Katarzyna Bosacka, dziennikarka:
To był 1996 rok, a ja od czterech lat byłam w pierwszym poważnym związku. Miałam nawet pierścionek zaręczynowy, a mój narzeczony bywał u nas w domu i wszyscy, włącznie ze mną, byli przekonani, że to się skończy ślubem. Los bywa przewrotny. Zaczęłam pracować w „Gazecie Wyborczej", najpierw jako sekretarka - tylko na lato, żeby sobie dorobić - a później na stałe, już jako dziennikarka. Traf chciał, że przyszedł do nas redaktor z Poznania i zaczął mnie adorować. To był niejaki Marcin Bosacki. Skończyło się na tym, że oddałam pierścionek mojemu narzeczonemu, a dwa dni później byłam już zaręczona z Marcinem.
Potrafimy, ale się boimyI zaczęłam się szykować do najtrudniejszej, jak sądziłam, rozmowy w życiu – z własnymi rodzicami. Jak wytłumaczyć swoją decyzję? Szłam przedstawić im Marcina z wielką trwogą. Na dodatek on był kibicem Lecha, a mój tata przez całe życie był wierny Legii. Przed przedstawieniem nowego narzeczonego rodzicom przeżyłam prawdziwe męki. Później było lepiej. Pamiętam, że na obiad były schabowe i rosół, a Marcin – zdecydowany 27-latek – zrobił na rodzicach, początkowo nieufnych, dobre wrażenie. A to nie koniec. Bo dwa miesiące później szykowaliśmy się na kolejną ważną rozmowę – szliśmy oznajmić rodzicom, że jestem w ciąży. To była dla mnie, 24-latki, prawdziwie stresująca sytuacja, tym bardziej że mój tata był twardym człowiekiem, lubił gotować i nas karmić, ale w sumie był samcem alfa, często szorstkim i zasadniczym. Nastawiłam się na chryję i awanturę, wyobrażałam sobie, jak Marcin wyleci razem z tym swoim Lechem Poznań z bloku z wielkiej płyty na warszawskiej Woli. Tata posłuchał, zamyślił się i nagle wypalił: „To ja idę zrobić zupę". Chyba się wzruszył.
Od momentu poznania Marcina do ślubu minęło pół roku. Tak sobie myślę, że ćwierć wieku temu działaliśmy intuicyjnie – były inne standardy, nie mówiło się tyle o zrozumieniu i o sposobach prowadzenia dialogu. Teraz w każdej telewizji śniadaniowej można posłuchać rad ekspertów, jak rozmawiać z nastolatkiem, jak z byłym mężem, a jak mówić o seksie. Są blogi, vlogi i podcasty. Ale jedno się nie zmieniło – my potrafimy rozmawiać, tylko często się boimy. Jak ja, gdy bałam się powiedzieć ojcu, że jestem w ciąży z mężczyzną, którego kocham.
Od tego czasu bardzo dużo się zmieniło. Gdy ma się 50 lat, najmłodsze dziecko ma dziewięć, a najstarsze 25, to myślę, że mogę naprawdę wszystko. -przekonuje Czuję w sobie ogromną pozytywną siłę. Aż trudno mi czasem sobie wyobrazić, że jestem tą samą osobą, która tak bała się rozmów. Widzę, że ludzie mają z tym problem – zabagniają trudne tematy, a one nabrzmiewają jak wrzód, który po dziesięcioleciach przecina się dopiero rozwodem. Nie wyobrażam sobie takiego życia.
Kwiatki mogą poczekaćOboje z mężem jesteśmy zabiegani, mamy kalendarz wypełniony od rana do wieczora. Ale nie ma opcji, żebyśmy rezygnowali z rozmowy. Komunikacja, podpowiadanie pewnych rzeczy są konieczne. A jeśli mamy wszystko ogarnięte, żyje się dużo łatwiej i bardziej harmonijnie. Musimy ze sobą gadać. Po prostu. Wczoraj miałam w domu towarzyskie spotkanie, a dziś od rana pędziłam na nagranie do telewizji. W tym czasie mąż wszystko ogarnął po imprezie. Nie byłoby tego, gdybyśmy nie byli ze sobą w ciągłej komunikacji, nie wiedziałby, jak to dla mnie ważne.
Mam czworo dzieci. Jedno – co w sercu, to na języku, do drugiego trzeba dotrzeć, kolejne przyjdzie porozmawiać po czasie, gdy problem przemyśli. Zauważyłam, że dużo spraw omawiamy po drodze do szkoły, gdy mamy 40 minut, żeby pogadać. Życie tak szybko mija – to jest jak maraton – a na rozmowę i przebywanie ze sobą często brakuje czasu. Mam często taką refleksję, że naprawdę nie jest najważniejsze, czy zasadzę kwiatki w ogródku. Dużo istotniejsze jest to, żeby ze sobą pobyć. Ustalamy więc, że będziemy celebrować ten wspólny czas. To nie musi być coś niezwykłego. Bywa np., że gdy córka przyjeżdża, umawiamy się na grę planszową, a przy okazji rozmawiamy. Takie wspólne bycie przy prostych rzeczach sprawia, że ludzie się otwierają.