Kobieta dość doskonała [FRAGMENTY KSIĄŻKI]

Materiały prasowe

"Kobieta dość doskonała", Sylwia Kubryńska (materiały prasowe)

To jest dla wszystkich kobiet, które żyją ściśnięte własnym życiem. To jest szczere, złością pisane życie zwyczajnej Kasi, która bardzo chce być fajna i dosyć szybko orientuje się, że inne są prawa dla niej, a inne dla chłopców - napisała o książce "Kobieta dość doskonała" Sylwii Kubryńskiej - naszej felietonistki - Małgorzata Halber
1 z 5
Materiały prasowe
Materiały prasowe

Kobieta dość doskonała

Chcesz być doskonała? Musisz się bardziej postarać. Zmienić kolor włosów, odchudzić się, zlikwidować cellulit, podnieść owal twarzy. Zrobić trzypiętrowy tort i kolorowe kanapki dla dzieci niejadków. Wyprasować stos koszul. Odnieść sukces w pracy i koniecznie znaleźć czas dla przyjaciółki, którą rzucił mąż, chociaż tak się starała, zrzuciła pięć kilo, usunęła cellulit, zrobiła dermabrazję, wypełniła zmarszczki, skorygowała owal, prasowała koszule, robiła kolorowe kanapki dla dzieci niejadków, a z tortu salto mortale.

Książkę Wydawnictwa Czwarta Strona można kupić na empik.pl i na gandalf.com.pl. Książkę w wersji elektronicznej można kupić na Publio.pl.

Prezentujemy fragmenty książki:

2 z 5
123rf.com
123rf.com

Żona:

- Nałożyłaś mu coś jeść?

- Ależ, Babciu, przecież on jest dorosły. Cała lodówka jedzenia, jak będzie chciał to sobie nałoży i zje.

- Jak mu nie nałożysz, to nie zje!

Tak oto odpowiadasz za jeszcze jedno życie.

Nie, nie chodzi o to, że masz dzieci, kobieto. Dzieci to małe miki. Dzieci to żaden problem. Z dziećmi to my sobie na luzie radzimy. Natura tak skonstruowała człowieka, że jakoś od dwóch milionów lat ewoluuje. Istnieje. Jakimś cudem przetrwał. Kiedy łania powije źrebię, żadne ugrupowania prolife nie stoją nad jej głową i nie ciosają pouczeń. I jakimś niepojętym cudem ta łania ogarnia temat. Więc nie chodzi tak naprawdę o macierzyństwo. Owszem, u ludzi z miejsca pojawiają się zastępy mądralińskich, co, kiedy, jak, czy wolno, a nie wolno, czym karmić, kiedy, nosić, przewijać, nie przewijać, a to, a tamto, a sramto. Ale to nie ma nic wspólnego z walką o przetrwanie gatunku. Gatunek sobie poradzi. Macierzyństwo wszyscy mają w dupie, a nad dziećmi nikt nie będzie się rozwodzić. Klaps i krótka piłka. Spoko.

Tu chodzi o kogoś więcej! Tu chodzi o kogoś, kto sobie może jednak zupełnie nie poradzić. Tu chodzi o kogoś, kto ma problem z przetrwaniem, bo kuchnia jest dla niego o wiele bardziej niebezpieczna od dżungli i gdy cokolwiek w niej wykona "z własnej inicjatywy", należy piać z radości, że w ogóle przeżył.

Tak, jest ktoś o wiele ważniejszy od dzieci do opiekowania. Do rozpieszczania. Do gilgania pod paszkami. Do wtykania łyżeczkami porcji papu.

To twój MĄŻ.

Twój mąż - według świadomości wielopokoleniowej, według autorów setek poradników od "Frondy" po "Cosmopolitan" - jest istotą międzyplanetarną, jego ciało rozszczepione jest z umysłem w odległościach świetlnych. On nie ma pojęcia, gdzie leżą jego skarpetki, a co dopiero jedzenie w lodówce. Talerz. Widelec. Jemu trzeba nałożyć i podstawić pod nos, i zachować ostrożność, by nie naruszyć przestrzeni zadumy, bo choć myśl jego jest wielka, to jednak zagubiona.

I zanim się odnajdzie, on sam, niestety, umrze z głodu.

A ty zostaniesz wdową. I rozpadniesz się na kawałki, odpadnie ci nos, ręka, głowa, rozsypiesz się w pył, którego resztki zeżrą wyrzuty sumienia, jaką byłaś głupią suką, kiedy twój mąż konał, podczas gdy ty nie nakładałaś mu ryby po grecku.

3 z 5
123rf.com
123rf.com

Matka:

Zatrzasnęłam się, bardzo szczelnie zamknęłam z tym swoim problemem, sama przed sobą udając, że się nic nie stało, że nie ma co. Miałam niewiele ponad dwadzieścia lat. 48 kilo. I w głowie coś w rodzaju sieczki złożonej z naiwnych pytań o sens życia. W wieku lat jedenastu nauczyłam się zmieniać pieluchy na siostrze i gotować mleko z proszku. No to spoko, nie? A potem zaczęła się wojna. Wojna młodej dziewczyny w ciąży z całą ludzkością o to, żeby się nie wpierdalała i pozwoliła żyć. Żeby młoda dziewczyna w tej ciąży nie była traktowana jak puszczalski śmieć, jak zero lądujące na ginekologicznym fotelu z trzydniowego melanżu, bezwartościowa i wyzuta z człowieczeństwa picza, której w głowie tylko podrzucanie dziecka teściom. (...)

Pierwsza była kobieta ginekolog, która stwierdziła ciążę. Mogliby ją pokazywać w gabinecie figur woskowych Madame Tussaud. Po wściekłym wyszarpaniu mojej szyjki macicy, usłyszałam westchnienie zniechęcenia i wyrok wyrażony takimi oto słowami: "I co? Która babcia będzie chowała?!". Potem to już poleciało. Armaty się odpaliły. Salwy poszły. Zmasowany atak. Na uczelni, w domu, w rodzinie, wśród znajomych, na porodówce i oddziale szpitalnym. We wszystkich mądrościach ciotek, położnych, pielęgniarek, redaktorek pism dla młodych matek, lekarzy i teściów.

W tych zakazach jedzenia kapusty, truskawek, mięsa, makaronu, kaszy, mleka, kurwa, wszystkiego.

W tych pierdzących poradach o szkodliwości soków owocowych i noszenia dziecka na ręku zbyt długo, bo się ?przyzwyczai?. Bo się przyzwyczai i to jest dramat dla ciotki Jadźki, bo ona ma z tym problem, że moje dziecko przyzwyczaiło się do tego, co jest w stu procentach naturalne.

W żelaznych zasadach karmienia co trzy godziny. Bo przecież jak się naruszy zasadę karmienia co trzy godziny i nakarmi się co dwie, co godzinę nie daj Boże, to Beata Kempa, Kinga Rusin i sąsiadka z naprzeciwka nie będą mogły spać.

W kwestionowaniu słuszności spania z dzieckiem. Bo przecież, jeśli się śpi z dzieckiem, to się dziecko zgniata, mówią o tym statystyki, jak świat światem, co drugie dziecko zgniecione.

W kręceniu głową na widok ubrudzonych śpioszków. Jakby ta odrobina kurzu na kolanach raczkującego malca miała zabić.

W załamywaniu rąk, że jeszcze nie mówi. Bo przecież powinno.

W pseudo zatroskanych pytaniach: "A zupki już włączyłaś?".

W jadowitych, pełnych zniecierpliwienia fuknięciach: "Czemu ona tak płacze?".

W karcących spojrzeniach, że pierś na wierzchu, w miejscu publicznym (a przecież przeszkadza, że płacze!).

W druzgocących porównaniach, kto kiedy zaczął wysadzać na nocnik. A Michaś miał osiem miesięcy, jak wołał!

No to co ty, jak ty matka? Jak ty wychowujesz, skoro niedościgniony Michaś w wieku ośmiu miesięcy robił klocka do wesołego nocniczka, podczas gdy twój upośledzony dzieciak dalej wali w gacie? Jak się z tym czujesz? Sama sobie odpowiedz, jak się z tym czujesz, bo tu absolutnie nikogo nie obchodzi, jak się czujesz w ogóle. Tu wszystkich za to niezwykle obchodzi, jak oni się czują. A oni się czują bardzo. Tak bardzo, że weź się ogarnij i zrób coś z tym!

Przestałam się odzywać. Przestałam walczyć. Przegrałam tę wojnę. Tę wojnę przegrywa się zawsze. Ta wojna jest totalna. A najbardziej totalne jest to, że ofiar jest więcej, niż się wydaje. Ofiar jest cała masa. Zatrzęsienie ofiar. Masowy grób macierzyństwa.

Zagłada ludzkości.

Owszem, postanowiłam, że dam radę. Dziecko będzie robić koncertowo kupy do nocnika, chodzić, śpiewać i recytować wcześniej niż Michaś. I nawet przez moment nie przyszło mi do głowy, że oto właśnie pozwoliłam na to, żeby jakiś Michaś zajął miejsce Eli Kozior. Nie przyszło mi do głowy, że własnemu dziecku, temu samemu cudownemu maleństwu, które tak bezbronnie zasypiało na moim brzuchu, które tak wściekle, niezrozumiale i nagle pokochałam, za którym dreptałam krok w krok na oddział noworodków, gdy mi ją zabierali do naświetlań lampą przeciw żółtaczce, o które tak walczyłam z zaspanymi pielęgniarkami, gdy nie chciały przynosić mi jej do karmienia, na które patrzyłam z daleka przez szybę, gdy leżało w inkubatorze i płakało, a ja płakałam razem z nią - temu samemu najważniejszemu człowiekowi na świecie funduję właśnie ten sam koszmar, który prześladuje mnie przez całe życie. Masz być lepsza niż Michaś. Masz być lepsza niż Ela Kozior. Masz nie stawiać stóp na zewnątrz. Masz chodzić jak dziewczynka. Masz być mądra jak chłopiec. Z powodu oczekiwań ciotki, która tak naprawdę gwiżdże na to, jak stawiam stopy. Z powodu wymagań zafiksowanej na sranie do nocnika ciotecznej babki, która zawsze wszystkich będzie porównywać do Michasia. Z powodu pieprzonych stereotypów społeczeństwa, państwa i Kościoła, którzy to wszyscy jak jeden mąż mają mnie i ciebie daleko w dupie, córeczko. Ale oceniać będą do krwi.

To był kolejny absurd dorosłości. Niestety, już zostałam skażona absurdami. Już ich nie zauważałam. Bez refleksji, za to w nowym rynsztunku, z pakietem G i B - granat i bazuka, dołączyłam do szwadronu wojennego, do zbrojnego szturmu na samą sobie. Na siebie i własne dziecko. I jak na wojenkę przystało, okopałam się w wynajmowanym z Mikołajem mieszkaniu w Gdańsku Wrzeszczu i zamaskowałam się nieodłącznym, przyklejonym jak kamuflaż uśmiechem. I tak uzbrojona - z niezagojoną raną po porodzie - smażyłam dzielnie kotlety dla rodziny, która mnie szturmem odwiedzała, bo teraz, w odróżnieniu od tamtego ciężarnego, błąkającego się po akademikach kłopotu, stałam się szalenie interesująca, teraz można było zacząć się do mnie fantastycznie przypierdalać.

Aha. To były panierowane kotlety. Z ryżem i trzema surówkami.

Dałam radę.

4 z 5
123rf.com
123rf.com

Macierzyństwo:

Jeszcze Polska nie zginęła, póki my żyjemy, póki one rodzą. Na opustoszałych porodówkach, wśród chichotu spijających kawę pielęgniarek. Wykpione, upokorzone, z ogolonymi łonami, z przyklejonymi do brzuchów kardiotokografami, unieruchomione z bólu, wbijające sobie ze strachu paznokcie w dłonie, zlekceważone bohaterki wszech czasów. Te, którym od pokoleń wmawia się, że ich rola jest mniej ważna, mniej wzniosła, mniej rycerska, kiedy one rodzą, a ich mężowie idą w bój. Przedstawicielki jedynego gatunku na świecie, dla którego własne przetrwanie stanowi dalszy plan. Matki.

Niezgrabne, roztargnione, z mlekiem w cyckach, z rozczochraną spoconą głową, nieprzytomne z bólu, wydzierające się na pół miasta, aż się ludzie śmieją. Kwoki, mleczarnie, chodzące inkubatory. Grube bele, dupy szafy. Co rok prorok, maciory rozpłodowe, kłopotliwe w pracy, na urlopach macierzyńskich, wiecznie na chorobowych, bezużyteczne, niewpasowane, z tym swoim inwentarzem nigdzie nie zapraszane. Z tą hałastrą męczące. Roszczeniowe, wózkowe, bezczelnie pchające swoje wielkie niewygodne dupska w ten nasz zgrabny, Photoshopowy, ultranowoczesny świat.

One się nie ubierają w mundury, nie bawią się wojnę. Sztandarami nie machają. Ojczyzny naszej pól krwią nie roszą. Nie walczą. W powstaniach nie giną. Ich blizny nie pochodzą z przegranych powstań, ich blizny to świadectwo wygranej.

Im nikt nie przyznaje orderów na uroczystościach, rocznicach wybuchu wojny, stłumienia powstania, przewrotów, przeskakiwania przez płot, wyzwoleń, obaleń, Solidarności, wolności i świąt patriotyzmu. A to one wydawały na świat kolejne pokolenia, w schronach, w obozach, w domach, na obskurnych porodówkach, w przepełnionych szpitalach, w trudnych czasach kryzysu, w czasach okupacji, internowania i mleka na kartki. Gdyby nie one, nas by nie było.

Tej logiki ludzkość przyjąć nie potrafi. To prawda zbyt ciężka, jakby się dwa razy dwa tak skomplikowało, że żaden mózg w tym kraju tej zasady pojąć nie może. Ludzie latają w kosmos, przesyłają sobie międzykontynentalne selfie, a fundamentalnej prawdy o zachowaniu gatunku nie potrafią zrozumieć. I wmawiają tym, od których zachowanie gatunku zależy, że ich rola na tym świecie jest DRUGORZĘDNA. Że jeszcze muszą bardzo się starać, żeby oprócz tej DRUGORZĘDNEJ roli, spełnić setki innych ról.

To się matkom wmówiło i teraz one same od siebie wymagają cudów, bo nie tylko wydadzą na świat potomstwo, nie tylko będą dbać, karmić, chronić, sprzątać, całe swoje życie poświęcą, ale jeszcze zakatują się na siłowni, jeszcze się wypindrzą, jeszcze się wyświęcą, jeszcze będą skakać wokół męża i całej jego rodziny, dla której ze zszytym tyłkiem po porodzie będą smażyć kotlety, gdy przyjdzie obejrzeć wnuczkę. One się muszą podobać, rozstępy usuwać, wagę zrzucać, cellulit leczyć. Muszą być perfekcyjne, ładne, posłuszne i grzeczne, żeby nie psuć humoru nikomu, żeby innym było miło, żeby nie przeszkadzało, że po dziecku się ?rozlazły?. Żeby nikomu nie przeszkadzało, że karmią dziecko w centrum handlowym, żeby nikomu nie przeszkadzało, gdy zmieniają pieluchę w restauracji. Żeby zeszły wszystkim z drogi.

Ktokolwiek stworzył ten świat, umiera ze śmiechu widząc ten kraj "drugorzędnych matek". A już na pewno w śmiech uderzyłyby zwierzęta, te wszystkie królowe matki w swoich ulach, gdyby się dowiedziały, że ci, którzy się nie rozmnażają, pouczają te, którym gatunek zawdzięcza istnienie. Bo one by ich nawet do ula nie wpuściły.

Może, zamiast religii, w szkołach powinno się po prostu puszczać filmy przyrodnicze? Może dzięki temu ludzie pojmą, kim w naturze jest Matka? Może wtedy zostawią ją w spokoju? Uszanują? Zaufają jej mądrości, jej instynktom? Może nie będą kontrolować jej sumienia? Nie będą pouczać? Zejdą z jej głowy, wyjdą z macicy? Pozwolą o sobie decydować? Nie będą stać na straży moralności, przestaną nakazywać, zabraniać, moralizować?

Może wtedy skończy się odwieczny szantaż historią o dziewicy, której anioł zwiastował ciążę. Ten paradoks matki niepokalanej, służebnicy PAŃSKIEJ, kobiety nieskończenie pokornej. Ta cwana presja wymyślona przez tych, którzy ze strachu przed wyrzuceniem z ula, odwrócili porządek świata. Może wreszcie zrozumiemy, dzięki komu przetrwaliśmy. Czy dzięki wojnom, które nas zabijają? Czy dzięki powstaniom, które przegrywamy? Czy dzięki polityce, z którą sobie nie radzimy? Czy dzięki Bogu, którego nikt nie widział? Czy dzięki Matce.

5 z 5
123rf.com
123rf.com

Kobieta sukcesu:

Wynajęłam nieogrzewany barak przy auto handlu i dopadły mnie gęste jak smoła wątpliwości, po jaką cholerę były mi te wszystkie piątki, broń Boże nie: cztery plus. I gdzie jest moja odznaka "wzorowy uczeń" - to też mi przyszło na myśl. I jeszcze to, że byłam stałym elementem wystroju tablicy w szkolnym holu. Ja i mój wiersz. Nie pamiętam, co to było. Pewnie jakiś pompatyczny bzdet o ojczyźnie. Dziś bym napisała coś bardziej trywialnego. Dziś bym napisała o ZUS-ie i kontroli skarbowej.

Ale cóż. Nie czas i miejsce na literackie rozterki. Czas i miejsce jest na przetrwanie.

Trwam więc.

Siedzę w baraku opatulona trzema puchówkami, cała się trzęsę i dzielnie obdzwaniam trójmiejskie firmy, intonując na wszelkie sposoby głos, zadaję nieśmiertelne pytanie: "Czy nie powinni państwo w swojej firmie okleić czegoś folią samoprzylepną" Bo właśnie uruchomiliśmy (my, znaczy: ja) studio reklamy, dysponujemy najnowocześniejszym sprzętem (farelka, kalkulator), zapewniamy profesjonalną obsługę (mnie), najdogodniejsze terminy (w najbliższej przyszłości) oraz konkurencyjne ceny (co łaska)?.

Przez telefon nikt nie widzi, że siedzę w baraku i się trzęsę, więc lans. Mija tydzień, strach zwany ZUS-em chucha mi lodowatym oddechem w kark. Mam już zamarznięty szpik kostny. Warczę desperacko te swoje propozycje przez telefon i czekam na przelew. To drugie, jak się później okaże, będzie mi towarzyszyło do końca dni mojego studia reklamy. A więc dzwonię, powtarzam sobie, że w końcu coś się wydarzy, gdy nagle faktycznie coś się wydarza i w jednej chwili zmienia mnie i moje życie. Do baraku wchodzi on.

Diabli wiedzą skąd, z nieba nagle spadł, anioł, szatan, w długim płaszczu, rozchełstany, przystojny, cholera, bogaty. Patrzę, pod oknem beemka. Zielona. W środku, zaplątany o lusterko, jeszcze się kołysze od niedawnej jazdy - święty Krzysztof.

- Studio reklamy?

Ludzie kochani, mój znój, trud codzienny, walka zamarzniętych stawów skostniałych palców na klawiaturze oblodzonego telefonu, wreszcie moja wiara, że kiedyś wreszcie ciepły podmuch nadziei przywieje pierwszego, pełnego miłości klienta, nie poszły na marne.

Z czym do mnie przychodzi? On nie chce byle tabliczki, szyldu, naklejki. On, uwaga, chce okleić całego tira, do którego wsadzi akwarium z rekinem! Co tam jedno akwarium, co tam jeden tir! Tego będzie więcej, cały kompleks akwariów, tirów, rekinów! (...)

- Zimno - zauważa. I zaraz dodaje, że to już koniec mojego ubóstwa, wkrótce sobie biuro otworzę w Zieleniaku, w Proremie, gdzie zechcę, w szklanym domu, w samiusieńkim środku gdańskiej starówki, na dole, na górze, na dachu.

- Mój Boże, ale ma pani szczęście!

Jezu, ale mam szczęście!

(...) Zamawiam na kredyt (pięć tysięcy netto) trzydzieści metrów wydruków na folii ze zdjęć czterysta euro sztuka i jadę na stocznię, do hangaru, gdzie stoi ta przyczepa wspaniała i przez tydzień kleję dwanaście metrów długości z jednej i dwanaście z drugiej, dwa i pół wysoką plus owiewki plus te osłony na koła rybami wyklejam. Żeby pęcherzy nie było, takie duże płachty wydruków kładę na wodę. Pryskam litrami, ręce drętwieją, woda zamarza?

Ach, gdzie te moje ryby pojechały? Na jakim tournée w świecie dalekim tak przepadło moje oceanarium, że nigdy nie wróciło? Ach, gdzie pierwszy klient studia reklamy? Już nigdy, żadna instytucja ani sąd, ani komornik, nikt nie odnajdzie inicjatora głębinowych projekcji w przyczepie tira, prezesa chrześcijańskiej fundacji, człowieka, który, przyjmując fakturę przelewową, wraz z rybami zamilkł na zawsze.

Nie zamilkł, niestety, urząd skarbowy, który od nigdy nieopłaconej faktury zażądał podatku VAT. I jeszcze jednego. Nazywa się dochodowy. Od słowa: DOCHÓD.

Przewiń i czytaj dalej Wysokie Obcasy