Nagroda im. Ryszarda Kapuścińskiego za Reportaż Literacki [FRAGMENTY KSIĄŻEK]. Część II

red.
Nagroda im. Ryszarda Kapuścińskiego za Reportaż Literacki

Nagroda im. Ryszarda Kapuścińskiego za Reportaż Literacki (materiały prasowe)

Do Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego za Reportaż Literacki zgłoszono w tym roku 96 książek. Rekordowo dużo. Jury pod przewodnictwem reportera, Macieja Zaremby Bielawskiego, wybrało dziesięć najlepszych tytułów
1 z 9
materiały prasowe
materiały prasowe

Najlepsze książki reporterskie 2015 roku

Książki nominowane do Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego to najlepsze z najlepszych książek reporterskich, które ukazały się w języku polskim w ubiegłym roku. Jurorzy - obok przewodniczącego Macieja Zaremby Bielawskiego, także - Ewa van den Bergen-Makała, Piotr Mitzner, Lidia Ostałowska, Katarzyna Nowak, nie będą mieli łatwego zadania. Laureatkę lub laureata - autorkę lub autora najlepszej książki reporterskiej - poznamy w maju.

Dziś prezentujemy fragmenty pięciu kolejnych nominowanych książek, a poniżej przedstawiamy listę wszystkich nominowanych.

1. Paweł Piotr Reszka, "Diabeł i tabliczka czekolady", wydawnictwo Agora (Piotr Mitzner: "Jest to przede wszystkim książka mądra. Składa się z tekstów niedługich, a nawet bardzo krótkich. Niektóre są tylko cytatami listów, nagranych wypowiedzi, które znakomicie portretują ludzi, ich postawy, losy. Reszka opowiada o zdarzeniach niezwykłych i o szarej codzienności").

2. Asne Seierstad, "Jeden z nas. Opowieść o Norwegii", z norweskiego przełożyła Iwona Zimnicka, wydawnictwo W.A.B. (Lidia Ostałowska: " 22 lipca 2011 r. w dzielnicy rządowej w Oslo i na wysepce Utoya Anders Behring Breivik zamordował 77 osób, a ponad trzysta ranił. Asne Seierstad miała krótko opisać jego proces. (...) Powstała długa książka nazywana czasem "bestsellerem o masakrze". Psychologiczny portret terrorysty, pomnik jego ofiar i próba zrozumienia, jak mogło do tego dojść. Mnóstwo pytań przekraczających granice Norwegii").

3. Małgorzata Szejnert, "Usypać góry. Historie z Polesia", wydawnictwo Znak (Ewa van den Bergen-Makała: "Tytaniczna praca miłującej szczegół reporterki-archiwistki oszałamia. Nie zagłusza jednak wielogłosu żyjących bohaterów opowieści, którzy w trudnej teraźniejszości starają się zachować bogactwo kulturowe Polesia dla kolejnych pokoleń").

4. Michał Książek, "Droga 816", wydawnictwo Fundacja Sąsiedzi (Maciej Zaremba Bielawski: "Są pisarze, których nie sposób naśladować, bo można imitować frazę, ale nie sposób zapożyczyć zmysłowości. Takim pisarzem był Bruno Schulz. Takim reporterem jest Michał Książek").

5. Zbigniew Parafianowicz, Michał Potocki, "Wilki żyją poza prawem. Jak Janukowycz przegrał Ukrainę", wydawnictwo Czarne (Piotr Mitzner: "Siłą tej świetnie napisanej książki jest żelazna dyscyplina. Autorzy szukają prawdy (i to po obu stronach barykady), choć wiedzą, że często już jej nie znajdą. Weryfikują pogłoski i mity. Liczą, sprawdzają, konfrontują relacje. Na przekór stereotypom i publicystycznym uogólnieniom").

6.Karolina Domagalska, "Nie przeproszę, że urodziłam. Historie rodzin z in vitro", wydawnictwo Czarne (Lidia Ostałowska: "Autorka z wielką powściągliwością i taktem opisuje rodzicielstwo z in vitro. I nie ukrywa, że wiążą się z nim także rozterki moralne").

7. Jenny Nordberg, "Chłopczyce z Kabulu. Za kulisami buntu obyczajowego w Afganistanie", z angielskiego przełożył Justyn Hunia, wydawnictwo Czarne (Maciej Zaremba Bielawski: "Odkrywczy i uniwersalny reportaż o paradoksach skostniałych tradycji i o nieuleczalnej ignorancji międzynarodowych organizacji pomocowych").

8. Magdalena Grzebałkowska, "1945. Wojna i pokój", wydawnictwo Agora (Katarzyna Nowak: "Magdalena Grzebałkowska (...) sprawia, że po przeszło 70 latach słyszymy ten pękający lód i przechodzi nas zimny dreszcz na myśl o tym strasznym czasie między wojną a pokojem").

9. Wojciech Jagielski, "Wszystkie wojny Lary", wydawnictwo Znak (Katarzyna Nowak: "Lara staje się bohaterką współczesnej przypowieści o fatum, w której wojny w Gruzji, Czeczenii i w Syrii stanowią jedynie dekorację dla wojny toczonej przez matkę dla uchronienia synów od Zła").

10. Katarzyna Surmiak-Domańska, "Ku Klux Klan", wydawnictwo Czarne (Ewa van den Bergen-Makała: "Autorka zabiera nas w podróż do amerykańskiego Pasa Biblijnego. W stanie Arkansas uczestniczy w Krajowym Zjeździe Partii Rycerzy Ku Klux Klan. Zgłębiając działalność tej rasistowskiej organizacji, odkrywa mentalne absurdy partyjnej demagogii").

Przeczytaj także: Fragmenty książek nominowanych do Nagrody RK, część I

Przeczytaj także: rozmowę z Maciejem Zarembą Bielawskim z "Dużego Formatu"

Więcej informacji o nagrodzie i nominowanych książkach na wyborcza.pl

Organizatorami 7. edycji Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego są Miasto Stołeczne Warszawa oraz "Gazeta Wyborcza".

Mecenasem nagrody jest Kulczyk Investments.

Partnerzy Nagrody: Ambasada Szwecji, Polski PEN Club, Instytut Polski w Sztokholmie, Instytut Książki, Instytut Adama Mickiewicza, Fundacja im. Ryszarda Kapuścińskiego - Herodot, Stołeczne Centrum Edukacji Kulturalnej, Warszawskie Targi Książki, Stowarzyszenie Tłumaczy Literatury, Uniwersytet Wrocławski, Uniwersytet Jagielloński, Centrum Badań i Edukacji im. Ryszarda Kapuścińskiego, Dom Książki MDM

Patroni medialni: Wyborcza.pl, Gazeta.pl, "Duży Format", TOK FM, "Kontynenty"

2 z 9
materiały prasowe
materiały prasowe

"Diabeł i tabliczka czekolady", Paweł Piotr Reszka

* Fragmenty (trzy reportaże) pochodzą z książki Pawła Piotra Reszki, "Diabeł i tabliczka czekolady". Książkę opublikowało wydawnictwo Agora.

"Śmiech"

Germanista popatrzył na nas i powiedział po niemiecku "Stara miłość nie rdzewieje", a w klasie salwa śmiechu. Szczęście kojarzy mi się z chwilami ulgi. Jak właśnie wtedy

On był moją pierwszą miłością. Taką platoniczną raczej. Siedzieliśmy w jednej ławce, ciągle gadaliśmy, ciągle nas uciszano, razem na lekcjach, razem po. Skończyliśmy szkołę, on poszedł na studia, ja na inne. Omal go nie wyrzucili po pierwszym roku, groziło mu wojsko, był przerażony. Pomyślałem sobie, że chyba by uciec przed tym wojskiem, powinniśmy pójść do jakiegoś klasztoru. Wydawało mi się to szalenie romantyczne. I nagle ta miłość zupełnie mi przeszła.

A w liceum to chyba wiedziała o nas cała szkoła. I wtedy, na języku niemieckim, gdy klasa wybuchła śmiechem, w tym śmiechu właśnie nie było wrogości. Poczułem takie szczęście i ulgę.

Albo jak wtedy gdy już byłem z Pawłem i przechodziliśmy pierwszy raz przez most w Cieszynie. Już po czeskiej stronie mogliśmy się wziąć za ręce. Wtedy też taka ulga i szczęście.

Kiedyś, to było już w Lublinie, odprowadzałem Pawła na pociąg i był z nami jeszcze znajomy z Niemiec, bardzo się zdziwił, że nie pocałowaliśmy się na pożegnanie. Wyśmiałem go, że nie zna sytuacji w Polsce. Mam jeszcze instynkt samozachowawczy. Nad Bałtykiem owszem, chodzimy za rękę, ale w nocy.

Albo wtedy, gdy po roku wahania, nieakceptacji, mój ojciec poczęstował Pawła czekoladą. Jakby przełamali lody. Też szczęście i ulga.

Jak tak liczę, to mi wychodzi, że jesteśmy już razem 18 lat. Kiedy Paweł przyjeżdża, idziemy do moich rodziców, obiad rodzinny (tak się napychamy, że ledwo się potem możemy ruszać), spacer, teatr, czasem pub.

Albo jak wtedy gdy Paweł wysłał z Anglii kartkę pocztową i zaczął ją od zdania: "Drodzy rodzice". Mama potem mówiła mi o niej przez telefon. Bardzo się ucieszyła. "Moi synkowie dwaj". Też właśnie taka ulga i krótka chwila szczęścia.

Tomasz Kitliński, ul. Kasztanowa, Lublin

 

"Piękne"

Jakby znieśli mi to radyjko, tobym została bez głowy, bez rąk, bez wszystkiego. Ważne jest, bo jest modlitwa. Słucham aktualności albo audycji dla dzieci o 19.30. Dzwonią dzieci i mówią, za co się modlą. Jedno dziecko modli się za kotka, drugie modli się za pieska. Jak się szanuje zwierzęta, to wtenczas jest i inne podejście do człowieka. To mnie bardzo cieszy.

I jak tak sobie słucham tego Radia Maryja, jestem choć trochę szczęśliwsza, bo zapominam wtedy, jakie miałam życie. I wraca do mnie taka myśl, że i ja powinnam się tak często modlić do Maryi, może wtedy to wszystko inaczej by się potoczyło.

Zadowolona byłam, jak Wacław do mnie przychodził. Ale przestał. Zrobił mi dziecko i zostawił. Ożenił się z moją koleżanką, choć prosiłam ją bardzo, by za niego nie wychodziła. Mnie nie chciał, bo byłam biedna i nieubrana. Zostałam z matką.

Wacław przysiągł, że to nie jego dziecko. Nie podałam go do sądu. Takie postanowienie sobie zrobiłam i już. Nie chciałam po sądach chodzić, nie miałam pieniędzy, panie. Jestem głęboko religijna i powiem panu, że potem pierwsze dziecko Wacława z tą koleżanką urodziło się normalne, ale drugie ociemniałe. Ale nie cieszyłam się z tego. Żal mi było tego dziecka, że nie widzi świata.

Jak urodziłam syna, trzy miesiące leżałam w szpitalu. Leżałam tam sama, nikt mnie nie odwiedzał. Zrobiło mi się smutno, no i jest do tej pory. Całe życie pracowałam w domach u ludzi, kopałam, sprzątałam, a potem zostałam wiejską kucharką, na wesela chodziłam gotować i piec. Był nawet chętny wdowiec, ale się zraziłam do mężczyzn i już nie chciałam wychodzić za mąż. Wacław to była miłość mojego życia.

Do szczęścia dziś wystarczyłoby mi, jakby ktoś był obok mnie. Syn w mieście. A tak sama tu siedzę.

Musi ze dwa tygodnie temu na Stasinie byłam. Tam mieszka rodzina, która w 1947 zawołała mnie i mamę do roboty i od tej pory bardzo dobrze żyjemy. Teraz wzięli mnie, bym w domu tak nie siedziała. Wtenczas zrozumiałam, że jestem jeszcze komuś potrzebna. Ta ich zgoda, ich sympatia w domu, to, jak oni dobrze żyją ze sobą - synowa, syn, córki, wszystkie obok siebie pobudowane, jak przychodzą, pogadają, pośmieją się. Te małe dzieci wołały na mnie "babciu", a te większe "ciociu", choć obca dla nich jestem. Takie to piękne. Dlaczego ja tak nie mam?

Janina R, Tomaszówka

 

"Krew"

Chciałbym im dać to, co mam najlepszego. Uwielbiają słodycze, jak to dzieci. Ale na słodycze na co dzień nas nie stać. Bo tu nie ma nic. Same bloki po pegieerze. Żona nie pracuje. Mam papiery na spawacza i palacza, ale co z tego?

Ale dla dzieci jestem gotów nawet krew oddać. Zimą robi się przy drzewie, latem u gospodarza przy rumianku czy w polu, pozbiera się też trochę miedzi czy aluminium z pralki czy lodówki starej, no i zapomogi.

A krew można oddać raz na osiem tygodni. Jeżdżę do Włodawy. To 31 kilometrów w jedną stronę. Wsiadam na rower i w drogę. W punkcie zwracają mi za bilet, bo mówię, żem autobusem przyjechał, więc te 24 złote są. No i czekoladę dają. Wczoraj była właśnie duża radość, bo przywiozłem im po tabliczce. Po jednej dla Arka, Wiktora, Filipa, Jakuba, Paulinki, Nikoli i Nikodemka, lat 12,11,10, 9, 7, 3 i 3.

Zachwycone były strasznie. Jak jestem z nimi, moimi dzieciaczkami, to jestem po prostu szczęśliwy. Paulinka, gdy brała swoją tabliczkę, to kiwała główką i mówiła: "Pani tatusiowi zrobiła w rękę kłuj, kluj". I już dzisiaj dzieci się mnie pytały, kiedy znowu po czekoladę pojadę. Mam Rh-, zdrowy jestem.

Ale niech pan nie myśli, że gdyby nie zwracali i nie dawali słodyczy, to bym nie jeździł. Oddawałbym i tak, lubię pomagać po prostu.

Jeszcze co do tego szczęścia - pamiętam takie zdarzenie. Któreś poszło do mamy, by dała na paluszki czy na loda, mama na to, że nie ma i niech do mnie idzie, a dziecko: - Ty to nigdy nie masz, tylko tato ma. - Poczułem się dumny. Jak pełna głowa rodziny.

Stanisław Jaworski, Holeszów

Paweł Piotr Reszka (ur. 1977) skończył historię na UMCS oraz podyplomowe dziennikarstwo na Uniwersytecie Warszawskim. Od 2002 roku pracuje w oddziale lubelskim "Gazety Wyborczej". Zajmuje się reportażem społecznym, jego bohaterowie to często ludzie wykluczeni, skrzywdzeni przez los, naznaczeni traumatycznym doświadczeniem. Dwukrotnie był nominowany do nagrody "Grand Press" w kategorii reportaż prasowy. Prywatnie fan syntezatorów analogowych i miłośnik latawców pociągowych.

3 z 9
materiały prasowe
materiały prasowe

"Jeden z nas. Opowieść o Norwegii", Asne Seierstad

*Fragment pochodzi z książki Asne Seierstad, "Jeden z nas. Opowieść o Norwegii". Z języka norweskiego reportaż przetłumaczyła Iwona Zimnicka. Książkę opublikowało wydawnictwo W.A.B.

Biegła. Pod górę, po mchu. Kalosze zapadały się w namokniętą ziemię. Leśne podszycie kląskało pod jej stopami.

Widziała to. Widziała, jak on strzelił, a chłopak upadł. "Nie umrzemy dzisiaj, dziewczyny", oświadczyła wtedy dwóm koleżankom, z którymi stała. "Nie umrzemy dzisiaj". Rozległy się następne strzały. Szybkie trzaski. Przerwa. Potem kolejna seria.

Dotarła do Ścieżki Miłości. Wszyscy dookoła biegli, szukając schronienia. Za sobą miała ciągnące się wzdłuż ścieżki przechylone, zardzewiałe ogrodzenie. Tuż za siatką stromy klif opadał do jeziora Tyrifjorden. Konwalie wczepione korzeniami w zbocze wyrastały jakby wprost ze skał. Już przekwitły, lejki listków wypełniała deszczowa woda wylewająca się na kamienie.

Z lotu ptaka wyspa wyglądała na całkiem zieloną. Korony wysokich sosen splatały się ze sobą. Cienkie liściaste drzewa wyciągały do nieba delikatne gałęzie.

Z dołu, z ziemi, las wydawał się rzadki.

W niektórych miejscach trawa rosła jednak tak wysoko, że dało się w niej schować. Na urwisku półki skalne wystawały jak tarcze, pod które można było wpełznąć. Strzały zabrzmiały ostrzej.

Kto strzelał? Ilu ich było?

Czołgała się po Ścieżce Miłości raz w jedną, raz w drugą stronę. Na pewno było ich wielu. Za późno na ucieczkę.

- Musimy udawać martwych - zarządził jakiś chłopak. - Połóżcie się w dziwnych pozycjach. Pomyślą, że nie żyjemy! Wyciągnęła się, z twarzą częściowo zwróconą ku ziemi. Jakiś chłopak ułożył się obok, ręką objął ją w pasie. Było ich jedenaścioro.

Wszyscy zrobili, jak polecił ten jeden. Gdyby powiedział: "Uciekajcie!", może by pobiegli. Ale on powiedział: "Połóżcie się!". Leżeli więc blisko siebie. Głowami zwróceni w stronę lasu, ku ciemnym pniom drzew, nogami opierali się o ogrodzenie. Kilka osób leżało razem, dwóch kolegów prawie jeden na drugim. Dwie przyjaciółki trzymały się za ręce. - Będzie dobrze - stwierdził ktoś z jedenastki.

(...)

Usłyszeli zbliżające się kroki. Spokojnie szedł przez wrzosowisko. Buty głęboko zapadały się w ziemię, deptały niebieskie dzwonki, kwiaty koniczyny i komonicy. Pękały spróchniałe gałęzie. Cerę miał bladą, twarz mokrą, oczy jasne. Na zaczątku łysiny zaczesane do tyłu rzadkie włosy. W jego krwi płynęły aspiryna, kofeina i efedryna. Do tej pory zabił na wyspie dwadzieścia dwie osoby.

Po pierwszym strzale było już łatwo. Pierwszy strzał jednak trochę kosztował. Wydawał się prawie niemożliwy. Ale teraz szedł rozluźniony, z pistoletem w ręku. Zatrzymał się na niewielkim pagórku, który miał ukryć tamtych jedenaścioro. Popatrzył na nich spokojnie i spytał: - Gdzie on jest, do jasnej cholery? Głos miał donośny i czysty. Nikt nie odpowiedział, nikt nawet nie drgnął.

(...)

Mężczyzna na pagórku zaczął od prawej. Pierwsza kula weszła w głowę chłopaka, który leżał z samego brzegu. Potem wycelował w tył głowy dziewczyny. Jej falujące, kasztanowobrązowe włosy lśniły od deszczu. Kula przebiła czaszkę i przedostała się do mózgu. Strzelił jeszcze raz. Tym razem w czubek głowy. Również ta kula przeszyła mózg. Przeleciała przez szyję do klatki piersiowej i zatrzymała się przy sercu. Krew trysnęła na zewnątrz. Spływała po młodym ciele, skapywała na ścieżkę, zwilżała sosnowe igły i gromadziła się w niewielkich zagłębieniach w ziemi. Zaledwie kilka sekund później trafiony został chłopak, który ją obejmował. Dostał w tył głowy. Kula rozpadła się w momencie zetknięcia ze skórą, wewnętrzną tkanką i kością. Odłamki wdarły się do móżdżku i zniszczyły pień mózgu. Serce przestało bić. Z głowy wypłynęło trochę krwi. Zmieszała się z deszczówką i wsiąkła w ziemię.

(...)

Strzały następowały co kilka sekund. Broń była wyposażona w celowniki laserowe. Pistolet wysyłał zielony promień, karabin - czerwony. Kule trafiały we wskazany świetlny punkt.

Dziewczyna, jedna z ostatnich w szeregu, otworzyła oczy i popatrzyła na zabłocone czarne buty. Na piętach, wycelowane w ścieżkę, sterczały metalowe ostrogi. Na spodniach jaśniała odblaskowa taśma w szachownicę. Dziewczyna ściskała przyjaciółkę za rękę. Leżały zwrócone do siebie twarzami. Padł kolejny strzał. Kula wbiła się w czubek głowy, przeszyła płat czołowy mózgu tej o jaśniejszych włosach. Przez ciało przebiegło drżenie, dotarło do dłoni. Uścisk zelżał.

Siedemnaście lat to niedużo, pomyślała ta, która jeszcze żyła.

Kolejny huk. Kula świsnęła koło ucha, rozerwała skórę. Krew popłynęła po twarzy, zalała dłonie, na których opierała się głowa. Chłopak obok niej szepnął:  "Umieram. Ratunku. Umieram, pomóż mi". Oddychał coraz ciszej, aż nic nie było słychać. Gdzieś ze środka grupy dobiegł lekki jęk. Kilka stęknięć i charczenie. Słabe piśnięcia. Potem nastąpiła cisza.

Jeszcze przed chwilą na ścieżce biło jedenaście serc. Teraz już tylko jedno.

Kawałek dalej przewrócony pień zasłaniał dziurę w płocie. Kilka osób prześlizgnęło się przez ów niewielki otwór i zaczęło zsuwać się po urwisku.

- Dziewczyny pierwsze! - oświadczył chłopak, który próbował pomóc innym przy schodzeniu. Dopiero kiedy od strony Ścieżki Miłości dobiegły strzały, też się zdecydował. Przeskoczył przez bal, mokry piasek, kamienie i żwir. Na skraju skalnej półki siedziała dziewczyna o lekko kręconych włosach. Obserwowała chłopaka i w trakcie jego skoku zawołała go po imieniu. Kiedy dotknął stopą ziemi, zatrzymał się i rozejrzał. - Usiądź tu, obok mnie! - krzyknęła.

Wzdłuż całej półki siedzieli młodzi ludzie. Zaczęli się przesuwać, ściskać, zrobili mu miejsce. Usiadł przy dziewczynie. Spotkali się poprzedniego wieczoru. On był z północy, ona z zachodu. Podczas koncertu podniósł ją na scenę. Potem spacerowali Ścieżką Miłości, odpoczywali przy cyplu Nakenodden. Lipcowa noc była ciemna. Dziewczyna pożyczyła od chłopaka bluzę. Na ostatnim wzniesieniu prowadzącym na pole namiotowe poprosił, żeby wzięła go na plecy, bo taki jest zmęczony. Śmiała się z tego. Ale go niosła. Zrobiłaby wszystko, żeby tylko był blisko. Zabójca po kolei trącał nogą jedenaście ciał na ścieżce, by się upewnić, że wszyscy nie żyją. Poświęcił na nich dwie minuty. Tu już skończył i ruszył dalej Ścieżką Miłości.

Pod mundurem miał medalion na srebrnym łańcuszku. Czerwony krzyż na białej emalii, otoczony wymyślnymi zdobieniami ze srebra, z rycerskim hełmem i trupią czaszką. Czuł pulsowanie w gardle, kiedy rozglądając się, szedł mocnym, spokojnym krokiem. Z jednej strony rzadki las. Z drugiej, za ogrodzeniem, urwisko.

Asne Seierstad (ur. 1970) dziennikarka i pisarka, laureatka wielu prestiżowych nagród. Ukończyła rusycystykę, iberystykę i filozofię na Uniwersytecie w Oslo, a w Moskwie studiowała nauki polityczne. Była korespondentką w Rosji, Chinach i Kosowie, nadawała relacje wojenne m.in. z Afganistanu, Iraku i Czeczenii. Jej "Księgarz z Kabulu" został przetłumaczony na 41 języków. Była nominowana w pierwszej edycji Nagrody Kapuścińskiego za "Dzieci Groznego" (W.A.B.) także w przekładzie Iwony Zimnickiej.

Iwona Zimnicka (ur. 1963) tłumaczka, absolwentka filologii norweskiej na UAM w Poznaniu. Od 1992 roku przełożyła kilkadziesiąt książek z języka norweskiego i duńskiego, m.in. Josteina Gaardera, Larsa Saabye Christensena, Pera Pettersona, Asne Seierstad, Jo Nesbo, Anne Holt, Petera Hoega, Karen Blixen, Carstena Jensena, Jonasa T. Bengtssona. Ostatnio pracuje nad przekładem sześciu tomów "Mojej walki" Karla Ovego Knausgarda.

Za twórczość translatorską odznaczona: przez Króla Norwegii Haralda V Królewskim Orderem za Zasługi (orderem Olafa V), a przez Prezydenta RP - Srebrnym Krzyżem Zasługi za popularyzowanie kultury norweskiej w Polsce. Została także wpisana na Listę Honorową IBBY - International Board on Books for Young People (lista Andersena) za przekład książki Josteina Gaardera "Hej! Czy jest tu kto?".

4 z 9
materiały prasowe
materiały prasowe

"Usypać góry. Historie z Polesia", Małgorzata Szejnert

*Fragment pochodzi z książki Małgorzaty Szejnert, "Usypać góry. Historie z Polesia". Książkę opublikowało wydawnictwo Znak.

"Maria z Północy"

Szwedka Maria Söderberg, drobna blondynka w średnim wieku, dżinsy, bluzka w kwiatki, pepegi, była na Białorusi siedemdziesiąt pięć razy, chociaż nie ma tam i nie miała rodziny. Za każdym razem musiała występować o wizę. Od 2012 roku już jej nie dostaje, jest na Białorusi persona non grata.

Nie może wjechać na Białoruś, więc ją okrąża. Jedzie do Białegostoku, Lwowa, Krakowa, Wilna, tam gdzie białoruskim przyjaciołom będzie niedaleko. Nawet gdy ulokowała ich już po kwaterach, wlecze za sobą plastikową walizę w tęczowe pasy. Nigdy nie wiadomo, czy jej towarzysze nie będą czegoś potrzebowali, swetra, bandażu, kanapki. Ich pieniądze są niewymienialne i bardzo tanie, a dochody niepewne. Nieraz tłuką się z Pińska, Brześcia czy Grodna paroma pociągami, przesiadają, wyczekują na odprawach granicznych, przyjeżdżają zmęczeni. A poza tym program może ulec zmianie.

Jest piękny majowy dzień 2014 roku. Maria siada na schodach pod ratuszem w Wilnie, to punkt zborny grupy na najbliższe trzy dni. Zmienia buty na lżejsze i zauważa, zatrzaskując walizkę: - Nie lubię tych granic. Może kiedyś będziemy żyli bez wiz, przecież wszyscy jesteśmy ludźmi.

Zaczęła podróżować na Białoruś (po szwedzku - Vitryssland) po przeczytaniu Imperium Ryszarda Kapuścińskiego.

W 1993 roku odbyła się w Sztokholmie promocja tej książki. Poeta i poliglota Anders Bodegard (tłumaczył na szwedzki poezje Wisławy Szymborskiej przedstawione do Nagrody Nobla) przełożył Imperium bezpośrednio z polskiego. Wydawcy w mniejszych państwach często korzystają z przekładów tak zwanych zapośredniczonych, czekają na angielskie wydanie dzieła, i tak na ogół tłumaczono Kapuścińskiego. Bodegard był przeciw. Według niego, tłumacz omijający oryginalny język utworu to daltonista, który wypowiada się o kolorach. Jego upór sprawił, że niektórzy wydawcy zaczęli traktować przekłady z większą uwagą.

Przed spotkaniem w Szwecji Bodegard, który miał prowadzić promocję Imperium, przewidywał, że przyjdzie tłum, i przygotował scenariusz rozmowy. Pisarz przyjął ten plan, ale potem pomijał pytania tłumacza, prowadził własną opowieść.

Anders zauważył, że publiczność jest zachwycona. Po spotkaniu Ryszard go przeprosił: - Wiesz, Anders, ja jestem... - Poszukał słowa. - Jestem happeningiem! Nigdy nie wiem, dokąd mnie poniesie. Tak już ze mną jest!

Tak w każdym razie opowiedział mi to Anders Bodegard. Roześmiał się i dodał: - Na tym spotkaniu była Maria. Nie wiedzieliśmy wtedy, że ona także jest happeningiem. Ona to dopiero jest happening!

 

Maria kupiła Imperium i przeczytała w dwie noce. Przedtem nigdy nie słyszała o Pińsku. Zdanie, które otwierało książkę Kapuścińskiego, brzmiało: Moje pierwsze spotkanie z Imperium odbywa się przy moście łączącym miasteczko Pińsk z Południem świata.

Podczas tego spotkania przyszły autor ma siedem lat; jest wrzesień 1939 roku. W pińskiej szkole słychać strzały od strony placu, który nazywa się jeszcze placem 3 Maja; stoi na nim ogromny kościół Jezuitów. Czerwonoarmiści strącają wieżę. Dowcipkują, że Bóg, zamiast grzmieć, siedzi cicho, boi się czy jak? Ojciec znikł z domu, matka nie śpi, nasłuchuje nocą łomotu do drzwi sąsiadów. Nowa władza wymaga, by uczniowie nosili białe koszule i czerwone chusty pionierskie.

Zmieniono alfabet, najważniejszą literą jest "S" jak Stalin. Niektóre ławki szkolne pustoszeją. Polscy nauczyciele mówią szeptem. Oni też znikają. Kończą się przedwojenne zapasy żywności. Dzieci śnią o cukierkach, podobno mają być w sklepie. Po wielogodzinnym czekaniu w kolejce okazuje się, że zostały już tylko puszki po landrynkach. Są cenne, do ich ścianek przylgnął słodki osad. Maria postanawia pojechać do Pińska.

Zna już wiele obszarów, na których miasta leżą daleko od siebie, a środki lokomocji nie gwarantują bezpieczeństwa ani wygody. Jest gotowa na wszystko: autostop, wagon towarowy, wóz konny, i tak podróżuje - po Afganistanie, Kazachstanie, Indiach. Nie ma poczucia odległości ani obcości, wszędzie się czuje u siebie, bo wszyscy jesteśmy ludźmi. Urodziła się i wychowała w Laponii, w miasteczku Arjeplog, w regionie Norbotten, niedaleko wielkiej kopalni rudy w Kirunie.

Selma Lagerlöf pokazała w Cudownej podroży, co widział jej mały bohater Nils Holgersson, lecąc na grzbiecie gąsiora nad szwedzkim okręgiem górniczym. Widział pola, na których leżały porzucone dźwigi, gdyż otwory kopalniane podziurawiły tam już całą ziemię, i widział znów inne pola, na których wrzała praca. Stąd w gorę do dzikich gęsi dochodziły głuche odgłosy wybuchów, a wokoło ciągnęły się mieszkania górników, tworząc całe wsie na skraju lasu. Widział także stare, opuszczone kuźnie, w których poprzez zapadnięty dach widać było olbrzymie, żelazem okute, rękojeści młotów i niezdarnie murowane kominy. Potem następowały znów wielkie nowo założone huty, gdzie pracowano tak gorliwie i tak walono młotami, że ziemia drżała.

Nils dziwił się krajowi, w którym rośnie żelazo. Ptaki powiedziały mu na to: Gdyby tu nie rosło żelazo, nie mieszkałby tu po dziś dzień nikt prócz sów i niedźwiedzi.

Maria zrobiła maturę i kursy fotografii, wyszła za mąż za dziennikarza Andersa Sundelina, autora kilkunastu książek, robiła do nich zdjęcia, między innymi w wojennym Afganistanie. Urodziła dwoje dzieci, rozwiodła się, mieszka w Sztokholmie. Ojciec Marii, górnik, już nie żyje, ale matka została w rodzinnym domu, w środku Arjeplog. Niedaleko miasteczka, nad pasmem przejrzystych jezior, Maria ma drewniana chatę wakacyjną. Góry, widoczne ponad lasem, są już w Norwegii, za nimi leży Narwik z polskim cmentarzem wojennym i portem przeładunkowym, do którego pociągi z Kiruny przywożą rudę: trzydzieści milionów ton rocznie.

Selma Lagerlöf pisała Cudowną podroż na początku dwudziestego wieku. Okręg górniczy wygląda dzisiaj zupełnie inaczej, i z dołu, i z lotu ptaka. Jego potęga wymaga innego opisu. Maria chciałaby pokazać swoją krainę Kapuścińskiemu. Ale przedtem - pojechać do Pińska z nim i z Bodegardem i sfotografować pisarza w mieście, w którym się urodził.

(...)

Wcześniej doprowadza do skutku dawne postanowienie. Po czterech latach od spotkania w Göteborgu z Bodegardem i Kapuścińskim zabiera obu do Pińska. Jadą pociągiem z Warszawy do Terespola. Tutaj bieganie po peronach i wypytywanie jak najbardziej na miejscu, bo przesiadka do Brześcia jest o pół godziny wcześniej, niż podano. W Brześciu podziwiają pałac dworcowy - to brama triumfalna do dawnego imperium Sowietów!

Kapuściński, którego nic nie powinno zaskoczyć, ciągle się czymś dziwi. - Patrzcie, patrzcie, prawie same kobiety! - woła. - Czy to handlarki? Prostytutki? Handlarki, szmuglerki, zarabiają na życie.

Usiedli na ławce nad Piną. - Patrzcie, patrzcie, same kobiety, widać tylko kobiety, idące do pracy, załatwiające swoje sprawy, żadnych mężczyzn. Anders też to widzi. Kobiety idą przed siebie energicznie, trzymają mocno torebki i siatki.

W muzeum przy placu Lenina Anna Engelking i Olga Łobaczewska otwierają wystawę "Wieś poleska dawniej i dzisiaj". Kłopot, bo miejska cenzura ideologiczna usuwa część zdjęć. Uznano, że przedstawiają obecne Polesie jako zacofane, jakby nic się nie zmieniło od międzywojnia. Nie pomaga argument, że to wystawa etnograficzna. Na seminarium przed wernisażem przychodzą władze. Kapuściński (skrytykowany przy wejściu za brak marynarki) siada w ostatnim rzędzie, słucha drętwej mowy.

W hotelowym barze pełno dziewcząt. Jakie fryzury, jakie kreacje! Maturzystki. Zdały i przyszły zademonstrować swoją dorosłość. Szkoda, że nie ma kto ich podziwiać. Ale jest Maria. Zabiera wszystkie na bulwar i fotografuje, są uszczęśliwione.

Wypływają we troje na Pinę. - Patrzcie, jaki spokój. Ta rzeka wydaje się stać w miejscu, jakby nie było w niej nurtu - mówi Ryszard. - Tutaj nie ma żadnej różnicy wzniesień, wszystko jest płaskie. Nic się nie dzieje, popatrzcie na lustro wody.

Anders Bodegard, który opisał ten wyjazd, nazwał swój reportaż "Patrzcie, patrzcie!". Redakcja zmieniła tytuł na konkretniejszy: Kapuściński w Pińsku.

Małgorzata Szejnert (ur. 1936) dziennikarka i pisarka, członkini Polskiego PEN Clubu. Współtworzyła "Gazetę Wyborczą" i prawie piętnaście lat prowadziła w niej dział reportażu. Jest autorką m.in. książek: "Szczecin: Grudzień - Sierpień - Grudzień" (z Tomaszem Zalewskim, 1984 - wyróżniona Nagrodą Kulturalną "Solidarności"), "Sława i infamia. Rozmowa z Bohdanem Korzeniewskim" (1988 - Nagroda im. Szymona Konarskiego przyznana przez Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich), "Śród żywych duchów" (1990 - uhonorowana Nagrodą PEN Clubu im. Ksawerego Pruszyńskiego), "Czarny ogród" (2007), "Wyspa klucz" (2009), "Dom żółwia. Zanzibar" (2011). Pięćsetstronicowy reportaż o Śląsku "Czarny ogród" w 2008 roku otrzymał Nagrodę Mediów Publicznych Cogito i znalazł się w finałach nagród literackich: Nike, Angelus i Gdynia; w 2015 r. ukazał się po niemiecku. Teraz pracuje nad reportażem historycznym o nieznanym epizodzie drugiej wojny światowej.

5 z 9
materiały prasowe
materiały prasowe

"Droga 816", Michał Książek

* Fragment pochodzi z książki Michała Książka, "Droga 816". Książkę opublikowała Fundacja Sąsiedzi.

"Krzyże"

Coś się stało na starym cmentarzu w Matczu. Leżał ukryty na zalesionym wzniesieniu wśród pól, między wsią a Bugiem. Nagrobki prawosławne i unickie stały zniszczone. Tylko mogił żołnierzy nikt nie ruszał. Nie bez znaczenia było zapewne to, że żołnierze byli Polakami, a ci, co leżeli w zniszczonych grobach, Rusinami czy też Ukraińcami. Ci, którzy niszczyli krzyże, ludzie bądź zwierzęta, musieli być niezwykle silni. Potrzeba nie lada chwytu, nie lada uderzenia, by skruszyć rzeźbę z piaskowca. Szczególnej mocy, by złamać kuty żelazny krzyż.

We wsi, tuż przy Nadbużance, jeszcze jeden zdekapitowany krzyż, a właściwie już tylko jego kamienny postument. Biały, ze starymi bukwami. Ten, kto zniszczył ten znak, nie zburzył jednak cokoliku. Jakby mu nie starczyło nienawiści czy wściekłości. Tuż obok stał drugi krzyż, z jakiegoś powodu ocalały, najwyraźniej o prawidłowym kształcie. Zespawali go z rur.

W szklanej skrzynce pod Panem Jezusem wisiała Matka Boska, w płaszczu niebieskim jak pióra na grzbiecie zimorodka. Całość kryła rodzaj zagadkowego przesłania: krzyże należy robić z rur i malować na czarno, a nie kuć z żelaza i stawiać na białych cokołach. Ten, kto odważył się obydwa znaki otoczyć płotkiem, być może myślał inaczej.

Drewniane domy Matcza, podobnie jak ludzkie głowy, potrzebowały dwóch okien, by wypełnić się światłem. Tego światła wpadało aż nadto, ale nikt go nie potrzebował. Nikt przy nim nie czytał, nie skubał pierza. Chałupy tej części wsi były puste i stare, zapewne należały do tych, którym zniszczono groby. Domy mieli sosnowe, ale nagrobki z kamienia i żelaza. Nie spodziewali się, że chaty będą stały dłużej. O ich mieszkańcach nic tu nie było wiadomo, nic o nich nie świadczyło. Żadnego nazwiska, imienia, nawet numery się nie zachowały.

Nie potrzebuję całej szerokości drogi 816. Wystarcza pobocze, taki pas nie wiadomo dokładnie gdzie. Nie ma go na mapie. Jakby strużyna drogi. Tak, starczały mi jej peryferia. Skrawki. Obrzynek bez numeru i bez asfaltu. Dużo tam śmieci i trupów różnych nieistotnych ontologii. Resztki ptaków, sucha żabka, pies, szczątki kota. Ich śmierć, pod kołami, na zderzakach, wydawała się tym bardziej bez sensu, że nie mogły się godnie rozłożyć, zgnić i wsiąknąć w humus. Pobocze wysypane szlaką, z palimpsestem starego asfaltu na spodzie, nie wpuszczało ich do Ziemi. Ten rozkład był taki nadaremny. Zabijały zazwyczaj passaty i ople. Rzadziej golfy trójka i czwórka. Nierzadko, wciąż cieszące się na wsiach wielkim prestiżem, audi.

Szedłem, szedłem i szedłem. Strużynką drogi na północ. Trochę znosiło mnie na prawo, w stronę granicy, jakby znowu kusiło na drugi brzeg. Może przez ruch obrotowy Ziemi, może z powodu dłuższej lewej nogi. Ale wyraźnie chwiałem się ku wschodowi, temu geograficznemu. Ku prawej stronie mapy, która wystawała z kieszeni. Jakby ten wschód nie mógł się w niej zmieścić.

 

"Świat"

Na kwaterze u starszej pani czekała opowieść. Znać było, że babcia widziała życie z bardzo bliska, takie z dużą ilością narodzin, strachu i radości. Z doświadczeniem częstego rozmnażania, w którym było się matką, ale i akuszerką tych wszystkich kociąt, prosiaków i cieląt. W świecie, jaki wywołała, w tej jej kosmogonii, była też jakaś świeża prawda o śmierci, takiej samej dla wujka żołnierza czy dla wzdętej krowy. Mierzyła to wszystko strachem i radością, być może nieświadomie, ale pamiętała je najlepiej i opowiadała już któryś raz, te narodziny i śmierci. Powiedziała, że niepokój o dzieci i ludzi, czyli o świat, tak naprawdę mija jej dopiero teraz, przed bramą cmentarza.

Słuchałem uważnie, ale było jasne, że moja uwaga i jej troska nie zdadzą się światu na nic.

 

"Hniszów"

Na zakręcie do Hniszowa samotny Chrystus cierpiał za nasze grzechy, a sześć kasztanowców z powodu larw małego motyla - szrotówka kasztanowcowiaczka. Syn Boży poczerniał, kasztany usychały. Na ścianach przystanku PKS widniały tylko jakieś dwa nieśmiałe przekleństwa. Wszystkie "chuje", "pizdy" i "love krowe" przeniosły się na fora internetowe.

We wsi, w miejscu, gdzie niegdyś stał dwór, rośnie największy na Lubelszczyźnie dąb. Trzeba było szczegółowej wiedzy botanicznej, by uwierzyć, że powstał z małego żołędzia. Wyglądało to, jakby widok trzasnął w tym miejscu, jakby pękła troposfera. Nieuchronność jego procesów wzrostu była imponująca, jego dominacja bezwarunkowa. I wtedy zjawiła się babunia:

- Tutaj? Tutaj to tak o: trzydzieści cztery domy puste stojo! Tu przed wojną z pietnaście rodzin katolickich było, ukraińskich z siedemdziesion. Ludzie rozmawiali między sobo po prawosławnemu. Moi rodzice na ten przykład katolicy, a rozmawiali po ukraińsku.

- Po ukraińsku, czyli po prawosławnemu? - No przecie! Nie było różnicy, żenili się. Jakiej wiary chłopak brał dziewczynę, to na tako żona przechodziła. Jak katolik brał Ukrainkie, szli do kościoła, jak prawosławny, to do cerkwi.

- A kościół gdzie był? - W Świerżach. Cerkiew też, ale panie, panie, toż to właśnie! Słyszał o rzeźni ukraińskiej? Oni, co rządzili, oni, skurewesyny, te cerkiew zburzyli! Niewinni byli, co ginęli, i niewinni ci, co rżnęli! Zburzyli cerkiew w Świerżach! Pan sobie coś takie przedstawia?

- Pani widziała? - Nie widziałam, ale pamiętam, jak płakali, jak klęczeli. Ja miałam pięć lat. To wtedy w Polsce powalili siedemset cerkwi. Zapamiętaj se pan: Niemiec to ma więcej w dupie rozumu niż Polak w głowie!

Przez wieś wiodła piaszczysta droga, na oścież, jak otwarte okno. Tak, to tędy wpadało do Hniszowa światło, a ludzie korzystali z niego do woli, stojąc po obu stronach. Popijali domowe wino, rozmawiali i palili papierosy. W czyichś żółtych palcach dymił najprawdziwszy białomor. Czy zawsze tak stali, czy tylko dlatego, że zobaczyli obcego w rozmowie ze staruszką? Trzech mężczyzn chciało wiedzieć, o czym mówiła gadatliwa babcia. - O niemieckiej dupie - zażartowałem, ale nikt się nie śmiał.

 

"Którędy"

Gdy zapytać o drogę przez łąki, ludzie ostrzegają przed błotem, spróchniałym mostem, że za głęboko, za grząsko. Zakopie się pan, drzewo upadło, auto nie przejedzie. Przejedzie? Nie mogą uwierzyć, że ktoś idzie pieszo. Z Horodła do Terespola. Że nie samochodem, chociaż autobusem. Patrzą z politowaniem, niektórzy stukają się w głowę.

Nie rozumieją, dlaczego ten cudak właśnie nie jest w pracy i nie zarabia pieniędzy. Znikają w chałupach, by opowiedzieć domownikom o napotkanym dziwie.

 

Michał Książek (ur. 1978) pochodzi z Oraczewa koło Sieradza. Jest przyrodnikiem i kulturoznawcą, a także przewodnikiem syberyjskim. Kilka lat spędził w Jakucji. Publikuje w "Polityce", "Kontynentach", "Lesie Polskim" i "Twórczości". W 2013 roku ukazała się jego pierwsza książka "Jakuck. Słownik miejsca" (nominacja do Nagrody Literackiej Gdynia), a rok później tom wierszy "Nauka o ptakach" otrzymał nominację do Nagrody Literackiej Nike i Wrocławską Nagrodę Poetycką "Silesius" w kategorii "debiut roku". "Droga 816" została wyróżniona Nagrodą Literacką Prezydenta Miasta Białegostoku im. Wiesława Kazaneckiego za najlepszą książkę 2015 roku.

6 z 9
materiały prasowe
materiały prasowe

"Wilki żyją poza prawem. Jak Janukowycz przegrał Ukrainę", Zbigniew Parafinowicz, Michał Potocki

* Fragment pochodzi z książki Zbigniewa Parafinowicza i Michała Potockiego, "Wilki żyją poza prawem. Jak Janukowycz przegrał Ukrainę". Książka ukazała się nakładem wydawnictwa Czarne.

Na piątym piętrze rezydencji Wiktora Janukowycza była nawet prywatna cerkiew. Wszystko w złocie i marmurach. Zbudowanie świątyni w prywatnej przecież posiadłości, której postronne oczy nie oglądają, świadczy o religijności Janukowycza. Była to jednak religijność specyficzna.

- On nie był religijny, on był skrajnie zabobonny. W cerkwi szukał nie tylko potwierdzenia słuszności własnych decyzji, ale i przepowiedni na przyszłość. Słyszeliście pewnie, że mnisi z Athos jeszcze w 2010 roku przepowiedzieli mu, że w 2014 roku umrze gwałtowną śmiercią? Wiem to z bardzo dobrego źródła - zapewniał nas Andrij Bułharow, publicysta portalu News24UA, prywatnie dobry znajomy wielu prawosławnych hierarchów Ukrainy.

Początkowo puściliśmy te słowa mimo uszu. Później zaczęliśmy sprawdzać fakty. Ta historia zaczęła się 14 kwietnia 2010 roku, cztery dni po katastrofie smoleńskiej, w której zginął Lech Kaczyński i dziewięćdziesięciu pięciu innych pasażerów polskiego tupolewa. Janukowycz wracał akurat z roboczej wizyty w Stanach Zjednoczonych wiekowym, dwudziestodziewięcioletnim iljuszynem. W Waszyngtonie zrobił dobre wrażenie, więc miał powody do zadowolenia, zwłaszcza z powodu opinii opublikowanej na łamach "Washington Post".

"Wiktor Janukowycz okazał się w poniedziałek niespodziewaną gwiazdą wśród czterech tuzinów przywódców, których prezydent Obama zgromadził w Waszyngtonie z okazji szczytu na temat bezpieczeństwa jądrowego" - pisał komentator gazety Jackson Diehl.

- Gwiazda to przesada. Ale dobre i to, że dziennikarze nie przekręcają faktów, właściwie rozumiejąc sens naszych inicjatyw - miał skomentować prezydent, przynajmniej według jego biografa Wołodymyra Czerednyczenki.

Prezydencki ił-62 wpadł nad Atlantykiem w potężne turbulencje. Pasażerowie na kolanach wracali na swoje miejsca, gdy maszyna szybko traciła wysokość. Na pokładzie zgasło światło. Wybuchła panika.

Pilotowi oczywiście udało się opanować sytuację, ale zdarzenie kosztowało Janukowycza sporo nerwów. Na tyle dużo, że już półtora miesiąca później, przy okazji wizyty w Grecji, prezydent udał się z pielgrzymką na górę Athos, święte miejsce wyznawców prawosławia. To tam od mnichów z rosyjskiego monasteru świętego Pantelejmona miał usłyszeć wróżbę, o której opowiedział nam Bułharow.

Można by powiedzieć, że to kolejny przykład przepowiedni wygłoszonej post factum, po ucieczce prezydenta z Kijowa. Można by - gdyby nie to, że została ona opublikowana znacznie wcześniej, gdy nikt się jeszcze nie spodziewał rewolucji. Jako pierwsza w 2012 roku przepowiednię opisała Sonia Koszkina, redaktor naczelna portalu LB.ua.

- Ta jego pobożność bardziej przypominała pogaństwo. Najbliższe otoczenie Janukowycza cały czas dyskutowało o tej wróżbie. Temat stale się pojawiał w rozmowach toczonych w administracji prezydenta - twierdzi Koszkina.

- Janukowycz wszędzie widział znaki. Niepokoiły go takie incydenty, jak zamykające się przed nim drzwi podczas prezydenckiej inauguracji czy wieniec, który silny podmuch wiatru zdmuchnął mu na głowę, gdy w maju 2010 roku wspólnie z prezydentem Dmitrijem Miedwiediewem składali kwiaty pod pomnikiem nieznanego żołnierza. Dlatego nie szczędził grosza na Cerkiew. Uważał, że im więcej złota sypnie hierarchom, tym większe chody będzie miał w niebie - dodaje Andrij Bułharow.

Złota sypnięto sporo, widać to choćby w Swiatohirśku w obwodzie donieckim, który odwiedziliśmy w sierpniu 2014 roku. Tamtejszy zespół monasterów należy do najważniejszych centrów pielgrzymkowych prawosławia. Odnowione, bogato wyposażone wnętrza, przyzwoita infrastruktura komunikacyjna i ciekawa baza turystyczna w dolinie rzeki Doniec jaskrawo kontrastują z fatalnymi drogami lokalnymi i zapuszczonymi gospodarstwami w okolicach pobliskiego Słowiańska. Monaster jako jeden z trzech na Ukrainie ma status ławry, najwyższy w klasztornej hierarchii. Status ten otrzymał dzięki wstawiennictwu Janukowycza w 2004 roku.

Uczynienie ze Swiatohirśka ławry miało zapewnić przyszłemu prezydentowi świetlaną przyszłość. Tak przynajmniej obiecywał Janukowyczowi zwierzchnik monasteru, zmarły w 2002 roku schiarchimandryta Zozym (świeckie nazwisko: Iwan Sokur). Wiktor Fedorowycz w poszukiwaniu duchowego pocieszenia odwiedzał nie tylko mnichów z Athos. Zozym w 1997 roku udzielił nawet cerkiewnego ślubu Ludmyle i Wiktorowi Janukowyczom. Poza nim szczególną czcią prezydent darzył także zmarłego w 2012 roku odeskiego schiarchimandrytę Jonasza (Wołodymyr Ihnatenko).

Od sceny z Zozymem zaczyna się polityczna hagiografia Janukowycza pióra Wołodymyra Czerednyczenki:

- Wiktorze Fedorowyczu, jeśli przeanalizuje pan swoje dotychczasowe życie, przypomni pan sobie niemało przypadków, gdy pomoc przychodziła jakby znikąd. A to pańska matula troszczyła się o pana w niebiosach i za jej modlitwą pomagał panu Bóg; ale tylko wtedy, gdy był pan uczciwy wobec ludzi i postępował zgodnie z sumieniem - miał oświadczyć Zozym.

Jeszcze jeden fragment z Czerednyczenki: Miesiąc przed śmiercią starzec Zozym po raz pierwszy sam zadzwonił do Janukowycza i poprosił, by ten do niego przyjechał. - Niebawem mnie zabraknie. - Co ojciec mówi? - zareagował emocjonalnie Wiktor Fedorowycz i ugryzł się w język. Przypomniał sobie, z kim rozmawia. - Ano tak - spokojnie powiedział Zozym - przyszedł mój czas. A panu powinienem powiedzieć, co następuje: i na pana przyszedł czas. Zasiądzie pan w stołecznym grodzie na wysokim urzędzie premiera, a potem i prezydenta całej Ukrainy. Zbliża się trudny czas dla pana i dla kraju, ale powinien pan bez obaw, z wiarą w duszy, iść naprzód. Myśleć o korzyściach płynących z pana decyzji i postępowania dla całego narodu ukraińskiego.

I tego właśnie oczekiwał Janukowycz po duchownych: dobrych, a nie złych wróżb. Takich, w których zostaje prezydentem, a nie takich, w których ginie tragicznie. Według dziennikarza magazynu "Nowoje wriemia" Maksyma Butczenki Janukowycz zrobił się szczególnie przesądny po pomarańczowej rewolucji, w której dopatrywał się kary za grzechy. Częstotliwość odwiedzin monasterów i kolejnych starców znacznie wówczas wzrosła. Określenie "starzec" w prawosławiu nie dotyczy jedynie wieku. Starzec z racji bogatego doświadczenia i mądrości życiowej jest duchowym przewodnikiem wiernych.

- To był typ bandycko-mistyczny. On nie tyle wierzył w Boga, ile wierzył, że w niego wierzy. Wierzył, że się modli. Prokurator generalny Wiktor Pszonka też sobie zbudował cerkiew w swoim urzędzie, a o szóstej rano chadzał się modlić do Ławry Peczerskiej - mówi deputowany Serhij Paszynski.

Andrij Bułharow tymczasem przekonuje, że aby zapewnić sobie przychylność niebios, Simja szykowała na miejsce zwierzchnika Ukraińskiej Cerkwi Prawosławnej Patriarchatu Moskiewskiego (UCP PM) metropolitę boryspolskiego Antoniego (Iwan Pakanycz). Nad operacją - według Soni Koszkiny - miał czuwać smotriaszczij nad Cerkwią Wadym Nowynski, deputowany Partii Regionów. Biskup Antoni w maju 2012 roku został kanclerzem UCP PM, de factodrugą osobą w Kościele. Tymczasem człowiek numer jeden, metropolita Włodzimierz (Wiktor Sabodan) był ciężko chory. Zmarł 5 lipca 2014 roku.

Metropolita Antoni często pojawiał się za plecami Janukowycza, także podczas opisywanej pielgrzymki na Athos. Wiedząc o słabości prezydenta, również inni hierarchowie robili, co mogli, by wkraść się w łaski "Cara" czy "wujka Fedii", jak bywał nazywany prezydent wśród najbliższych współpracowników. Swoisty rekord pobił metropolita czarnobylsko-wyszogrodzki Paweł (Petro Łebid), namiestnik Ławry Peczerskiej w Kijowie. W styczniu 2014 roku trwały już protesty na Majdanie, gdy władyka zapewniał swojego prezydenta:

- Niesie pan dzisiaj ciężki krzyż i Cerkiew jest dziś z panem aż do końca, podobnie jak Szymon Cyrenejczyk pomagał Chrystusowi nieść krzyż na Golgotę.

- Duchowość prezydenta wyglądała jak w starym dowcipie. Podjeżdża "nowy Ruski" bentleyem pod kapliczkę, wrzuca w ofierze studolarówkę i odjeżdża z piskiem opon, by po stu metrach uderzyć w latarnię. Za nim pod kapliczką zatrzymuje się aston martin. "Daj spokój, nie warto. Ta kaplica nie działa", mówi jego właścicielowi kierowca rozbitego bentleya. Cerkiew była więc traktowana instrumentalnie. Podarowane złoto miało zmywać grzechy i zapewniać prezydentowi powodzenie. Cerkiew żyje z ofiar, a wokół biskupa Antoniego zawsze było mnóstwo pieniędzy - opowiada Bułharow.

Zbigniew Parafianowicz (ur. 1979), absolwent politologii na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. redaktor "Dziennika Gazety Prawnej", wcześniej dziennikarz "Życia" i "Dziennika". Zajmuje się tematyką ukraińską od 2003 roku. Z Kijowa jako korespondent "Życia" relacjonował pomarańczową rewolucję. W "Dzienniku" pisał o rządach ekipy Wiktora Juszczenki i powrocie do władzy Wiktora Janukowycza. Budowę systemu Simji i upadek Janukowycza relacjonował w "Dzienniku Gazecie Prawnej". Mówi po angielsku, rumuńsku i rosyjsku.

Michał Potocki (ur. 1984), absolwent stosunków międzynarodowych na Uniwersytecie Warszawskim. Redaktor "Dziennika Gazety Prawnej", współpracownik "Nowej Europy Wschodniej", wcześniej dziennikarz "Dziennika". Od 2008 roku zajmuje się tematyką ukraińską i białoruską. Z Kijowa relacjonował wybory 2010 roku, rozbudowę i upadek systemu władzy Janukowycza. Z Mińska - brutalne stłumienie protestów opozycji w 2010 roku. Za teksty o Białorusi otrzymał pierwszą nagrodę w międzynarodowym konkursie Belarus in Focus 2012. Mówi po angielsku, rosyjsku, ukraińsku i białorusku.

7 z 9
materiały prasowe
materiały prasowe

"Tłumacze świata" - konkurs na recenzję

"Tłumacze świata" - konkurs na recenzję towarzyszący 7. edycji Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego

Do 20 kwietnia br. studenci i doktoranci z całej Polski mogą wziąć udział w konkursie "Tłumacze świata"  na recenzję przekładu  książek nominowanych w 7. edycji Nagrody  im. Ryszarda Kapuścińskiego za Reportaż Literacki. Konkurs został ogłoszony w ramach akcji edukacyjnej, towarzyszącej tegorocznej Nagrodzie im. Kapuścińskiego.

Nagroda im. Ryszarda Kapuścińskiego za Reportaż Literacki, ustanowiona w 2010 r. przez Miasto st. Warszawa i współorganizowana przez "Gazetę Wyborczą", od początku przywiązuje ogromną wagę do pracy tłumaczy i jakości przekładów. Ważną rolę tłumaczy doceniał Ryszard Kapuściński, który wielokrotnie powtarzał, że tylko w połowie jest autorem książek wydanych w obcym języku.  

Od pierwszej edycji Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego nagradzani są również tłumacze, a od trzech lat oddzielna nagroda (w wysokości 15 tys. zł) jest przyznawana autorowi najlepszego przekładu roku. 

W uznaniu tej szczególnej roli tłumaczy organizatorzy Nagrody razem z partnerami: Wydziałem Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego oraz Centrum Badań i Edukacji im. Ryszarda Kapuścińskiego, które działa przy Wydziale Dziennikarstwa i Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego, ogłosili  ogólnopolski konkurs "Tłumacze świata" dla studentów i doktorantów na recenzję przekładu książek nominowanych w 7. edycji Nagrody.

Uczestnicy konkursu będą oceniać dwie tłumaczone książki reportażowe, które znalazły się wśród 10 najlepszych reportaży 2015 roku: "Chłopczyce z Kabulu. Za kulisami buntu obyczajowego w Afganistanie" ("The Underground Girls of Kabul: In Search of a Hidden Resistance in Afghanistan") Jenny Nordberg w tłumaczeniu Justyna Huni (wyd. Czarne)
oraz "Jednego z nas. Opowieść o Norwegii" ("En av oss. En fortelling om Norge") Asne Seierstad, w tłumaczeniu Iwony Zimnickiej (wyd. W.A.B.).

Dzięki uprzejmości autorek: Jenny Nordberg i Asne Seierstad, oraz ich wydawców organizatorzy udostępniają (wyłącznie na użytek konkursu) oryginalne wersje językowe tych książek. Można je otrzymać, pisząc na adres: konkurstlumaczeswiata@gmail.com.

Prace konkursowe można przesyłać do 20 kwietnia br. włącznie. Oceni je Komisja pod przewodnictwem dr hab. Magdaleny Heydel, która  wykłada teorię i praktykę przekładu literackiego na Wydziale Polonistyki UJ, jest redaktorką naczelną czasopisma "Przekładaniec", poświęconego zagadnieniom translatologii. Tłumaczy literaturę języka angielskiego, m. in. Virginię Woolf, Josepha Conrada, Dereka Walcotta i Seamusa Heaneya.

Autorzy najlepszych recenzji zostaną zaproszeni do Warszawy na tegoroczną galę Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego za Reportaż Literacki ( piątek, 20 maja, godz. 20) i na Dzień Reportażu na Warszawskich Tragach Książki (sobota, 21 maja), gdzie na dorocznym panelu tłumaczy zostaną wręczone nagrody zwycięzcom konkursu "Tłumacze świata".

Partner konkursu: Stowarzyszenie Tłumaczy Literatury.  

Patron medialny: "Przekładaniec".

Szczegółowe informacje i regulamin konkursu są dostępne na stronie głównego organizatora.

8 z 9
materiały prasowe
materiały prasowe

Organizatorzy i partnerzy Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego

Partnerzy Nagrody: Ambasada Szwecji, Polski PEN Club, Instytut Polski w Sztokholmie, Instytut Książki, Instytut Adama Mickiewicza, Fundacja im. Ryszarda Kapuścińskiego - Herodot, Stołeczne Centrum Edukacji Kulturalnej, Warszawskie Targi Książki, Stowarzyszenie Tłumaczy Literatury, Uniwersytet Wrocławski, Uniwersytet Jagielloński, Centrum Badań i Edukacji im. Ryszarda Kapuścińskiego, Dom Książki MDM

Patroni medialni: Wyborcza.pl, Gazeta.pl, "Duży Format", TOK FM, "Kontynenty"

9 z 9
materiały prasowe
materiały prasowe

Mecenas Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego

Mecenasem Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego jest Kulczyk Investments

Przewiń i czytaj dalej Wysokie Obcasy