"Zaraza" [FRAGMENTY KSIĄŻKI]

red.
Jerzy Ambroziewicz,

Jerzy Ambroziewicz, "Zaraza" (materiały prasowe)

Ta książka bywa nazywana reporterską wersją "Dżumy". Przedstawia epidemię czarnej ospy we Wrocławiu
1 z 9
materiały prasowe
materiały prasowe

"Zaraza". Okładka książki

"Zaraza" przedstawia dwa gorące miesiące we Wrocławiu. Latem '63 wybuchła w mieście epidemia czarnej ospy. Choroba bardzo szybko rozprzestrzeniała się po mieście, raz przybierała postać gołębia, innym razem nieuchwytnego taksówkarza, w końcu - motorniczego tramwaju. Pochłaniała kolejne ofiary. Każdy mógł być źródłem zakażenia.

Nie wiadomo kto przyniósł zarazę do miasta, ani kto będzie jej kolejną ofiarą. Trzeba całą ludność miasta zaszczepić, a wszystkich, którzy mieli styczność z wirusem, a którzy jeszcze nie zachorowali, wywieźć w miejsce odosobnienia. Granice miasta zamknąć.

Atmosfera w samozwańczej grupie zarządzania kryzysem staje się coraz bardziej gorąca.

Książkę Jerzego Ambroziewicza jest reporterską powieścią, ale czyta się ją jak najlepszy kryminał. Wydawnictwo Dowody Na Istnienie właśnie postanowiło książkę przypomnieć (pierwsze wydanie pochodzi z 1965 roku), ale wielu miłośników literatury faktu zetknie się z nią na pewno po raz pierwszy. Książka do kupienia w księgarni Wrzenie Świata.

2 z 9
123rf.com
123rf.com

Skąd we Wrocławiu zaraza?

- Mamy dwa przypadki ciężkiej wiatrówki. Chcielibyśmy je z panem przekonsultować - powiedział dyrektor.

- Ospa wietrzna? W jakim wieku są dzieci?

- Spore. Jedno ma nawet czterdzieści kilka lat.

- Wiatrówka u dorosłego człowieka?

- Ten chory jest lekarzem - wtrąciła doktor Alicja Surowcowa.

- Pan wie, nie należymy do kategorii zwykłych pacjentów. Ustawiczna styczność z najprzeróżniejszymi wirusami i bakteriami może dać niespodziewane efekty, jak choćby ten przypadek - wiatrówka u doktora Zawady.

- Jaki jest jego stan?

- Gdyby był dobry, nie fatygowalibyśmy pana w sobotnie popołudnie.

- Kto jeszcze zachorował poza doktorem?

- Kilkuletni chłopiec, leży w sąsiedniej sali.

- Czy jesteście pewni, że to wiatrówka?

- Wszystkie objawy wskazują, że tak.

- No to nic groźnego.

- Jest jednak coś w tym wszystkim, co nas niepokoi - wtrąciła doktor. - Dowiedzieliśmy się, że kilka dni temu w szpitalu Rydygiera umarła pielęgniarka mająca podobne objawy.

- Na wiatrówkę?

- Nie, tam było podejrzenie o białaczkę.

- Chciałbym obejrzeć chorych.

- Proszę bardzo, będę panu towarzyszył - powiedział dyrektor i poprowadził doktora korytarzem do sali, w której leżał Zawada. Na widok chorego lekarza Arendzikowski znieruchomiał. Po chwili się opanował i obaj z dyrektorem zbliżyli się do jego łóżka. Zawada, zobaczywszy dyrektora,  wyraził dziwne dla Arendzikowskiego życzenie: - Panie dyrektorze, już od paru dni błagam o lusterko, czy tak trudno w waszym szpitalu o kawałek szkła?

- Wybaczcie, kolego, nie mam przy sobie, siostra wam przyniesie.

- Jak się pan czuje? - spytał Arendzikowski niezbyt pewnym głosem.

- Powoli wracam do siebie. Tylko jakbym miał nie swoją twarz. Znajomi, którzy tu przychodzą, gdy spojrzą na mnie, mają przerażone oczy, jakby chcieli się cofnąć, uciec stąd. Czy ja wyglądam tak strasznie? Powiedzcie.

- Wygląda pan, kolego, normalnie, naprawdę nie ma powodu do obaw.

Kiedy wyszli z pokoju, zamknęli drzwi i odeszli kilka kroków, dyrektor zatrzymał doktora, jak gdyby chciał od niego usłyszeć cokolwiek, zanim wejdą do gabinetu wypełnionego lekarzami. - Jakie jest pańskie zdanie?

- Czemu nie dajecie mu lusterka? - odpowiedział Arendzikowski.

- Pan nie zna Zawady?

- Nie.

- My go znamy, był u nas na stażu parę ładnych miesięcy. Gdy go teraz przywieźli, nie poznaliśmy go. On do nas: - Dzień dobry, jak się macie? - a my robimy zdziwione miny. Wtedy on się przedstawia: - Jak to, nie pamiętacie? Zawada jestem, Stefan?. To było kilka dni temu, kiedy jeszcze nie wystąpiła wysypka. Teraz wygląda jeszcze gorzej. Zabroniłem mu dawać lusterko, mógłby doznać szoku.

- Moim zdaniem to nie jest wiatrówka - powiedział doktor Arendzikowski.

- A co?

- To wygląda na prawdziwą ospę.

- Pan się myli, to niemożliwe, myśmy już też brali to pod uwagę, ale skąd nagle ospa w Polsce? I to gdzie, we Wrocławiu? W Gdańsku, w Szczecinie, owszem, rozumiem, w Warszawie też, Okęcie, międzynarodowy port lotniczy, lecz w naszym spokojnym mieście? Niech pan, doktorze, zastanowi się nad tym. Będę ostatnim, który uzna, że te przypadki mają coś wspólnego z ospą prawdziwą. Pan wie, co to znaczy pochopnie powiedzieć nagle ludziom, którzy spokojnie chodzą po ulicach, że w mieście jest zaraza? Czuje pan ciężar odpowiedzialności za coś takiego? Moje barki są na to za wątłe.

3 z 9
123rf.com
123rf.com

Ten gołąb to ospiarz

Rozległe półmilionowe miasto, kilkadziesiąt tysięcy obcych sobie rodzin i nagle w co drugim domu powody do obaw, bo ktoś gdzieś zetknął się z zarazą. W redakcji "Słowa" unikają reporterki, gdyż jej mąż pracuje razem z mężem zmarłej pielęgniarki. W komitecie wojewódzkim obchodzą bokiem Godlewskiego, bo to właśnie on dzwonił po karetkę pogotowia dla pierwszego chorego, z Jarzębinowej. Nagle wszyscy zaczęli unikać Trojanowskiej, starej, wysokiej, chudej Trojanowskiej, z którą dotychczas i kobiety w jej wieku, i młodsze chętnie rozmawiały w dzień i o zmierzchu, najczęściej w ogródku, na ławeczce.

Trojanowska mieszkała sama. Stara panna miała maniery guwernantki i pobożność zakonnicy. Była oschła dla obcych i serdecznie wylewna wobec tych, których lubiła. Widywano ją w ogródku, gdy schylona krzątała się przy grządkach z kwiatami i warzywami. Szczyciła się tym, że - jak mówiła - jest samowystarczalna. W czerwcu - może od tego dłubania z głową przy ziemi, a może dlatego, że żyły miała zwapniałe i nadwerężone dźwiganiem samotności i siódmego krzyżyka - dostała wylewu krwi do mózgu. Zawieziono ją do szpitala Rydygiera.

Było już z nią bardzo źle, co stwierdzili nie tylko lekarze, ale również wszyscy, którzy ją odwiedzali. Jakoś jednak się wygrzebała, może dzięki temu uporowi, który nazywała samowystarczalnością. Wróciła do mieszkania i ogródka przy Jarzębinowej w połowie lipca. Ze szpitala oprócz zdrowia przywiozła opowieść o straszliwych chorobach, jakie nękają ludzi.

- Dopóki człowiek nie pobędzie w szpitalu, nie wie nawet, jak strasznie ludzie cierpią, jak różne zdarzają się wypadki. - Tak zaczynała wobec każdego spowiedź ze swych szpitalnych doświadczeń i kończyła wspomnieniem o pielęgniarce, która leżała z nią w sali i z której przypadkiem lekarze nie umieli sobie poradzić. Opowiadała o nieznanych cierpieniach nieznanej kobiety szczegółowo, dokładnie, bo przecież wszystko najlepiej widziała, leżąc obok chorej, na sąsiednim łóżku.

Nie przypuszczała i nikt ze słuchających nie podejrzewał, jak blisko nich wszystkich jest ta nieznana choroba i te nieznane cierpienia. Najmniej sąsiadka z góry, Sobolewska, której 14 lipca, choć to była niedziela, wypadł w pracy bilans. A we wtorek na biurku pani Sobolewskiej w dziale księgowości usiadł uliczny gołąb. Biurko stało tuż przy oknie. Gołąb z parapetu podreptał na skraj biurka i tu go schwyciła. Uradowana, z gołębiem w obu rękach uniesionym do twarzy, wpadła do sąsiedniego pokoju.

- Patrzcie, patrzcie - wołała ucieszona do koleżanek - chwyciłam zwiastuna dobrej nowiny!

Ale kobiety, do których przybiegła z entuzjazmem, na widok gołębia zamiast pisku radości wydały okrzyk przerażenia: - Pani Jadziu! To ospiarz, ospiarz! Niech go pani wypuści!

4 z 9
123rf.com
123rf.com

To nie było poronienie, lecz ospa

Do szpitala Neugebauera przywieziono chorą w ciąży. Zaczęła krwawić, mąż odstawił ją taksówką. Okazało się, że to nie było poronienie, lecz ospa. Okazało się, niestety, w chwili, gdy chora została już przyjęta i leżała w sali szpitalnej. Była to pracownica szpitala Rydygiera, która obsługiwała zmarłą Kowalow.

Trzeba było natychmiast jechać pod wskazany przez szpital adres. Chora zajmowała jeden pokój w amfiladzie wspólnego mieszkania. Aby się do niego dostać, musiała przechodzić przez korytarz i pokój. Ospa była nadal tajemnicą. W prasie nie ukazał się najmniejszy komunikat na ten temat. Mąż początkowo się dziwił, że lekarz pyta go o takie rzeczy jak numer taksówki, którą odwoził żonę, gdzie się zatrzymywali, kto przychodził od sąsiadów, czy bywali ostatnio u znajomych. Co to wszystko ma wspólnego z poronieniem jego żony?

Jechali taksówką marki Warszawa. Pamięta, że szofer był młodym mężczyzną, miał koszulę w kratkę. Zapłacił trzydzieści parę złotych, bo najpierw pojechali do ambulatorium - tam ją zbadali, dali skierowanie do szpitala wojewódzkiego. Pojechali, żona została w taksówce, on wyszedł, by się dowiedzieć, czy jest miejsce. Nie było, wtedy pojechali na plac Hirszfelda i tam żonę zostawił.

Po co to całe śledztwo? Mówi prawdę, ale chce wiedzieć, dlaczego pytają go o takie sprawy. Doktor Suchowiak wytłumaczył możliwie oględnie, że te żonine dolegliwości mogą mieć źródło w chorobie zakaźnej. - Prawdopodobne jest - mówił doktor - że żona zaraziła również pana, współmieszkańców, a także wszystkich, którzy się z nią nawet przelotnie zetknęli. Kto mieszka obok?

Okazało się, że obok, pod szyldem "Elektryczne podnoszenie oczek", egzystował dom schadzek. Prowadziły go matka z córką. Miały adresy pań gotowych w każdej chwili wpaść "na przychodne". Frekwencja, według słów dozorczyni i sąsiadów, była umiarkowana. W każdym razie przewijało się około stu osób w ciągu tygodnia. Stali klienci byli także, a najwierniejszym Felek, taksówkarz. Adresu jego nikt nie mógł podać. Wiadomo było tylko, że garażuje gdzieś na Ł.

Inspektorzy pojechali na Ł. Ulica nie jest szeroka ani długa, lecz o Felku nikt nie słyszał. Trzeba było iść tropem taksówki. Ktoś wreszcie wskazał dom, gdzie garażują dwie warszawy. Felek akurat grzebał coś w motorze. Wzięto go na spytki. Nie miał zasznurowanych ust. Panie "na przychodne" i właścicielki lokalu, klienci systematyczni i sporadyczni zostali wieczorem przewiezieni do Pracz.

Tymczasem doktora Suchowiaka męczyła myśl o taksówkarzu, który przez godzinę woził chorą na ospę. Kilka razy już się zdawało, że wpadną na jego trop, niestety, wszystkie ślady nagle się urywały. Ogłoszenia do prasy ani do radia nie można było dać, bo w tym dniu sztab debatował dopiero nad komunikatem, który powinien oznajmić miastu o niebezpieczeństwie, ale w sposób powściągliwy i niebudzący zaniepokojenia.

Następnego ranka można było przeczytać komunikat - ukryty w środku gazety, najmniejszym drukiem, nonparelem, w ramce - że na terenie miasta wykryto pięć przypadków zachorowań podejrzanych o ospę. Następny komunikat był również nikłych rozmiarów, ukryty między rubryką "Co, gdzie, kiedy?" a artykułem o nieporządkach w mieście.

5 z 9
123rf.com
123rf.com

Trzeba zaszczepić cały Wrocław

Po paru dniach wszyscy przyzwyczaili się do maczania rąk w chloraminie, stronili też od tłoku i witali się bez podawania rąk. Miasto nie zdradzało objawów paniki. Ludzie ze sztabu, wychyliwszy głowy na ulice, pędząc przez nie z pośpiechem, widząc spokojnych przechodniów, dziwili się: - Jak oni mogą tak sobie spacerować, jakby nigdy nic?

Taksówkarz, który rozwoził dziesiątki pasażerów w ciągu dnia, przyjmował od nich pieniądze, wydawał im resztę, rozmawiał z nimi, dowcipkował, wciąż był nieuchwytny. Prześladował doktora Suchowiaka oraz inspektorów w snach, w obrazach podsuwanych przez wyobraźnię. Raz jawił się im jako krzepki blondyn, który najchętniej zajeżdżał na postój przed Dworzec Główny, kiedy indziej jako brunet z wąsikami parkujący w ciemnych uliczkach. Ustalając listy kontaktów z nowych zachorowań, nie mogli zapomnieć o tym przerwanym ogniwie, które wymknęło im się z rąk i mogło zapoczątkować lada dzień nowy łańcuch epidemiczny.

Nagle to, co wydawało im się najważniejsze - trafienie na ślad taksówkarza - przestało mieć jakikolwiek sens wobec stwierdzenia ospy u motorniczego tramwaju. Wydawało się, że cały dotychczasowy wysiłek, aby nie dopuścić do utworzenia się luk w epidemicznej barierze, trafił najjaśniejszy szlag.

Sztab Sherlocków Holmesów dochodził przez dwa dni z pedantycznością inkwizytorów, kim byli klienci lokalu, do którego prowadził szyld "Elektryczne podnoszenie oczek", gdyż w korytarzu mogli się oni otrzeć o chorą na ospę mieszkającą w sąsiednim pokoju - a tu nagle zjawia się motorniczy z najdłuższej wrocławskiej linii tramwajowej 0 prowadzącej wokół miasta i przez jego środek. Trzeba nie mieć wyobraźni, by nie zdawać sobie sprawy, z jak wieloma osobami miał kontakt.

Nieuchwytny taksówkarz stał się maleńką wyrwą w barierze, przestał się liczyć wobec ogromnego wyłomu, któremu nie można było zapobiec inaczej jak tylko przez zaszczepienie wszystkich mieszkańców Wrocławia.

6 z 9
123rf.com
123rf.com

Rozszerzają się oczy i bledną twarze

W południe wóz sanitarny przywiózł trumnę pod pałacyk. Dwaj mężczyźni zsunęli ją z samochodu na ziemię i odeszli w stronę parku, pozostawiając resztę pracy dla personelu szpitalnego. Mieszkańcy wsi, usadowieni na murku jak jaskółki na drutach, obserwowali dyskusję między doktor, ubraną w biały kitel i z maską na twarzy, a dwoma mężczyznami, którzy wiedzieli jedno - że mają przywieźć trumnę i zabrać ją z ciałem. O udziale w innych czynnościach nie chcieli słyszeć. Rozmowa toczyła się na odległość kilkunastu kroków, przy czym kobiety, które wyszły z pałacyku, postępowały wciąż naprzód ku samochodowi, mężczyźni zaś, cofając się, odsuwali się ku bramie.

W trakcie tej sceny zajechały przed bramę dwie sanitarki. Z jednej z nich wysiadł doktor Hawling. - Czekamy na pana, kolego - przywitała go doktor Surowcowa. - I proszę wybaczyć, ale mamy na wstępie nieprzyjemną prośbę. Wczoraj mieliśmy pierwszy zgon... Teraz przywieźli trumnę...

Spytał Surowcową o stan zdrowia Zawady. Poprosił, by przed chorym lekarzem ukryć obecność jego żony w Szczodrem. Do dochowania tajemnicy zobowiązani zostali również dwaj lekarze, których położono w jednym pokoju z Zawadą.

Na korytarzu zza parawanu wystawały spod prześcieradła sine stopy. Korytarz był wąski, parawan ustawiono na wprost drzwi wejściowych. Hawling stał przez chwilę na progu, zastanawiając się, jak zaoszczędzić tego widoku tym, których ze sobą przywiózł. Zrozumiał niebawem, że nie ukryje tego, czego nie zdołał zasłonić parawan. Stał i patrzył, jak wchodzącym rozszerzają się oczy i bledną twarze, a potem głowy odwracają się same w stronę drzwi. Obok parawanu stał kubek z chloraminą. Hawling w asyście salowych zabrał się do pracy, którą normalnie wykonują sanitariusze i noszowi.

Ciało zmarłej, owinięte w prześcieradło i zlane słodkawym płynem, ułożył w trumnie i zasypał białymi płatkami chloraminy. Trumnę wstawiono na samochód. Gdy doktor zatrzasnął czarne drzwiczki, do samochodu zbliżyli się dwaj mężczyźni. Wsiedli do szoferki, skinęli rękami na pożegnanie i po chwili samochód ruszył w stronę bramy.

Wszystko to dokładnie obejrzała wieś usadowiona na murku. Samochód przejechał odprowadzany spojrzeniami aż do zakrętu. Ludzie siedzieli nadal, ale w oczach mieli ciekawość zmieszaną ze strachem. Strach budzi różne myśli. Tym siedzącym na murku przyszło do głowy, by podpalić pałacyk i wykurzyć od siebie zarazę.

Ze światem roztaczającym się poza murkiem parku utrzymywał kontakt jeden jedyny człowiek zamknięty po tej stronie bramy. Był to portier koczujący w rozstawionym tu namiocie, pan Jasio. Jego namiot stał na ziemi niczyjej. Od wioski dzielił go mur, od pałacyku, w którym była zaraza - przestrzeń z drzewami i zielenią. Z racji tego usytuowania pan Jasio został kimś w rodzaju dyrektora pałacyku. Podpisywał rachunki, kwitował dostawy, pertraktował z tymi, którzy przywozili do szpitala żywność i leki. Jego podpis nabrał niespodziewanie ważności, jakiej nigdy dotychczas nie miał, i gdy mały portier uparł się, że czegoś nie podpisze, zaczynały się nie byle jakie kłopoty.

Jemu to właśnie ci, którzy siedzieli na murku w południe, a potem odeszli w milczeniu do chałup i wrócili w delegacji przed wieczorem, zakomunikowali, że są tacy w wiosce, co chcą spalić pałacyk.

7 z 9
123rf.com
123rf.com

Prostytutki chcą wejść do izolatorium

Dni w izolatorium stawały się coraz bardziej zorganizowane i wypełnione pracą. Docent sprawdzał odczyny poszczepienne, brał udział w posiedzeniach konsylium, orzekał o wyniku szczepienia, określał daty, w których izolowanym kończył się czas pobytu w Praczach. W izolatorium było już kilku lekarzy, bo któregoś popołudnia przywieziono część personelu pogotowia miejskiego, do którego zgłosił się człowiek chory na ospę.

Rytm dnia wyznaczały posiłki, przyjęcia lekarzy, badania, szczepienia, godziny na spacery w parku. Kolację, podobnie jak wcześniejsze posiłki, donoszono w koszach, kociołkach i garnkach do lin. Tu izolowani przelewali i przekładali jedzenie w inne naczynia, które służyły zakwaterowanym w bloku.

Pokoje zapełniała mieszanka zawodów, środowisk, dzielnic, wzbogacona różnicą wieku. Zapanować nad pragnieniami potęgowanymi bezczynnością można było tylko poprzez dostarczenie jakichś barier dla wyobraźni i tęsknot. Fabryki pospieszyły z prezentami. Furgonetką zwieziono radia i telewizory. Namiastka domu mieszała się z pozorami świetlicy, wczasów i sanatorium. Wszystko to razem dawało atmosferę niezwykłą i jedyną w swoim rodzaju.

Czasem też zdarzały się sytuacje, których nikt nie był w stanie przewidzieć. Pod bramę przyszło kilkanaście prostytutek. Zatrzymane przez milicjantów, odsłoniły przedramiona, ukazując świeże ślady zaszczepienia. Domagały się wpuszczenia do izolatorium.

Tam są mężczyźni, którzy potrzebują naszej pomocy - tłumaczyły mundurowym. Odpędzono je od głównej bramy. Niezniechęcone pierwszym niepowodzeniem, próbowały się przedostać do izolatorium od strony nasypu kolejowego. Gdy i ta próba się nie powiodła, postanowiły działać w pojedynkę, rozproszone na linii granicznej. Przez cały dzień uparcie powtarzały swoje próby.

Wieczorem zajechały samochody, kobiety wyłapano i odwieziono do miasta, gdzie spacerowały w niebieskofioletowym świetle neonu witającego podróżnych hasłem "Dobry wieczór we Wrocławiu".

8 z 9
123rf.com
123rf.com

Miasto nie przyjmuje rozmów

Wiadomość, że we Wrocławiu panuje ospa, dotarła pod koniec lipca nad Bałtyk i w góry. Tam, przemieszani z urlopowiczami z całego kraju, wypoczywali również mieszkańcy miasta dotkniętego epidemią. Oni tworzyli czoło porannych kolejek do kiosków Ruchu, by chwycić najświeższe relacje o sile zarazy. Rozkładali płachty dzienników tuż po ich kupieniu. Prasa informowała skąpo, zamieszczając suche, kilkunastowierszowe notatki papowskie, które nie mogły zaspokoić głodu wiedzy na temat epidemii. Zależnie od wyobraźni i charakteru każdy wyrabiał sobie własną ocenę sytuacji w mieście. Strach mieszał się z lekceważeniem, hiobowe wieści z anegdotycznymi pogaduszkami. Ludzie, wyręczając dziennikarzy, zbierali informacje na własną rękę.

W małych budynkach pocztowych, przy niewielkich okienkach przyjmujących zamówienia na rozmowy międzymiastowe, trwały zgiełk i tumult. Z Ustki, Kołobrzegu, Międzyzdrojów, Krynicy Morskiej, z Mszany,  Rabki, z Zakopanego i Bukowiny biegło po telefonicznych drutach tysiące pytań do znajomych i krewnych w mieście nad Odrą. Żeby odbyć rozmowę wieczorem, trzeba było ją zamówić już z rana. I nagle połączenie z Wrocławiem zostało przerwane. Miasto nie przyjmowało rozmów.

Z dyżuru w centrali międzymiastowej zabrano dziewczynę chorą na ospę. Wszystkie koleżanki z sąsiednich stanowisk powieziono do izolatorium. W opustoszałej sali przeprowadzono dezynfekcję. Ludzie w małych nadmorskich i górskich budynkach pocztowych odchodzili od zmysłów, nie wiedząc, co się stało.

W Kołobrzegu w domkach kempingowych, usytuowanych w parku między krawędzią morza a szlakiem kolejowym, spędzali urlop pracownicy wrocławskiego Dolmelu, a wśród nich Marian Makuch z żoną i dwojgiem dzieci. Za dwa dni miał przyjechać autobus fabryczny po pracowników, którym kończył się turnus.

- Co robić? - pytali się ludzie nawzajem. - Wracać? Zostać? Co państwo postanowili? A co państwo?

Nerwowe pytania, niespokojne odpowiedzi. Makuchowie mieli jeszcze tydzień urlopu, ale postanowili wracać najbliższym autokarem. Rano ustawili się wraz z innymi przed stacją sanepidu w Kołobrzegu i spędzili tam kilka godzin w oczekiwaniu na szczepionkę. Po południu oświadczono wszystkim, że szczepienia zaczną się dopiero nazajutrz. To, co się działo następnego dnia w obrębie stacji i w jej najbliższym sąsiedztwie, przypominało sceny z włoskiego odpustu, hiszpańskiego bazaru, polskiego cudu i wiejskiego wesela. Gdy wieczorem wczasowicze wrócili w obręb domków kempingowych i namiotów, czuli w sobie ołowiane zmęczenie i byli jeszcze bardziej niespokojni o los bliskich we Wrocławiu. Jeśli tak jest w Kołobrzegu, to cóż dopiero za historie muszą się dziać w mieście zaatakowanym przez ospę?

Wracający w wypełnionym autokarze urlopowicze wyczekiwali spotkania z miastem niczym z wulkanem ziejącym lawą. Na szosie tuż przed Wrocławiem autokar zatrzymano, sprawdzono, czy wszyscy legitymują się świadectwem szczepienia, i na tym skończyła się niezwykłość. Dalej były ulice normalnie żyjącego miasta. Tramwaje kursowały po szynach, piszcząc na zakrętach. Taksówki, przechodnie, otwarte sklepy. Mężczyźni oparci o blaty budek z piwem, czyjaś twarz w oknie u fryzjera, wózki z owocami na chodnikach.

Cała apokalipsa wytworzona wśród morskiego żywiołu i wydm po wjechaniu do Wrocławia rozpływała się.

9 z 9

Jerzy Ambroziewicz

Jerzy Ambroziewicz (ur. 1931, zm. 1995) - reporter polityczno-społeczny. Autor kilkunastu książek i setek artykułów publicystycznych. Pracował w "Po prostu" i "Argumentach". W latach 76-79 był korespondentem Polskiego Radia i Telewizji Polskiej we Włoszech. Współautor cykli telewizyjnych "Bez apelacji" oraz "Godzina szczerości".

"Zarazę" Jerzego Ambroziewicza opublikowało wydawnictwo Dowody Na Istnienie. Książka do kupienia w księgarni Wrzenie Świata.

Przewiń i czytaj dalej Wysokie Obcasy