wystarczą. Inaczej się wypalasz" - uważają siostry.
Krok po kroku
Ewa jest dumna ze swoich studenckich pomysłów, ale teraz chciałaby zająć się projektowaniem bardziej praktycznym. Szkoła nauczyła ją kreatywności, brakuje jej jednak wiedzy o regułach rynku. Nie czuje się na siłach, żeby startować z wielką kolekcją, która będzie ubierać polskie kobiety. Woli zacząć od kostiumów kąpielowych. "Muszę działać rozsądnie, żeby się nie zagubić i nie stracić pewności siebie w tym, co robię" - mówi. Ewa jest przekonana, że skakanie na głęboką wodę to nie jej specjalność.
Ewa Stepnowska. Fot. Kamilla Kiełbowska
Urodziła się w Chicago - tam wylądował samolot, którym leciała jej mama - wtedy stewardesa. Tata zaś był basistą jednego z najpopularniejszych punkowych zespołów - Dezertera. Porzucił muzyczną karierę jeszcze przed urodzeniem Ewy, ale gitara długo wisiała na ścianie salonu. Ewa do dziś zna cały koncert z Jarocina 1984 na pamięć. Śmieje się, że ojciec pewnie czasem ma jej za złe, że nigdy nie była zbuntowana. Kiedy rodzice się rozwiedli, tata został w Nieporęcie, Ewa zaś pojechała z mamą do Warszawy, a potem do Monachium.
Tęskniła do Polski. Jednak to tam zrozumiała, czym powinna zająć się w życiu. Wygrała szkolny konkurs na projekt sponsorowany przez BMW. Jego ówczesny dyrektor kreatywny Chris Bangle powiedział jej, że nie wyobraża sobie, by zajmowała się czymś innym niż designem. A Ewa pomyślała wtedy, że przecież zajmuje się nim od wielu lat. W domu stała maszyna, na której z przyjemnością szyła sobie ubrania. "Czasem nie dało się wyjść w tych ciuchach, tak źle były uszyte, ale uwielbiałam wymyślać nowe kroje. Pamiętam, że uszyłam sobie kiedyś spodnie z tkaniny zasłonowej z Ikei, w szerokie pasy. Były fajne. Ale siadać w nich mogłam tylko z wyprostowanymi nogami".
Na pierwszy plan kolekcji dyplomowej Ewy wybija się ręcznie pleciona tkanina - sznurki, nici z sylikonu, paski. Fot. Kasia Zacharko
Lubiła matematykę i fizykę, bo podobało się jej, że jest tylko jedno dobre rozwiązanie i przepis, jak je otrzymać. Przyznaje, że projektowanie mody nie daje takiego komfortu, ale matematyczne myślenie, głównie geometria przestrzenna, przydaje się przy konstrukcji. Ewa jest przekonana, że zamiłowanie do kombinowania i wymyślania odziedziczyła po dziadku, który zresztą często pomagał jej w zadaniach podczas studiów. "Jest inżynierem i całe lata był kierownikiem w Wojskowych Zakładach Łączności, więc ma ogromne doświadczenie z nowymi technologiami".
Po dyplomie nie zastanawiała się, czy wyjechać z Polski. Ma tutaj chłopaka, znajomych, swoje miasto. "Mam wrażenie, że wszyscy oczekują od nas, absolwentek Katedry, nie wiadomo czego, i to najlepiej od zaraz. A ja uważam, że to dopiero początek mojej drogi". Przyznaje, że oczekiwania wzrosły jeszcze przed dyplomem - wraz z informacją, na jakie staże dostała się ona i jej koleżanki. "Odbywałam staż u Marca Jacobsa - wszyscy słyszeli tylko "Jacobs" i reszta im umykała". Tymczasem, jak tłumaczy Ewa, wszyscy studenci mają obowiązek stażowania i najczęściej nie jest to staż kreatywny. Czasem podaje się kawę. Ale mogła obserwować pracę zespołu kreatywnego. I wie, że kiedyś, w odpowiednim momencie, tę wiedzę wykorzysta.
Dwie ścieżki
Gdy Zofia Ufnalewska skończyła liceum, nie wiedziała, co ze sobą zrobić. Znajoma rodziców pracowała jako kostiumograf w jednym z warszawskich teatrów. Zosia zapytała ją, czy nie potrzebuje asystentki. "Rzemieślnicy, którzy pracują dla teatru - krojczy, malarze - mają niesamowitą wyobraźnię. Szkoły coraz rzadziej kształcą takich specjalistów, a teatry coraz częściej zamykają swoje pracownie. Ja miałam szczęście poznać fachowców, jakich nie poznałabym nigdzie indziej".
Kostiumografka i projektantka Zosia Ufnalewska. Ma na swym koncie pracę przy serialu, filmie fabularnym, przedstawieniach teatralnych. Fot. archiwum prywatne
Na studiach odnalazła miejsce dla siebie. "Chciałabym się dostać na kostiumografię w Nowym Jorku, bo z kinem wiążę swoją przyszłość. Marzy mi się Oscar za kostiumy" - tak wówczas planowała swoją przyszłość. Po studiach nie mogła się zdecydować, czy bardziej chce być kostiumografką, czy projektantką mody. A może połączy te dwie ścieżki? "Projektując zarówno dla filmu, jak i dla teatru, myślisz o postaci. Kiedy projektujesz modę, opowiadasz swoją historię" - wymienia różnice.
Kolekcja Zofii Ufnalewskiej. Fot. Tomek Mąkolski
W pracy projektantki najmniej lubi moment pokazu, kiedy trzeba wystawić się na krytykę, a to z kolei wpływa na to, jak będzie postrzegane nazwisko, ile zarobi. Tego przy pracy w teatrze czy w filmie nie ma. Projektant tylko na pierwszy rzut oka jest wolny - musi brać pod uwagę koniunkturę rynku. W teatrze czy filmie dobre jest też to, że praca nad kostiumami trwa krócej niż ta nad kolekcją - dlatego, jak twierdzi Zofia, kostiumami trudniej się znudzić. I choć więcej minusów dostrzega w pracy projektanta mody, nie umie powiedzieć, co jest dla niej bardziej ekscytujące: oglądanie swoich ubrań na scenie, w filmowym zbliżeniu czy na pokazie. Twierdzi, że ubranie powinno nieść ze sobą dużo więcej niż tylko powierzchowną jakość. Powinno być zanurzone w kulturze, uspołecznione.
Nauka
"Mogę robić staże za granicą, ale na stałe chcę pracować w Polsce" - powiedziała na łamach "WO" kilka lat temu Joanna. Dziś twierdzi wręcz przeciwnie. "Polacy są z natury bardzo oszczędni, a ja chciałabym projektować na najwyższą półkę. Byłam uczona, że świetny projekt musi kosztować". Dlatego zamiast zostać w Polsce, postanowiła dalej się kształcić, by mieć większą szansę pracy na zagranicznym rynku. Tak naprawdę to wróciła do Londynu.
Joanna Wawrzynczak studiuje na uczelni Central Saint Martins. Fot. archiwum prywatne
Zanim dostała się na studia w Polsce, zdała do London College of Fashion, od razu na dwa wydziały - ilustracji i projektowania. Wybrała projektowanie. Ale wtedy się okazało, że tęsknota za domem zbyt mocno jej doskwiera. "Dziś 90 proc. ludzi związanych z przemysłem modowym na Wyspach skończyło Saint Martins, a ja bardzo chciałabym po dyplomie znaleźć dobrą pracę" - mówi Joanna. Po studiach w Polsce czuje się dużo lepiej wykształcona humanistycznie niż jej znajomi z roku. Uczyła się historii sztuki i designu, a tutaj zdarza się, że studenci mają podstawowe braki z wiedzy o świecie. Boi się tylko, czy się utrzyma na studiach z powodów finansowych. Za ten rok zapłacili rodzice, ale jeśli nie dostanie stypendium na drugi, będzie trudno. Stara się więc pracować po szkole - teraz na przykład przygotowuje wystawę sklepu z sukienkami haute couture.
Projekty butów do kolekcji pokazywanej w Londynie to współpraca Joanny Wawrzyńczak z Piniakiem - żart na temat białych kozaczków. Fot. Joanna Wzorek
Projektuje praktycznie całą dobę. "Jeśli ciężko pracujesz - wykładowcy to zauważą. Jeśli masz dobre projekty - nie przejdą bez echa. Ale można pracować we własnym tempie. Nauczyciele są dla ciebie, jeśli chcesz, dają ci spokój" - tłumaczy. Sara Mower z brytyjskiego "Vogue'a" bardzo często odwiedza szkołę i wypatruje talentów. "Nie muszę mieć od razu własnej marki. Praca dla kogoś też jest rozwijająca. Tutaj w Londynie nikt się nie spieszy".