Król kebabów [FRAGMENTY KSIĄŻKI]

Marta Mazuś
Król kebabów

Król kebabów (mat. prasowe)

Imigranci przyjadą do Polski? Przecież już tu są! O książce debiutującej Marty Mazuś Małgorzata Szejnert pisze, że to "dobre przygotowanie do spotkania z INNYMI, którzy napływają" i że to książka napisana głęboko i sprawiedliwie, bo "obu stronom - przybyszom i tutejszym dostaje się po równo", z poczuciem humoru, fantastycznym szczegółem i wyczuciem dramatu - przeczytajcie fragmenty książki Marty Mazuś "Król kebabów"
1 z 7
123rf.com
123rf.com

Bazaru dużo, a czasu mało

Pięć ulic i uliczki poprzeczne między nimi. Jest co sprzątać. Ja lubię te budy, wiem, w której kto pracuje. Lubię chodzić po bazarze, bo wszyscy mnie tu znają. Dzień dobry, dzień dobry, bardzo miło jest. Tu handluje szlafrokami Armenka. A tu Chinka pracuje. Chińczyki zabawni ludzie. Oni mnie uczą po chińsku. Sin czao - dzień dobry. Tam biet - do widzenia. Tu handlują głównie obcokrajowcy. Armeni, Chińczyki, Wietnamczyki. Polaków jest mniej niż połowa, a może jeszcze mniej. Tu Armenka handluje srebrem. Tu Polak torebkami. A tu też Polka, taka miła kobieta, ale u niej nikt nic nie kupuje. Zawsze mówi, że nie ma utargu. Handluje książkami. Książki teraz się nie sprzedają.

 

Jurek, kochanie, pchaj ten kontener, zaraz jedziemy na drugą ulicę.

 

W Polsce ja sprzątam bazar i muszę być z tego dumna. Muszę sobie wmawiać tę dumę. Bo mam pięćdziesiąt lat i wyższe wykształcenie. Na Ukrainie studiowałam handel i ekonomię, pracowałam na posadzie kierowniczka sklepu. Po urodzeniu córki musiałam odejść. W dziewięćdziesiątym pierwszym roku wszystko się na Ukrainie skończyło. Albo córka, albo sklep i kariera. W ogóle w życiu nie myślałam, że wyjadę kiedyś na zarobek. Ale dzieci rosły, mogłam ich zabrać z sobą, to zabrałam. Wcześniej ja nie chciała zostawiać ich samych, bo jak matka zostawia dziecko, to dziecko ginie, nie daje rady. Narkotyki, wódka, koledzy. A tak dzieci pracują. Praca to jest wszystko. Ja dumna z nich jestem. Wiem, że oni porządni. Syn ma dwadzieścia sześć lat, córka dwadzieścia. Ja mam pięćdziesiąt lat. Ale emerytury nie będę miała. Te firmy z czasów sowieckich już dawno nie istnieją. W burdel nie biorą w takim wieku. Bazar sprzątać zostaje.

2 z 7
123rf.com
123rf.com

Król kebabów

Czterdzieści pięć lat temu, w małym tureckim mieście nad Morzem Czarnym, w rodzinie Kazkondu urodził się syn. Dziadek chciał, żeby miał na imię Ahmet. Ojciec wolał Muhammet, czyli inaczej Mahomet, w skrócie Maho. Matka być może chciała jeszcze inaczej, ale jej zdanie nie było już brane pod uwagę. Rozstrzygnął więc kompromis rodzaju męskiego: w dokumentach syn będzie miał wpisane Ahmet, ale wszyscy i tak będą w skrócie wołać na niego Maho, czyli Mahomet, inaczej Muhammet. Ahmet i Muhammet po arabsku znaczy właściwie to samo ? wysławiony. Ale żeby tak rzeczywiście mogło się stać, Ahmet Maho Kazkondu będzie musiał przyjechać do Polski.

 

W małym tureckim mieście nad Morzem Czarnym większość mieszkańców żyła w związku z kopalnią, ale Maho wolał być kucharzem. Miał swoją skromną knajpkę z kebabem. Pewnego dnia na początku lat dziewięćdziesiątych do knajpki przyszedł znajomy z żoną Polką. I opowiadają, że ten sam kebab, który kręci się tu u Maho w knajpce, w Niemczech robi właśnie oszałamiającą karierę, a w Polsce nie znają go jeszcze wcale. Europejskie rynki są teraz otwarte i chłonne. Nic, tylko kręcić kebaba, czyli interes. Dwudziestodwuletni wtedy Maho, właściciel knajpki, młody mąż i ojciec już trójki dzieci, zapamiętał tę radę i gdy obroty jego kebaba znacznie spowolniły, z polską wizą wsiadł w samolot do Warszawy. W razie czego z Polski będzie przecież mógł na piechotę przejść do Niemiec. Tak opowiadał znajomy, potwierdzała jego żona Polka.

 

Powietrze w Warszawie, rocznik dziewięćdziesiąty trzeci, pachniało wytartymi od przechodzenia z rąk do rąk banknotami. Maho czuł, że na Polsce da się nieźle zarobić. Rozglądał się po ulicach zastawionych łóżkami polowymi, po wąsatych mężczyznach w skórzanych kamizelkach przed kantorami z walutą. Faktycznie, żadnego kebaba nie było. Polecony miejscowy Turek radził, żeby jak najszybciej, oczywiście z jego opłaconą pomocą, przedostał się do Niemiec. Ale Maho chciał zostać już tylko tutaj. Znalazł przyzwoity lokal i, nie mówiąc wcale po polsku, dogadał się jakoś z pośrednikami. Dwóch Polaków przywiozło umowy, Maho podpisał, zapłacił. I tyle. Nieźle zarobili na nim Polacy. Przez następne dwadzieścia lat Maho będzie ich szukał, ale nie odszuka.

 

Rok pobytu w Polsce. Bez pieniędzy i bez ważnych dokumentów, ale za to Maho zamieszkał w samym centrum Warszawy. Między dworcami Centralnym a Śródmieście, pod ziemią, za torami. Akurat przyszła zima. Minus dziesięć na zewnątrz, ale tam na dole było nawet ciepło. Nie pachniało już gotówką ani dobrym interesem. Raczej niesubtelną mieszanką taniego wina z moczem. To wtedy Maho zaczął trochę lepiej poznawać Polskę. Na przykład codziennie o szesnastej poznawał polską kuchnię. Grochówkę na tłustej wieprzowinie, kapuśniak albo inną zupę, którą zakonnice przywoziły pod dworzec w wielkich garach. Albo jesz, albo giniesz. Maho, mimo że muzułmanin, wybrał wieprzowinę. Halal-haram, mówił sobie, to znaczy grzech-nie grzech.
Razem z Maho po zupę stali Polacy, Rosjanie, Ukraińcy. A może to byli Białorusini? Jego, śniadego, mieli za Cygana. Jak Cygan na dworcu dostał od kogoś pieniądze, to często od współlokatorów dostawał potem w mordę. W ciągu dnia jeździł autobusem, wte i wewte, od pętli do pętli. Pewnego dnia w tym autobusie spotkał dziewczynę. I Maho nie wie, jak to się stało ? czy on miał w sobie jakąś siłę, czy ona coś w nim zobaczyła pod tą warstwą brudu pokrytego wstydem? Zaczęli koślawo, ale rozmawiać ze sobą. A potem ona, pracownica sklepu spożywczego, przyniosła mu jedzenie. Nowe buty też mu przyniosła. I w końcu zabrała go spod tego dworca, a kilka lat później zostanie jego drugą żoną. Maho spędził na dworcu trzydzieści pięć dni. Każdy dokładnie liczył.

 

Tu Maho upadł, więc tu musiał się odbić. W jeden z tych trzydziestu pięciu dni na dworcu poznał Araba. W przejściu podziemnym koło peronów Arab miał swój bar. Maho, w końcu kiedyś kucharz, zatrudnił się u Araba i przez następne pół roku pracował u niego za jedzenie. A po kolejnym pół roku za jedenaście tysięcy zdenominowanych już złotych Arab odstąpił Maho swój bar. Z poziomu torów Maho odbił się na poziom peronu. Rok dziewięćdziesiąty piąty. Po dwóch latach od przyjazdu mógł wznowić swój plan zapoznawania kebaba z Polakami.

 

W ramach tego właśnie planu Maho stanął na środku działu mięsnego w spożywczej Hali Banacha i klepał się po tyłku. A właściwie po zadzie. Bo to o zad chodziło. Mięso z zadu byka. Maho nie wiedział, jak jednocześnie pokazać byka i zad, ale sprzedawczyni na szczęście zrozumiała. I sprzedała. Innym razem z bazaru przy Hali Mirowskiej Maho jechał na Centralny tramwajem, a z nim ogórki, pomidory i pięć kilo cebuli. Tramwaj zahamował, a pięć kilo cebuli poturlało się po wagonie. Im dalej i więcej turlało się cebuli, tym bardziej, jak ta cebula, Maho stawał się czerwony. Ale ludzie pomogli. Maho nigdy tego nie zapomni, bo gdy nie jest łatwo, podanie małej cebuli z podłogi nabiera wielkiej wagi.

 

Nie było łatwo. Codziennie o piątej rano Maho wstawał, jechał na bazar pokazać dwadzieścia kilo wołowiny, sałatę, cebulę, ogórki, a latem pomidory, zgodnie z przepisem na oryginalny turecki kebab. Potem jechał na dworzec, mięso przyprawiał pieprzem, czosnkiem, oregano, nadziewał płaty na metalowe drągi, które okręcał nad rusztem. Łyżkę ze skrawkami mięsa wyciągał do przechodzących klientów, którzy wykrzywiali twarze, byle dalej od łyżki. Nie było łatwo.

 

Pewnego dnia, jak zwykle rano na bazarze, Maho zakupił porcję wołowiny, zaniósł i postawił koło taksówki, wrócił po coś jeszcze, a mięso w tym czasie zniknęło. Więc Maho znów stał na środku działu mięsnego w spożywczej Hali Banacha i znów, nie mogąc dobrze wytłumaczyć, o co właściwie chodzi, po prostu się rozpłakał.

 

Wtedy pomogła sprzedawczyni, pani Ania. Dała za darmo dziesięć kilo mięsa, bo żal jej się zrobiło płaczącego Turka niemowy, w dodatku bez pieniędzy. Przez dwa­dzieścia lat Maho będzie regularnie do niej dzwonił, będzie na pogrzebie jej męża. Te dziesięć kilo darowanej krowy solidnie zaważy na wieloletnim sentymencie Maho do pani Ani.

3 z 7
123rf.com
123rf.com

Miriam chodzi z walizką po Warszawie

W marcowy poranek na ulicy po prawej stronie Wisły stoi Miriam. W ręku trzyma reklamówkę. Kilka rzeczy: dokumenty, jakaś bluza, bluzka, ciepła kurtka, która pozwoliła przetrwać powoli odchodzącą już zimę. Tyle. Miriam się rozgląda, bo prawie nie zna Warszawy, chociaż spędziła tutaj już ponad rok. Prawie nie zna Polski, chociaż jest tu już dłużej niż dwa lata. Nie zna polskiego oprócz dwóch słów: dzień dobry i kocham cię. Więc stoi i patrzy, i zastanawia się, jak właściwie stać się Polką.

 

Ojciec

 

Tysiąc osiemset kilometrów na południe od Warszawy, nad Adriatykiem, na placu w portowym mieście Durrës, siedzi jej ojciec, o wyglądzie i rozmachu cygańskiego króla, choć twarz ma dość bladą i niepewność w oczach, która pojawiła się dopiero jakiś czas temu. Jak każdy tradycyjny albański mężczyzna, siedzi na placu z innymi mężczyznami, przy kawie, szachach albo przy rozmowie, a w domu siedzi jego kobieta. Dobra kobieta, zaradna, robotna i płodna, jak inne tradycyjne albańskie kobiety. Takie właśnie są jego żona i jego pięć córek, mężatych, dzieciatych, i jego syn też taki jest, odziedziczył po męskiej linii wszystkie najważniejsze wzory. Tylko jedna jego córka, Mimoza, jakaś jest nie-taka. Nie mężata, nie dzieciata, gdzieś tam sobie żyje w obcym kraju sama. Po prostu nieporządna jest. Dwadzieścia dziewięć lat i niczego porządnego sobie w życiu nie wybrała.

 

Wszystko się w jego córce Mimozie popsuło przez te zakonnice. Pewnego dnia przyszły, zapukały do drzwi i od słowa do słowa mówią, że w imię tego ich Pana ona będzie teraz zmieniać całe swoje życie. A przecież życie było dobre, lepsze, gorsze, takie sobie, ale był w państwie komunizm i była tradycja. Jakoś siebie człowiek w tę rzeczywistość wpasował. W górach na północy Albanii, tam gdzie katolicy uciekli przed Turkami ? bo ci też chcieli wszystkich nawracać. Była praca ? ojciec wysyłał brygady na pole albo na budowę. Był sąd dobrych ludzi ? chodził na zebrania we wsi, godzić rodziny powiązane zemstą. Zabili ci brata, ty też musisz zabić brata. Albańska krew nigdy nie traci koloru. I dopiero po negocjacjach, przed sądem dobrych ludzi, rodzina składała besę, przysięgę na honor, że zemsta jest odpuszczona, i już dłużej nie dręczyła wspólnoty.
Rodziną byli katolicką - oczywiście na tyle, na ile pozwalał oficjalny ateizm. Więc na wszelki wypadek ojciec nie uczył dzieci znaku krzyża ani którędy prowadzi droga do kościoła.
A gdy skończył się komunizm, miał już inne zmart­wienia.

 

Bo gdy odszedł komunizm, szczęście opuściło porządnych ludzi - takich jak on, którzy wybierali tylko słuszne rzeczy w życiu. Trzeba było sobie jakoś radzić. Ale być zwykłym pracownikiem, skoro wcześniej było się kierownikiem? Przeprowadzka z górskiej wsi do miasta to ciężki kawałek chleba. Więc pracował w mieście jako ochroniarz, jako ktośtam albo jako nikt. Tylko na placu w portowym mieście Durrës był kimś - mistrzem ruchu szachowego albo mistrzem argumentów w rozmowie na ławce pod drzewem.

 

W mieście ojciec musiał pilnować swoich sześciu córek - wszędzie napady i porwania, lepsze dla nich było szycie w fabryce i siedzenie w domu. Był z tego pieniądz, a kłopotów nie było. Bo dla przykładu ? córka kuzynów poszła do szkoły średniej i od razu zaczęła spotykać się z chłopakiem, wychodzić po szkole sama do miasta. Więc szybko ją zabrali kuzyni z tej szkoły.

 

Mimoza po skończonych pięciu klasach szkoły podstawowej też szyła, jak matka i starsza siostra, a po niej zaczęły szyć też młodsze siostry. Mimozę w mieście zżerał wstyd własnego pochodzenia, akcent z górskiej wsi ją zdradzał i nie chciała już dalej chodzić do szkoły. No to nie chodziła. Dla ojca - w sumie bardzo dobrze.

4 z 7
123rf.com
123rf.com

Nas tu nie ma

Nas tu nie ma - powiedziała Chinka zza lady chińskiego marketu w Pułtusku, sześćdziesiąt kilometrów od Warszawy, stojąc obok swojego męża i siostry, zapytana, czy zgodziliby się opowiedzieć o swoim życiu w Polsce.

 

Pierwszy zadzwonił do Agaty latem. Był 2008 rok, zdała akurat na piąty rok sinologii w Poznaniu. Odbiera telefon i słyszy (po chińsku): Czy ty mówisz po chińsku?
Bez dzień dobry, nazywam się, bez niczego.

 

Dopiero potem dowiedziała się, że to był Naukowiec. Tak mówiła na niego czwórka wspólników ze sklepu chińskiego w Koninie, bo jako jedyny wśród nich był lepiej wykształcony. Skończył liceum, a cała reszta tylko gimnazjum, co jednak Agaty zupełnie nie zdziwiło. Spędziła w Chinach dwa lata na wymianach naukowych i wie, że wykształcenie to jeden z chińskich towarów najbardziej deficytowych - do wyższych szkół idą ci, którzy mają pieniądze, a reszta po prostu od razu zabiera się do pracy.

 

Naukowiec ze wspólnikami, zresztą jak wielu Chińczyków, trafił do Polski przez Włochy. To działo się jeszcze w czasach, kiedy cudzoziemcowi było tam najłatwiej w Europie dostać kartę pobytu. Ale najłatwiej też było, akurat w ich okolicach, koło Neapolu, zadrzeć z włoską mafią. Żaden rasizm ani dyskryminacja - mafia miała przekonania etnicznie neutralne, nie znosiła po prostu żadnej konkurencji handlowej. Znajomy znajomego, który znał znajomego, bo tak to się zazwyczaj u Chińczyków odbywa, mieszkał w Wielkopolsce, więc tak samo szybko jak rozwinęli, zwinęli swój włoski interes i całą grupą przenieśli się na polski rynek, do niego.

 

Przez pierwsze pięć lat słowiańsko brzmiące meandry handlowo-usługowe tłumaczyła im udanie urodzona w Polsce Chinka. Ale niestety, tak jak to zwykle w życiu, akurat w momencie, gdy na kontrolę do ich sklepu zgłosiła się Państwowa Inspekcja Pracy, a na dodatek mieli też w planach wynająć kolejny lokal po drugiej stronie rynku w zasiedlonym i oswojonym już przez siebie Koninie, ich tłumaczka awansowała życiowo i wyjechała do Jaworzna, do pracy jako menadżer w dużym chińskim centrum handlowym. Zostawiła im listę z nazwiskami znajomych studentów sinologii, bo właśnie wśród studentów - taniej, a są chętni, bo chcą dorobić - Chińczycy zazwyczaj szukają w Polsce chińskopolskomówiącej pomocy.

 

Pierwsza na liście była właśnie Agata. Więc Naukowiec od razu zadzwonił. A potem dzwonił już bardzo często, tylko i wyłącznie do niej.

5 z 7
123rf.com
123rf.com

Człowiek, który chciał zostać święty

To wszystko kwestia wrażliwości, mówi S. z miasta C. w południowej Polsce, który tworzy właśnie dzieło swojego życia, wzbijając się na najwyższe wyżyny humanizmu i ludzkich możliwości. S. jest prywatnym przedsiębiorcą budowlanym, murarzem z zawodu, ale zawsze bardziej pociągało go bycie świętym. Przez chwilę nawet chciał zostać księdzem, ale potem pomyślał, że jednak za bardzo podobają mu się dziewczyny. Świętość swą realizuje więc S. u boku żony, w trudzie i mozole świeckiego dnia codziennego w powiatowym mieście C.

 

S. chce wybudować w C. wieloetniczną wioskę dziecięcą. Jedyną taką w Polsce i prawdopodobnie na świecie. Unikatowy w skali świata projekt, napisał S. w informacyjnym folderze dla potencjalnych sponsorów i dla tych tylko zainteresowanych. Wioska będzie się składać z sześciu domów jednorodzinnych dla od dziesięciu do dwunastu osób, dzieci i rodziców zastępczych, sierot biologicznych i społecznych, biednych, chorych, wykolejonych, skrzywdzonych, ofiar przemocy, kobiet w ciąży i samotnych matek, niezależnie od rasy, koloru skóry i pochodzenia. Bo bliska jest S. idea, że wszystkie dzieci powinny mieć kochających rodziców i odpowiednie warunki do prawidłowego rozwoju. Oraz bliska jest też S. idea wielokulturowości i przyjaźni między narodami. A wielokulturowość oznacza otwarcie szeroko i z radością drzwi, nawet jeśli stoi przed nimi Czeczen lub Cygan.

 

Cygańska rodzina stanęła przed drzwiami domu mamusi S. późną jesienią w latach dziewięćdziesiątych. Zimno, wiatr, dzieci, namioty. Więc mamusia przyjęła je pod dach. Ludzie z okolicy się burzyli, że zaraz poginą z gospodarstw kury, pokradną je Cygany, brudasy. Ale mamusia nic sobie z tego nie robiła, tylko rozlokowała małe Cyganiątka po izbach. A gdy przeszła zima i przyszła wiosna, rodzina się zapakowała, zapłaciła za pobyt i poszła. Kury zostały. Cyganie pokazali się jako ludzie kulturalni, dali przykład, jak piękne mogą być międzyludzkie relacje, wspomina z dumą S., choć inne jego wspomnienia pokazują, że nie zawsze tak było. W dzieciństwie widział różne cygańskie cuda, ale niektóre nie są do powtarzania. Widział cygańskie tabory, cygańskie patelnie i konie sprzedawane na targu, powykręcane nogi cygańskie i dzieci wiszące u cygańskich cycków. To był widok powszechny. Rozwiązłość obyczajowa, żeby nie powiedzieć seksualna, wśród Cyganów była powszechna. I cygańska pupa goła wypięta powszechna była też.

 

Nie zniechęciło to jednak S. do otwartości, bo w jego rodzinie od zawsze tradycją była miłość bliźniego swego. Ciocia, która po wojnie wróciła z jamy śniegowej przykrytej jedliną na Syberii, przygarnęła na klepisko babunię i dziadzia ze strony matki S. Na tym samym klepisku wychowywał się potem S., oblewany ciotczyną miłością. Ciocia miała bratanka, który w czasie wojny spłonął żywcem w czołgu, więc całą tę jej gorejącą miłość dostał właśnie S. Babunia i dziadzio to też były anioły. Tak samo jak druga babunia, właściwie święta. Dlaczego święta? Bo była tak dobra jak święty człowiek. S. mieszkał wśród ludzi, którzy go kochali, i być może dlatego chce teraz to oddawać światu. Gdy zakładał firmę budowlaną, nazwał ją od imienia jednej babci. A gdy zakładał z żoną przyfirmową fundację, nazwał ją od imienia i nazwiska drugiej.

6 z 7
123rf.com
123rf.com

56

Pamiętacie ją? Gruzinka. Wzrost średni, ciemne krótkie włosy, cera jasna, trochę zniszczona przebytym w młodości trądzikiem, twarz, która chowa emocje do wewnątrz, i oczy, które sprawdzają, czy wierzy się w to, co ona mówi.

 

W Polsce po raz pierwszy była trzy lata temu. Możecie nie pamiętać, bo wtedy nie można było jej nigdzie zobaczyć. Nie chodziła po ulicach z aparatem, nie siedziała w żadnej modnej kawiarni, nie wjeżdżała windą na taras widokowy Pałacu Kultury jak inni cudzoziemcy, którzy po raz pierwszy widzą Warszawę.

 

A może pamiętacie jej list opublikowany w jednej z gazet? Przedyktowała go przez telefon z Lesznowoli pod Warszawą, z ośrodka strzeżonego dla cudzoziemców przeznaczonych do deportacji. Pisała, że jest za kratami w więzieniu, że to piekło, nie można tego nazwać inaczej. To było dziesięć dni po tym, jak zaczęła, razem z siedemdziesięcioma osobami z trzech innych ośrodków, głodować.

 

Głośno się zrobiło w Polsce po tym liście i głodówce. Śledztwo wszczęła prokuratura, organizacje pozarządowe przyszły do ośrodków strzeżonych na kontrole, po których ustnie i pisemnie wyrażały oburzenie, a wiele osób po raz pierwszy dowiedziało się wtedy, że cudzoziemcy w Polsce mogą w ogóle trafić do czegoś takiego jak ośrodek strzeżony. Bo przecież cudzoziemcy w Polsce - jak się powszechnie przypuszcza - trafiają głównie do pracy przy sprzątaniu w domach, na budowy, a ci bardziej cudzoziemscy z wyglądu do wietnamskich barów i bud z kebabami, no i bywają jeszcze turystami, na których można zarobić w sezonie.

 

Nie pamiętacie? To nic. Właśnie dla tych, którzy nie pamiętają, ona przyjechała do Polski po raz drugi. Teraz nie siedzi już za kratami, więc ma więcej miejsca i czasu, żeby dokładniej opowiedzieć, co jej się przytrafiło. Teraz siedzi nad kubkiem czarnej kawy, najtańszej w centrum Warszawy, kubek za dwa złote, może ją zimną sączyć nawet przez kilka godzin, bo z tego baru nikt nie wygania. To, co chce opowiedzieć, nie będzie dla was miłe, ale nie obchodzi jej, co myślicie, nie zależy jej wcale na sprawianiu przyjemności Polakom.
W liście: "Przez ostatnie cztery lata w Tbilisi, 200 m od ambasady polskiej, znajdował się mój klub rockowy. To był jedyny klub na Zakaukaziu, gdzie koncentrowała się współczesna kultura: muzyka (nie tylko rock, ale również jazz i folk), literatura i malarstwo. O tym klubie wiedzieli wszyscy w Gruzji. Wszyscy tam chodzili, zaczynając od punków, na politykach kończąc. Dokładnie tak to pamiętam".

 

Pamięta też, że gdy otwierała co rano drzwi klubu, nos od razu zatykał jej gęsty zapach zgnilizny i kurzu. Uwielbiała ten zapach, stała i wdychała go zawsze przed zejściem schodami na dół. Bo klub znajdował się w piwnicy. A kilka pięter wyżej były biura, nawet nie interesowało jej specjalnie jakie.

 

Ale w styczniu 2012 roku to biura nią się zainteresowały. Biura bezpieczeństwa, jak się okazało, podległe ówczes­nemu rządowi, a wtedy na czele gruzińskiego rządu stał Saakaszwili. Zaprosili ją do siebie na rozmowę, kilku mężczyzn, jechali z nią w górę windą i mieli poważne twarze, jakby właśnie złapali do tej windy jakieś wielkie dla kraju zagrożenie.

7 z 7
Jan Brykczyn´ski
Jan Brykczyn´ski

Marta Mazuś

Marta Mazuś (1987) - reporterka, na stałe związana z tygodnikiem "Polityka", współautorka książki "Wyspa Montresor" o powojennej emigracji arystokracji polskiej we Francji. Opisywała rzeczywistość uchodźców żyjących w wielu europejskich krajach, w tym w Bośni, Francji i Wielkiej Brytanii. Z urodzenia warszawianka, z wykształcenia socjolog.

 

 

Król kebabówmat. prasowe

Przewiń i czytaj dalej Wysokie Obcasy