Artur Rojek "Inaczej" [FRAGMENTY KSIĄŻKI]

red.

"Inaczej", Artur Rojek, Aleksandra Klich (fot. materiały prasowe)

W rozmowie z Aleksandrą Klich Artur Rojek oprowadza nas po swoim dzieciństwie na granicy wielu różnych światów, wprowadza za kulisy funkcjonowania rockowego fenomenu pod nazwą Myslovitz, prowadzi w głąb swoich tekstów, opowiada, o czym mówi, kiedy mówi o muzyce, pływaniu, bieganiu, byciu sobą i byciu z innymi. Zapraszamy do lektury fragmentów rozmowy
1 z 6
red. WO
red. WO

Nie wierzę w świat bez cierpienia

Nie ma nadziei?

Czuję ją. Gdyby było inaczej, nie miałbym dzieci. Ale nie wierzę w sztuczny świat, w którym wszystko zamienia się w sukces. Irytuje mnie, gdy ktoś tego nie widzi. Gdy ktoś pyta: depresja? A co to jest depresja? Nigdy nie przeżyłem klinicznej depresji, ale bywało mi ciężko. Nie wierzę w świat bez cierpienia. Imponują mi mocni ludzie, ale poruszają mnie też słabsi. I wkurzają tacy, którzy wyczuwając słabość i wykorzystują ją w walce z drugim.

W życiu wszystko jest walką?

Dla mnie nie. Ale są ludzie, którzy na każdym kroku pokazują, że dokonują najlepszych wyborów, popisują się, że wygrali, są na samym szczycie. Albert Camus napisał o tym świetną książkę. Upadek. Im dłużej ją czytałem, tym bardziej byłem przerażony. Bo zobaczyłem w niej siebie. Nigdy nie zauważałem egoizmu w altruizmie. A tu czytam wstrząsające zdanie: "Moje ego było tak wielkie, że jak komuś upadła laska, to byłem pierwszy, żeby ją podnieść". Pompujesz się w górę, na sam szczyt, a potem upadasz.

2 z 6
East News
East News

Nim wskoczyłem do wody w basenie, widziałem szyb i górników

Zjechałeś kiedyś na dół do kopalni?

Tak, osiem lat temu w katowickiej kopalni Wieczorek.

I było strasznie?

Tak.

Bo ciemno?

Nie, chodnik był oświetlony. Ale bardzo wąski, widziałem kombajn, który kuje ziemię. I wyobraziłem sobie, jak dzień w dzień ludzie zjeżdżają na dół i ładują węgiel na taśmę. To okropna praca.

Wiedziałeś o tym, gdy byłeś dzieckiem?

Wtedy wiedziałem tylko, że jak człowiek pracuje, to pot musi się lać z czoła. Ale to była wiedza teoretyczna. Wszyscy moi koledzy i koleżanki mieli rodziców, którzy pracowali w kopalni - albo na dole, albo w administracji na powierzchni, albo w przychodni górniczej. Moja mama najpierw pracowała jako sprzedawczyni w sklepie, a potem trafiła do poradni górniczej jako rejestratorka; pracowała też na rentgenie.

Kopalnia Mysłowice, pod którą dorastałeś, to górnośląska legenda. W Mysłowicach w sierpniu 1919 roku Grenzschutz, czyli niemieckie bojówki, otworzył ogień do górników czekających na wypłatę pensji. I przez to wybuchło pierwsze powstanie śląskie. A ty w podstawówce pływałeś w klubie sportowym utrzymywanym przez tę kopalnię.

Kiedy byłem dzieckiem, nie miałem świadomości tych wszystkich kontekstów. Ale faktycznie, wychowałem się pod kopalnią - nim wskoczyłem do wody w basenie, widziałem szyb i górników, którzy idą do roboty. Oni zresztą, żeby popływać, przychodzili w środy na tzw. górnicze godziny. Często pływał dyrektor kopalni, wtedy trzeba było dla niego zwolnić jeden tor. Raz byłem nawet w cechowni. Pewnego dnia przed treningiem wpadł do nas jakiś facet i mówi, że potrzebuje dzieci do losowania samochodów. To były czasy, kiedy auta mogli kupić tylko ci, którzy dostali talony. Poszedłem z koleżanką Martą Niedzielą. Wokół nas stali ludzie niespokojni, czy staną się szczęśliwymi posiadaczami samochodu. Wyciągaliśmy losy i odczytywaliśmy nazwisko i markę, na przykład: "Grenda - Łada". To był tata mojego kolegi z klubu. I tak za naszym pośrednictwem na człowieka spadało szczęście. Cechownia wydawała mi się wtedy ogromna. Byłem tam niedawno i zdziwiłem się, że jest tak nieduża.

3 z 6
East News
East News

Chciałem być jak Tarzan: świetnie zbudowany, męski, dzielny, bohaterski

Widzisz te dwa okna, gdzie jest monopolowy? Tam mieszkałem.

Mieszkanie? Wyglądało normalnie, jak większość w Mysłowicach: przedpokój, ogromna - tak ją zapamiętałem - kuchnia z piecem na węgiel i kredensem, stół pod oknem i leżanka, która wyglądała jak szezlong, ale wszyscy mówili na to leżanka; przed nią stał telewizor. Z tego - kuchnia wydzielona płytami pilśniowymi. Drugie pomieszczenie, duży pokój, było podzielone na pół - w jednej części był gościnny z oknem, w drugiej sypialnia.

A pod kuchnią była komórka, do której zsypywano węgiel. No tak, w podłodze była dziura, dziadek ją zrobił, żeby mógł bezpośrednio z kuchni schodzić do piwniczki i ten węgiel wynosić, bo zrzucał go przez okienko od strony ulicy.

Jak byłem mały, dziadkowie po wieczorynce wysyłali mnie do spania, ale ja strasznie chciałem oglądać z nimi filmy. Kręciły mnie historie, obrazy, ludzie. Dostawałem dreszczy, gdy słyszałem ryk lwa, tego z czołówek filmów wytwórni Metro-Goldwyn-Mayer. Wtedy wiedziałem, że to będzie zajebisty film, amerykański: western albo kryminał. Ale czterema pancernymi i psem Cywilem też nie gardziłem. Uwielbiałem filmy o kapitanie Jacques'u Cousteau, był czas, gdy chciałem zostać archeologiem podwodnym, żeby jeździć po świecie i z głębin oceanu wydobywać skarby.

Wychodziłem więc do kuchni i zza drzwi podglądałem, co dziadkowie oglądają. Jak mnie przyłapali, zawsze mogłem powiedzieć, że jestem głodny albo chce mi się pić.

Z babcią oglądaliśmy filmy, o których opowiadał pan w ciemnych okularach, czyli Stanisław Janicki, te z Charliem Chaplinem, Flipem i Flapem, Busterem Keatonem, Haroldem Lloydem. I Świat się śmieje - radziecką komedię, która nam się strasznie podobała; zaśmiewaliśmy się do łez. Przez długie lata uważałem, że to najlepsza komedia, jaką w życiu widziałem.

Uwielbiałem też Tarzana, chciałem być taki jak on: świetnie zbudowany, męski, dzielny, bohaterski. Choć wtedy nie wiedziałem, że pierwszego grał Johnny Weissmuller, jeden z najlepszych przed wojną pływaków na świecie, pierwszy, który na setkę kraulem zszedł poniżej minuty. Między innymi o nim napisałem swoją pracę magisterską na AWF-ie, o dziesięciu najlepszych pływakach XX wieku.

No i lubiłem delfina Uma, chyba głównie z powodu muzyki. Po latach dowiedziałem się, że jej autor, Michel Legrand, jest wujem Victorii Legrand, wokalistki znanego amerykańskiego zespołu alternatywnego Beach House, słynnym na świecie kompozytorem muzyki filmowej.

4 z 6
East News
East News

Jest we mnie niepokój, że może robię za mało

Podobno bywasz dowcipnisiem.

Kiedyś bywałem częściej. Dzwoniłem do któregoś z braci Kuderskich, zmieniałem głos i jako Tomasz Raczek umawiałem się z nim na wywiad. Potem szedłem do niego, a gdy otwierał mi drzwi, słyszałem: "Kurde, wiesz, kto do mnie zadzwonił, żeby umówić się na wywiad? Tomasz Raczek!". Albo w hotelu dzwoniłem do chłopaków jako recepcjonista i prosiłem, żeby - nim się wymeldują - posprzątali pokoje, wyłączyli telewizory i znieśli do recepcji piloty do nich. I faktycznie, schodzili do recepcji jeden za drugim z pilotami - wtedy były jeszcze takie ogromne - w rękach. I dziwili się, dlaczego w takim niezłym hotelu trzeba po sobie sprzątać. Najgorszy kawał, którego do dziś się wstydzę, zrobiłem Przemkowi Myszorowi. Gdy miał remont w domu, jego dość niemądry pies ugryzł jednego z robotników. Kiedy się o tym dowiedziałem, zadzwoniłem do Myszora z telefonu mojej mamy, przedstawiłem się jako szef tej ekipy i powiedziałem, że facet leży w szpitalu z podejrzeniem wścieklizny i żeby zadzwonił do żony kolesia, bo jest psychicznie zdewastowana. I podałem telefon mojej mamy. I Myszor zadzwonił! Tak strasznie się kajał, że poczułem, że pojechałem po bandzie. Powiedziałem, że mąż lepiej się czuje i żeby Myszor tak bardzo się nie przejmował. A on w tym czasie poszedł z żoną do weterynarza, bo się okazało, że pies nie był szczepiony, a weterynarz mu powiedział, że jeśli to prawda z tą wścieklizną, to zwierzę trzeba uśpić. Nie zdążyli, ale niewiele brakowało.

Spuścił cię ze schodów?

Zadzwonił do żony robotnika, mówi: "Przemysław Myszor, czy mąż się lepiej czuje?". A ja: "Przemek, tu Rojas". A on: "Słuuuuucham?". Oczywiście się obraził. Właściwie mu się nie dziwię.

Byli koledzy z zespołu mówią o tobie różne rzeczy, również miłe: "bardzo zdolny muzyk, świetny sportowiec, pracowity, zorganizowany, dąży do celu, oryginalny, zdolny, ambitny, składa piękne melodie, pisze fajne teksty, wrażliwy, charyzmatyczny, inteligentny". Ale Lala, czyli Wojtek Kuderski, perkusista Myslovitz, dodaje: "Nie odpoczywa". Naprawdę nie odpoczywasz?

Nie odpoczywam przed telewizorem. Biegam i dużo pracuję. Mam milion myśli na minutę. Bywa, że jestem niepoukładany. I jest we mnie niepokój, że może robię za mało.

Nawet gdy byłeś w Myslovitz, uciekałeś w różne własne projekty. Lenny Valentino, Smolik, felietony w gazetach, audycje w radiu. Strach przed poprzestawaniem na jednym?

Trochę skłonność do dywersyfikacji, ale zawsze w ramach muzyki. Trochę to mój niespokojny duch. Trochę instynkt, który mi podpowiadał, że nie mogę być tylko "tym kolesiem z Myslovitz".

Indywidualista?

Tak, zespół nie był moim naturalnym środowiskiem. Dzięki tej dywersyfikacji poczułem, że muzyka mnie nie zdradzi, że może być nie tylko moją pracą, ale i pasją.

Dom, koncerty, OFF Festival, pisanie, nagrywanie. Łapiesz wiele srok za ogon.

Gdy czuję, że coś mi się podoba, nie potrafię sobie tego odmówić. A potem się z tym męczę.

"Myśli trzy lata do przodu". To znów Lala o tobie.

No tak. Mam głęboką świadomość, że to, co jest dziś, zaraz zniknie, zmieni się, przeminie. Że się skończy, bo to tylko chwila. Muszę myśleć o czymś następnym.

I zostaniesz z niczym? Rodzaj zabezpieczenia? Zawsze musi być nowa idea, pomysł, sposób na siebie i pieniądze?

Muszę wychodzić do przodu. Z jednej strony to rozwija, inspiruje, człowiek się zmienia, nabiera doświadczeń, sprawdza się, z drugiej to strasznie męczące. Może to próba nieustannego udowadniania sobie czegoś, walki ze sobą ? robię wszystko, żeby móc sobie powiedzieć: to wcale nie jest tak, że tego nie potrafisz. Potrafisz wiele. Umiesz pisać, komponować, śpiewać, pracować z ludźmi, robić festiwal. Z drugiej strony pewnie mam rodzaj niezdefiniowanego ADHD. Dziś, gdy dzieciak jest nadaktywny, nie umie się skupić, rodzice idą do psychologa i robią wszystko, żeby jakoś mu pomóc. Gdy ja byłem dzieckiem, trzeba było naprawdę poważnie przekraczać normę, żeby trafić do psychologa, a potem fru, do szkoły specjalnej. O takich jak ja, ciągle wiercących się, szukających nowych zajęć, takich, co nie umieli usiedzieć, mówiono, że synek jest energiczny.

Czy to myślenie "trzy lata do przodu" nie odbiera przyjemności z bycia "teraz"?

Odbiera. Na szczęście moja żona jest zupełnie inna, ona mnie zatrzymuje w biegu. Lubi pogadać, pomyśleć o czymś dłużej, zaangażować się głębiej. Wkurza ją mój niepokój, moja chwilowa uwaga, sięganie po kolejną rzecz i następną, i jeszcze następną. Ania pokazuje mi, że warto się zatrzymać.

5 z 6
East News
East News

Lubię i szanuję ludzi, którzy szanują mnie. Nie wchodzą mi z butami w życie, nie rzucają mi się na szyję, nie zmuszają do wspólnych zdjęć

(...) Rozpoznawalność pomaga ci w życiu?

Jasne, ludzie są milsi w urzędach. Ale czasem to kłopotliwe. Wykonuję zawód, który sprawia mi frajdę, za tę frajdę płacą mi pieniądze, a tu jeszcze w sklepie jestem lepiej traktowany niż inni. Nie czuję się z tym fajnie, jak stoję w kolejce, przede mną starsi ludzie, a ekspedientka już mi mówi, ile mam zapłacić.

Co wtedy robisz?

Mówię, że poczekam.

Czyli popularność jest miłym kłopotem. Bardziej miłym czy bardziej kłopotem?

Niedawno tłumaczyłem mojemu prawie ośmioletniemu synkowi Frankowi takie sytuacje. Z jednej strony powinienem mu powiedzieć, że rozdawanie autografów nie czyni mnie nikim wyjątkowym, żeby nie myślał, że w życiu trzeba być popularnym, by dawać sobie radę. Z drugiej strony nie chcę, żeby pomyślał, że lekceważę ludzi, którzy przychodzą do mnie po te autografy. Bo oni są dla mnie bardzo ważni, bo ja jestem dla nich ważny. Pisząc piosenki, wywołuję emocje. Ludzie słuchają mojej muzyki w wielu codziennych sytuacjach i w takich, które są dla nich wyjątkowe, przeżywają ją. I to jest kapitalne, uwielbiam to w tej robocie. W końcu robię muzykę dla ludzi. Ale sam nie lubię udawanego zaprzyjaźniania się, chwalenia się znajomościami z celebrytami i robienia z nimi zdjęć. Irytują mnie zawodowi łowcy autografów i zdjęć. Jeden z najważniejszych polskich performerów Robert Kuśmirowski zrobił kiedyś świetną wystawę, zatytułował ją Masyw kolekcjonerski. Zainspirowało go życie pewnej rodziny z Łodzi: mężczyzny, jego żony i syna, którzy zbierali wszystko. Kuśmirowski pokazał obsesję. Zaczynało się od znaczków, przez lalki, samochodziki, meble, szable, papierki od cukierków, karty do telefonów. A na końcu, w ostatnim pomieszczeniu, stał ekran z systemem do kontroli. Panował tam mrok, a ściany były porośnięte pajęczynami. To był mózg kolekcjonera.

A kiedy podchodzi do ciebie piękna kobieta - jak do Ala Pacino, który opowiadał o takiej sytuacji w wywiadzie rzece z Lawrence'em Grobelem - i mówi: "Jestem panem zafascynowana, uwielbiam pana filmy", i odchodzi?

To lubię. Nie chodzi tu o piękną kobietę, ale o pewien rodzaj szacunku. Lubię i szanuję ludzi, którzy szanują mnie. Nie wchodzą mi z butami w życie, nie rzucają mi się na szyję, nie zmuszają do wspólnych zdjęć, gdy właśnie idę z synami na karuzelę. Bo moja prywatność to ja.

Jak sobie tłumaczysz swoją popularność?

Nie mam pojęcia. Z jednej strony zawsze chciałem być tu, gdzie jestem, z drugiej - niewiele brakowało, a nie byłbym. To łut szczęścia. Jedna piosenka, jakiś koncert, ktoś, kto cię zobaczy, wyciągnie do ciebie rękę.

6 z 6
fot. materiały prasowe
fot. materiały prasowe

Artur Rojek

Książka dostępna jest na kulturalnysklep.pl i na publio.pl

Więcej na ten temat: aleksandra klich, artur rojek, myslovitz
Przewiń i czytaj dalej Wysokie Obcasy