Seks, psychologia, życie: zapisz się na newslettery "Wysokich Obcasów"

Agnieszka Urazińska: Skąd w tobie siła?

Joanna Jóźwik: To kwestia wychowania. Od dzieciństwa wiedziałam, czym jest wysiłek. Rodzice powtarzali, że jeśli chcę coś osiągnąć, muszę pracować. Ale nie tylko mówili. Oni sami ciężko pracują. Mają gospodarstwo rolne w małej wiosce na Podkarpaciu. Zajmują się hodowlą drobiu. Wstają o godz. 4 i ruszają do kur. Codziennie, bo w święta i weekendy kury też jedzą. Od dziecka im pomagałam. Wstawałam o świcie, jechałam pekaesem do szkoły, do Stalowej Woli. Wracałam do domu, żeby zjeść obiad i nakarmić kurczaki. Później biegłam do autobusu, żeby na 17.30 zdążyć na trening. Kiedy przejechałam znów 17 km tym pekaesem i docierałam do domu, mogłam się w końcu pouczyć. Bywało, że ze zmęczenia zasypiałam z książkami w łóżku. Prosiłam mamę, żeby obudziła mnie o 4, to dokończę lekcje. Tak przetrwałam gimnazjum i całe liceum.

Wysokie Obcasy Extra na Prenumerata24.pl
KUP MAGAZYN Z BEZPŁATNĄ DOSTAWĄ

Kiedy to odespać?

Odsypiam teraz, gdy obowiązków mam mniej i zajmuję się głównie sportem. Ludzie na wsi naprawdę ciężko pracują.

A skąd się wzięło bieganie?

Od wczesnego dzieciństwa ciągle byłam w ruchu. W domu nie siedziało się przed telewizorem czy komputerem. Nawet na przystanek autobusowy trzeba było dojść kilometr. A że najczęściej byłam spóźniona, to biegłam. Na wf. byłam niezła, więc brałam udział w międzyszkolnych zawodach lekkoatletycznych. Właśnie na takich zawodach wypatrzył mnie trener klubu lekkoatletycznego ze Stalowej Woli. Zadzwonił do szkoły i zasugerował mojemu nauczycielowi wf., żeby mnie zachęcił do treningów, bo mam spore możliwości. Zachęcił. I zaczęłam trenować.

W wieku 15 lat. To nie za późno?

Dla mnie – super. Im wcześniej sportowiec zaczyna karierę zawodową – zgrupowania, zawody, stres – tym szybciej może dojść do przemęczenia fizycznego i psychicznego.

A u ciebie był szybki sukces.

Jako 16-latka wystartowałam w mistrzostwach Polski i dobiegłam jako ósma. Jejku, kilka miesięcy treningów i już jestem prawie najszybsza w kraju! Tak sobie myślałam i te myśli uskrzydlały.

I już wiedziałaś, że z bieganiem to tak na poważnie?

Że na poważnie, wiedziałam trochę później, gdy zastanawiałam się, co będę studiować. Musiałam podjąć decyzję – albo biegać na poważnie, albo na poważnie się uczyć. Bo dwóch rzeczy naraz nie mogłam robić na sto procent. A uważam, że właśnie tak trzeba.

Wybrałaś bieganie?

Dałam mu pierwszeństwo. Postanowiłam poświęcić młodość na karierę sportową, bo tylko w ten sposób mogę osiągnąć lekkoatletyczny sukces. Nauka też będzie. Tu czas jest nieco łaskawszy. Byłam między innymi studentką AWF, ale trudno powiedzieć, żebym się uczyła. Non stop wyjeżdżałam na zgrupowania, zawody. Czułam, że mogę jeszcze więcej. Trenowałam, dużo z siebie dawałam, ale wyniki nie poprawiały się tak, jak bym chciała. Postanowiłam, że jeśli wkrótce nie uda mi się zdobyć wyniku, który pozwoli wejść do europejskiej elity lekkoatletycznej, to zmienię priorytety.

I w 2014 roku zdobyłaś mistrzostwo Polski.

A krótko później, na mistrzostwach Europy w Zurychu – brązowy medal. Potem były mistrzostwa świata w Pekinie, gdzie znalazłam się w finale, na siódmym miejscu. W Rio do mety dobiegłam piąta.

Wtedy jednak mniej mówiło się o twoim sukcesie, a więcej o poglądach. Jak to jest, gdy nazywają cię rasistką i seksistką?

Boli jak cholera. Szczególnie że nigdy nie byłam nietolerancyjna, nie mam nic do ras czy płci.

No to co się stało?

Przez jakiś czas na zawodach lekkoatletycznych obowiązywały zasady, że jeśli dziewczyny z podwyższonym poziomem testosteronu chcą startować, muszą obniżyć go do najniższego, jaki jest u mężczyzn. To można zrobić farmakologicznie lub operacyjnie. Testosteron ma bardzo duży wpływ na wynik końcowy, co jest poparte badaniami. Jakiś czas przed Rio te zasady przestały obowiązywać. Do mety dobiegły przede mną trzy zawodniczki z podwyższonym poziomem testosteronu, m.in. Caster Semenya.

Czwarta była Kanadyjka Melissa Bishop, pobiła swój życiowy rekord. A ty tuż po dotarciu do mety powiedziałaś, że czujesz się wicemistrzynią świata i że dobiegłaś jako druga biała. I rozpętałaś burzę.

Bardzo żałuję słów na temat koloru skóry, ponieważ zostały źle zrozumiane, przez co mogłam kogoś urazić. Minęły cztery lata, a ja wciąż słyszę w wywiadach: „Jak się pani zapatruje na Caster Semenyę?”.

Masz siłę jeszcze raz odpowiedzieć?

OK. Z jednej strony, jako kobieta, która startuje w zawodach i chce to robić, rozumiem, że walczyła o swoje prawa do startu. Też bym tak na jej miejscu robiła. Ale jako jej rywalka walczyłam o swoje prawa. O równowagę i równe szanse. Swoje zdanie wypowiadałam w silnych emocjach, tuż po ciężkim biegu.

I dostało ci się od hejterów.

Pisali, że moje dzieci będą się mnie wstydzić. Że nie jestem godna, by reprezentować Polskę. Wiele nocy przepłakałam. Teraz zawodniczki z podwyższonym testosteronem nie mogą już startować. Chyba że obniżą go do dozwolonego poziomu.

Wtedy ostatni raz zmierzyłaś się z hejtem?

Był jeszcze rok 2017, kiedy przeszłam potężną kontuzję biodra. To nie był uraz, tylko kontuzja zmęczeniowa. Dolegliwości narastały razem z przebiegiem kilometrów – przez ciężkie treningi i szybkie starty psułam sobie biodro. Miałam mnóstwo zastrzyków, bolesną rehabilitację, pracowałam nad poprawą mechanizmu ruchu. To był trudny czas. Prawie dwa lata. Ileż to razy czytałam wtedy w sieci komentarze, że jestem do niczego. Że powinnam dzieci rodzić, bo do biegania już się nie nadaję.

Znów bolało?

Każdy kolejny raz już mniej biorę do siebie. Pamiętam, jak kiedyś, jeszcze przed Rio, dziennikarz spytał mnie o rozbieraną sesję Agnieszki Radwańskiej, sportsmenki, którą bardzo cenię. Ale sesją się nie zachwyciłam. Dziś bym powiedziała, że to nie moja sprawa i wolę wypowiadać się na tematy sportowe. Wtedy powiedziałam, że ja bym w takiej nie wystąpiła. I się zaczęło! W internecie przeczytałam, że Radwańskiej do pięt nie dorastam i jestem zerem. Tak z grubsza. To był mój pierwszy raz z hejtem, kompletnie się rozpadłam i fatalnie wystartowałam na mistrzostwach Europy w Pradze. Trochę czasu już minęło. Nauczyłam się, że oceniają ci, którzy nie mają o mnie zielonego pojęcia. To najczęściej nieznajomi, którzy kryją się za nickiem na jakimś forum. Bardziej niż ich trzeba słuchać bliskich. Tych, dla których nie jestem jakąś lekkoatletką, tylko Joanną – córką, przyjaciółką.

Ty udowadniasz, że jednak się do biegania nadajesz. Dzień przed naszą rozmową wywalczyłaś swoje trzecie złoto na mistrzostwach Polski.

W tej chwili walczę o powrót na moje tory. Jestem zupełnie inną zawodniczką niż ta sprzed kontuzji. Powolutku się rozpędzam. Marzy mi się połamanie dwójki.

Połamanie czego?

Chodzi o to, by przebiec dystans 800 m poniżej dwóch minut. I jestem na bardzo dobrej drodze.

Ile czasu spędzasz na treningach?

Zwykły dzień to dwie godziny. Na zgrupowaniach – co najmniej pięć.

A w nagrodę masz kaloryfer na brzuchu.

To przyjemne. A najważniejsze, że dzięki mięśniom i kaloryferowi mogę osiągać coraz lepsze wyniki. Bieganie uzależnia.

Mnie się kojarzy z szumem w uszach ze zmęczenia i bólem mięśni.

Każdy bieg łączy się z bólem. Jest palący ból pośladków i ud. Niemoc w oddychaniu, bo tętno jest takie, że się dusisz. I uczucie, że zaraz wyzioniesz ducha. To trochę jak kac gigant połączony z szybką przebieżką.

I to uzależnia?

Nie mogę bez tego żyć. A co ciekawe, gdy dobiegam na metę z dobrym wynikiem, czuję, że mam skrzydła. Kiedy nie jestem z siebie zadowolona, po tym samym dystansie słaniam się na nogach. Tak dużo zależy od głowy.

Wiesz już, dokąd biegniesz?

Po marzenia. Teraz celem są igrzyska w Tokio. Nie wiem, co będzie później, kiedy zdecyduję się zrezygnować z kariery sportowej. Mam pomysł na stworzenie własnego brandu, czyli JJ Run. Chcę inspirować kobiety do tego, żeby dbały o siebie, biegały, pracowały nad kondycją.

Myślę, żeby studiować psychologię, bo na własnej skórze przekonałam się, jak ważne jest nastawienie. Przed biegiem wizualizuję go sobie, żeby oswoić i opanować stres. Jak się dobrze ustawi głowę, to można góry przenosić.