Naprawdę musimy kochać swoje ciało?
Magdalena Hajkiewicz-Mielniczuk: Nie. Ale warto byłoby je zaakceptować.
Będzie nam lżej?
Zdecydowanie. Przecież spędzimy w tym ciele całe życie. Relacji z nim nie ułatwi ciągłe zrzucanie na niego winy albo traktowanie go niczym worka treningowego. Do ciała podchodziłabym więc jak do drugiego człowieka – życzliwie. Bo dlaczego mam być dla kogoś niemiła, skoro nic mi nie zrobił?
Wiem, co mówię. Mnie skupienie się na swoim wyglądzie zabrało sporo radości z życia.
To znaczy?
W czwartej albo piątej klasie podstawówki byłam już na diecie. „Wiedzę" na temat odchudzania czerpałam z forum anorektyczek, tzw. motylków. Dziewczyny chwaliły się, że nie odczuwają głodu dzięki piciu kawy i pewnym powszechnie dostępnym tabletkom. W tajemnicy przed rodzicami spróbowałam tych metod. Nie schudłam. A to dlatego, że potem odwiedzałam babcię. Babcia piekła ciastka i mój cały wysiłek szedł na marne. Gdy było mi mało, dostawałam od niej dwa złote na słodycze. Tego też nie mówiłam rodzicom. Nie rozumiałam, dlaczego nie rozpieszczali mnie tak jak ona.
Wtedy chyba zazdrościłam swojej mamie sylwetki. Od zawsze była szczupła. W wieku dziewięciu lat wchodziłam nawet w jej suknię ślubną. I byłoby wszystko w porządku, gdybym w czwartej klasie nie przestała rosnąć. Zatrzymałam się wtedy na 167 centymetrach. Zaczęłam tyć. Pojawił się brzuszek.
Skąd w dziesięciolatce taka presja wyglądu?
Grubsze dziewczyny były mniej lubiane. A ja chciałam być fajna. Tak jak moja szczupła przyjaciółka, którą wszyscy cenili. Czułam się jak jej cień – pulchniejsza, brzydsza, gorsza. Moje ówczesne odchudzanie przypominało zryw wielu klientów, których dziś prowadzę. Czyli: jutro wstaję i walczę z nadwagą! Owszem, wstawałam, szłam do szkoły, a potem wpadałam do babci na 25 pierogów z truskawkami i byłam na siebie zła.
Co jeszcze o sobie myślałaś?
Że jestem niewystarczająco dobra. W gimnazjum mojego samopoczucia nie polepszały nawet średnia 6.0 ani zwolnienie z testów na koniec szkoły. Było mi szczególnie przykro, gdy po klasach roznoszono pocztę walentynkową. Fajne dziewczyny – czyli tylko te chude – dostawały dużo kartek. Ja? Jedną albo żadnej. Żeby bardziej podobać się chłopakom, zaczęłam grać w strzelanki.
W liceum nadal miałam dramatyczny obraz siebie. Patrzyłam w lustro i myślałam: no gruba! Gdy zaś inni patrzyli na mnie, powtarzali: „Magda, wystarczy". Nie słuchałam ich. Uważałam, że moje 56 kilo to wciąż dużo. Pragnęłam mieć ciało jak wszystkie fitnesski – twarde, mięsiste, zbite. Myślałam, że wyglądają tak na co dzień. Że jeśli spalę tkankę tłuszczową, wreszcie odkryję pod nią mięśnie. W związku z tym zwróciłam się do znanego trenera personalnego. Rozpisał mi dietę na 1400 kalorii dziennie, nie zważając na moją wagę. Na szczęście dieta okazała się zbyt trudna. Utrzymałam ją tylko miesiąc. O wszystkim raportowałam na swoim blogu. Zebrałam wokół niego sporo obserwujących. Opisywałam na nim postępy w chudnięciu i jak motywuję się do treningu.
Problem w tym, że od kiedy porzuciłam dietę 1400 kalorii, zaczęłam więcej jeść. Zaczęła się też moja walka w głowie. Każdego dnia wydawało mi się, że przytyłam. Non stop zerkałam w lustro. „Widać już moje grubsze uda?" – zagadywałam bliskich.
Wkrótce zdecydowałaś się na studiowanie dietetyki. Nie obawiałaś się, że może pogłębić problemy z wyglądem?
Nauczyciele wypychali mnie na medycynę albo farmację. A mnie po prostu interesowało żywienie. Pamiętam, że elementem studiów były zajęcia z gotowania. To, co na nich przyrządzaliśmy, zostawało dla nas. I gdy pewnego razu przygotowywaliśmy pierogi, zjadłam ich dużo. Miałam wyrzuty sumienia. Żeby sprawdzić, czy przytyłam, zrobiłam sobie zdjęcie. Doszukiwałam się na nim fałdki na brzuchu. Potem wrzuciłam je na Instagram z podpisem: „Przymiarki letniej garderoby. Oto co robię, gdy trzeba się zabrać za projekt na studia. Aż dziwne, że po całym dniu jedzenia i gotowania na uczelni mój brzuch nie dał tak po sobie tego poznać. Technologia żywności na dietetyce wcale nie jest fit (…). Magda z »Wiem, co jem« też człowiek, ale ze skrajności w skrajność popadać nie warto". Taaa, jasne…
Mogłabyś dziś wykasować ten post.
Ale wtedy nikt nie zobaczyłby drogi, którą przeszłam. O, spójrz, kolejne zdjęcie. Specjalnie cofnęłam na nim sylwetkę. Wydawało mi się, że dzięki tej pozie ludzie nie zauważą moich grubych ud.
A gdyby rzeczywiście takie były?
W tamtym czasie czułabym się mniej wartościowa. Nic dziwnego, że przez to nastawienie zachorowałam na nerwicę lękową. Zaczęła się na trzecim roku dietetyki. Wówczas studiowałam dziennie, trenowałam, pracowałam jako jedyny dietetyk w firmie cateringowej, prowadziłam blog, ale też już pierwszych podopiecznych. Zero czasu dla siebie, partnera i znajomych. Nie odpoczywałam. W pewnym momencie byłam już tak zmęczona, że nie miałam sił pracować. Zasypiałam z wyrzutami sumienia, bo następnego dnia chciałam wszystko nadrabiać. Nic z tego.
Do pracoholizmu i perfekcjonizmu dołączyło jeszcze moje niskie poczucie wartości. Wmawiałam sobie, że gdy zgubię choć jeden kilogram, będę lepsza. Ale robiłam to i nic się nie działo. Mniej więcej w tym samym czasie zmarła moja babcia. Dzień po jej pogrzebie pojechałam na Tour de Pologne, gdzie miałam być hostessą. Nawet nie zdążyłam przeżyć żałoby. Z tego wszystkiego zrodziły się potem nerwica i ataki paniki.
Pierwszy przeżyłam w październiku 2016 roku. Jechałam autobusem na spotkanie z przyjaciółką. Nagle poczułam się osłabiona. Gdy wysiadłam, zaczęło łomotać mi serce, pojawiły się dreszcze. Usiadłam na przystanku. Zadzwoniłam do przyjaciółki, żeby jak najszybciej do mnie przyszła, bo sama sobie nie poradzę. Myślałam, że umieram. Po chwili zagadnął mnie jakiś mężczyzna. Uspokajał, że jest po kursie ratownictwa. Wezwał karetkę. Pytał, czy czuję mrowienie w ręku, a jego słowa działały jak autosugestie. Więc czułam. Na to on: „Możesz mieć migotanie przedsionków". Spanikowałam jeszcze bardziej. Atak minął, gdy po 40 minutach zobaczyłam pogotowie. Ratownicy pytali, co mi jest. Nie umiałam wytłumaczyć. Po wejściu do karetki zmierzyli mi ciśnienie i tętno. Wyniki w normie. Być może dlatego zostałam potem powitana na izbie przyjęć słowami: „Oho, kolejna lalunia z bólem głowy".
Miałam jednak szczęście – przyjaciółka, z którą się wtedy umówiłam, przechodziła podobne ataki. Podpowiedziała mi nerwicę lękową i wizytę u psychoterapeuty.
Przejęłaś się?
„No dobra, przeżyłam jeden atak" – to była moja jedyna refleksja z tego wydarzenia. Nie miałam czasu chorować. Nagliła mnie praca. Po pięciu dniach pojawił się jednak drugi napad paniki. Potem kolejny i kolejny, po których czułam się coraz gorzej. Miałam problemy ze snem. Czasem zrywałam się w nocy, szłam do współlokatorki i prosiłam, żeby mnie przytuliła. Zasypiałam na zajęcia. Trwało to pół roku. Nie mogłam już wytrzymać, więc w lutym zapisałam się do psychoterapeuty. Nikomu o tym nie powiedziałam, bo wizytę w gabinecie traktowałam jak moją słabość. Gdy na pierwszym spotkaniu terapeuta zapytał, co działo się od października, rozłożyłam ręce. Nic nie pamiętałam. Czarna dziura.
Po wyjściu z gabinetu miałam chwilę olśnienia: „Wow, życie nie wygląda tak, jak mi się wydawało". Zdałam sobie sprawę, że świat nie jest taki prosty. Że mam wpływ na swoje myśli. Przyglądanie się im zafascynowało mnie. Dlatego po licencjacie zaczęłam studiować psychodietetykę. Od zwykłej dietetyki różniła się podejściem do klienta. Dietetyk pracował z klientami, którzy nie wiedzieli, jak zdrowo się odżywiać. Psychodietetyk z tymi, którzy mówili: „Tyle razy próbowałem się odchudzić, ale gdy widzę słodycze, nie umiem się powstrzymać". Chodziło więc o psychologiczny aspekt jedzenia.
A nie zostałaś już wtedy zakładniczką własnego sukcesu?
Pewnie tak. Psychoterapia pokazała mi jednak, jak odpoczywać. Zaczęłam więc nieco bardziej odpuszczać treningi. Częściej drzemałam i spacerowałam. Zdrowiałam, ale tyłam. A tych dodatkowych kilogramów bałam się szczególnie. Bo wciąż towarzyszyło mi myślenie: „Nie można ci przytyć, nie można!".
Mój przełom w postrzeganiu własnego ciała nastąpił w lipcu 2021 roku. Stanęłam wtedy przed lustrem i stwierdziłam, że wyglądam… normalnie. W tym samym czasie wrzuciłam jeszcze post na Instagram. Dodałam cztery fotografie z wakacji, w stroju kąpielowym. I opis: „Dzisiaj chcę podzielić się tym, że uwolniłam się od uzależniania szczęścia od wyglądu. (…) Nadal ciężko mi uwierzyć, że dodaję zdjęcie z widoczną fałdką, która teraz autentycznie mi się podoba (…). Paradoksalnie żeby dojść do tego momentu, musiałam nie schudnąć, a przytyć".
Pod wpisem pojawiło się kilka komentarzy, że to wymówka.
Mogłam zachować się jak pewna influencerka, która napisała w mediach społecznościowych: „Słuchajcie, przytyłam, ale porażka! W takim razie organizuję wyzwanie, w którym razem schudniemy". Tylko że ja tak nie chciałam. Przecież we własnej działalności starałam się nie koloryzować życia, pokazywałam również jego gorsze momenty. Gdy pytałam klientów i obserwatorów, za co cenią moją działalność, na przemian wyliczali szczerość i autentyczność. Dlatego przez swoje wyznanie nie straciłam pracy. Moje kursy były nadal kupowane. A jeśli dla kogoś przestałam być autorytetem, bo przybrałam 10 kilo, w każdej chwili mógł przestać mnie słuchać.
Nie obawiałaś się, że ludzie zarzucą ci niekompetencję?
Niektórzy pisali, że w ten sposób usprawiedliwiam swoje lenistwo. Udostępniłam ich wiadomości, aby pokazać, że akceptacja ciała nie oznacza nicnierobienia. Stworzyłam planszę, na której wypunktowałam własne osiągnięcia. Było to m.in wyjście z nerwicy lękowej, odzyskanie spokoju w życiu, założenie dwóch spółek, wydanie sześciu kursów, zostanie koordynatorką studiów z psychodietetyki, studiowanie psychologii (bo zapisałam się na nowy kierunek), przeprowadzenie dziesiątek webinarów i wykładów. „Pozdrawiam, leniwa Magda" – napisałam na końcu.
Czyli psychodietetyczka może przytyć?
A czy onkolog nie może palić papierosów? Dietetycy, jak wszyscy ludzie, są czymś więcej niż tkanką tłuszczową. Wiesz, ilu z nich napisało do mnie po tym poście z wakacji? Wszyscy bali się jednego – że klienci zauważą ich dodatkowe kilogramy.
I pewnie tego, że zostaną przez nie ocenieni. Skąd w nas taka chęć do komentowania czyjegoś ciała?
Dla wielu wygląd jest najważniejszy. Nawet HR-owcy przyznają, że szczupli mają więcej szans na pracę niż otyli. Nie akceptuję tego. I pewnie zaraz usłyszę: przecież ona promuje otyłość! Kurczę, ale wyobraź sobie akcję, w której od dziś będziemy pokazywać na billboardach tylko osoby otyłe. Czy to sprawi, że szczupli zechcą tak wyglądać? Nie. A czy otyli będą mieć wreszcie reprezentację w społeczeństwie i wsparcie od niego? Tak.
Jedna z moich kursantek pokazała mi, jak bardzo możemy się mylić w ocenie czyjegoś wyglądu. Jej mąż przeżył wypadek. Potrzebował po nim podstawowej opieki wokół siebie. Na głowie tej pani było jeszcze kilkoro dzieci, dom i praca. Miała prawo tego nie udźwignąć, bo w jednej chwili jej życie wywaliło się do góry nogami. Jej potrzeby zeszły na drugi plan. Nie miała kiedy przejmować się swoim odżywianiem czy aktywnością fizyczną. Dźwigała ogromny ciężar i przez to przytyła. A potem nagle przeczytała gdzieś, że ludzie tyją, bo są leniwi. Rozumiesz ten absurd?
Nam się wydaje, że jeśli wytkniemy komuś nadwagę albo otyłość, to się nawróci. Nieprawda. Decyzja o zmianie stylu życia należy tylko do niego. Co ciekawe, on wcale nie musi jej podejmować. „Ale potem wszyscy płacimy za leczenie takiej osoby" – grzmią niektórzy. To dlaczego na ulicy nie wytrącają ludziom papierosów z ust? Przecież w ten sposób uchroniliby ich od raka płuc, a swoje portfele od płacenia, gdy palacze trafią na onkologię.
Czyjąś większą wagę traktujemy więc jak zaproszenie do jej skrytykowania. Krytykujemy, bo wydaje nam się, że osoby otyłe nie mają pojęcia o swoim wyglądzie i w domu brakuje im luster. Słyszałeś kiedyś, aby na krytykę odpowiedziały: „Och, dziękujemy, że tak nam dowalacie. To bardzo pomocne"? No właśnie.
A ty jak im pomagasz?
Przede wszystkim chciałabym z nimi dojść do momentu, w którym do swojej wagi nie dopisują porównań i z powodu dodatkowych kilogramów nie uważają się za nieudaczników. Tłumaczę im, że nie da się zgubić 30 kilo w jeden dzień. Odchudzanie to proces długoterminowy rozłożony na kilka, kilkanaście miesięcy, a nawet lat. Dlatego swoich klientów uczę życia z obecną wagą. Jeśli ją zaakceptują, zrzucą z głowy niepotrzebny balast. Tym bardziej że przed nimi cholernie trudne zadanie – zmiana stylu życia. Tu nie pomogą ani wkurzenie na siebie, ani presja.
Klientom wyjaśniam również, że nadwaga albo otyłość są konsekwencjami innych kłopotów. Że za wygląd w głównej mierze odpowiada nasze myślenie. Podkreślam te dwa zdania, bo nie jesteśmy nauczeni traktowania na równi problemów natury psychologicznej i fizycznej. Otyłość to często pierwszy moment, w którym dopiero zauważamy, że coś nie gra. Ale przyznanie się do niej nie oznacza jeszcze dotarcia do źródła kłopotu.
Pracę z klientem zaczynam więc od jego wspomnień z jedzeniem, odchudzaniem. Jeśli był otyły od zawsze, próbujemy budować nowy styl życia. Jeśli zaś przytył nagle, staramy się w miarę możliwości umiejscowić jego stare nawyki w obecnej rzeczywistości albo wypracować zupełnie nowe. W drugim przypadku niemal sto procent podopiecznych to ci, którzy przybrali na wadze z powodu różnych problemów: zdrady, rozwodu, psychicznej albo fizycznej przemocy w domu, mobbingu w pracy. W ich dramacie jedzenie okazywało się jedyną bezpieczną przystanią. Jeśli łączyli tłuste ze słodkim, pobudzali w mózgu ośrodek nagrody. Wydzielała się dopamina, która podpowiadała: „Jest ci źle? Zjedz coś". Jedli, a potem kolejny wystrzał hormonu. Tworzyło się błędne koło, które zamieniało się w nawyk, a u niektórych – nawet uzależnienie.
Dlatego mówisz, że naprawiasz relacje z jedzeniem?
Jeśli są zaburzone, mamy problem. Przecież z powodu jedzenia potrafimy się nawet nienawidzić. Katujemy się nim. Wyładowujemy emocje. Podobnie podchodzimy do alkoholu i pracy. Ale z jedną różnica – bez jedzenia nie przeżyjemy.
U niektórych klientów widzę autoagresję na tle żywieniowym. Pamiętam pewną kobietę, która doświadczała napadów objadania się. Miała dobrą wiedzę na temat kalorii danych produktów. Dlatego część z nich gryzła, wypluwała, gryzła, wypluwała. I tak kilka razy dziennie. Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jaką odrazę do siebie czuła.
Wprawdzie nigdy nie przeżyłam takiego stanu, ale rozumiałam tę panią. Wiedziałam przecież, jak to jest stracić kontrolę nad sobą. Gdy miałam atak paniki, wydawało mi się, że wybiegnę na ulicę po pomoc i zmiażdży mnie tłum.
Łatwiej zrozumieć podopiecznych, gdy część ich problemów masz za sobą?
Nieraz ktoś przychodził do mojego gabinetu i mówił zdziwiony: „Nagle zorientowałem się, że przytyłem 10 kilo". A ja miałam ostatnio to samo! Przybrałam na wadze i nawet tego nie zauważałam. Po prostu wybierałam szersze bluzki, sukienki. Sytuacja zmieniła się, gdy nieoczekiwanie ledwo dopięłam się w spodniach. No i gdy poszłam w góry, w których zorientowałam się, że to już nie ta sama kondycja co kiedyś. Ku mojemu zaskoczeniu nie dorobiłam temu żadnej filozofii. Oczywiście zdarzało mi się potem chodzić za mężem i powtarzać: „Boże, Kuba, chciałabym schudnąć". Ale to chwila, bo szybko racjonalizowałam sobie: „Magda, wykończyłaś mieszkanie, pokonałaś nerwicę. Zajmowały cię inne rzeczy, więc przytyłaś. Zamiast się tym katować, pomyśl lepiej, jak sobie z tym poradzisz".
Dzięki takiemu myśleniu przestałam być ze swoim ciałem w ciągłym konflikcie. Dogadaliśmy się. Gdy kiedyś przybierałam na wadze, mówiłam: „Przytyłaś, więc to oznacza, że…". A dziś wystarczy: „Po prostu przytyłam". I tu postaw kropkę.
Magdalena Hajkiewicz-Mielniczuk – dietetyczka, psychodietetyczka, wykładowczyni. W mediach społecznościowych prowadzi profil „Wiem, co jem", na którym popularyzuje wiedzę o racjonalnym odżywianiu i zdrowiu psychicznym. Autorka szkoleń i kursów z psychodietetyki. Zdobywczyni nagrody Fitness Motywatory dla najbardziej motywującego dietetyka w internecie
***
Czułość i wolność. Budujmy równowagę w relacjach
Akcja społeczna Kulczyk Foundation, "Wysokich Obcasów" i Fundacji "Gazety Wyborczej".
Z uwagą i czułością przyglądamy się naszym relacjom – tym rodzinnym i tym z nami samymi – aby je uporządkować i z nową energią tworzyć świat po pandemii. Rozmawiamy o lękach, które towarzyszą wielu z nas, o podziale obowiązków i pomysłach na to, jak przygotować siebie i swoich najbliższych na nowy świat. Chcemy tworzyć nową rzeczywistość. Chcemy rozmawiać o wolności kobiet w sferze świadomości, cielesności i bytu.
Wszystkie publikowane do tej pory materiały można znaleźć na stronie Kulczykfoundation.org.pl
chudzi tak samo. a najwiecej przestepcow jest wsrod wysportowanych o normalnej wadze
o! cenzura komentarzy byla, aby archiwum wo bylo takie piekne i pachnace
Wydaje mi się jednak, że warto pamiętać, że ten wygląd, jeśli nam na tym zależy, można w dużym stopniu zmieniać poprzez elementy dodane. Można wpływać na odbiór, manipulować percepcją :)
Zawsze żartuję, że kobieta to ubranie, makijaż, buty i fryzura. Widać to w popularnym programie tv, w którym ludzie przebierają się i śpiewają. Z większości mężczyzn można zrobić całkiem atrakcyjne kobiety, charakteryzacja i kostium czynią cuda. I nie chodzi mi o to, że mamy na co dzień korzystać ze scenicznej charakteryzacji, tylko o to, że ludzie (poza naprawdę najbliższymi) nie oglądają nas zaraz po wstaniu z łóżka albo pod prysznicem. Nieatrakcyjny mężczyzna może bardzo zyskać dzięki np. odważnym oprawkom okularów i dobrze dobranym ciuchom. Jeśli, oczywiście, na tym mu zależy. Kobiety doceniają staranną stylizację, choć najczęściej ją ZAUWAŻAJĄ.
Z kolei mężczyźni w 99% przypadków nie odróżniają naturalnej urody od efektu stylizacji :))) Makijaż zaczynają dostrzegać dopiero wtedy, kiedy rzęsy mają 2cm, a brwi widać z odległości kilometra. Dlatego, naprawdę: makijaż, ciuch, fryzura, pierś do przodu i dużo może się zmienić na lepsze. Atrakcyjność to nie jest bycie ideałem na golasa :)
"I feel pretty" - może nie jest to dzieło kinematografii, ale na kompleksy polecam.
Nie jest puszysta, nie jest modelką XXL ani nawet PlusSize.
Zwyczajnie, gruby jest gruby i choćby setka redaktorzyń z Wysokich Obcasów robiła tysiąc wywiadów z psychopedagogiczkami feministycznymi na temat "zaakceptuj siebie" - to nie można tego zaakceptować jeśli taka osoba nim usiądzie, to się musi zastanowić czy krzesło wytrzyma...
Upasiona jest słowem obraźliwym i takie słowo nie pomoże nikomu.
Co do reszty pelna zgoda
Otyła to otyła
ja sie nie zastanawiam, po prostu kupuje nowe krzeslo
Bo wpływy z akcyzy za wyroby tytoniowe przewyższają wydatki na leczenie chorób spowodowanych paleniem.
Ale ad rem. Problem z grubymi ludźmi nie polega na tym, że są grubi per se. To zasadniczo, tak jak palenie papierosów czy spożywanie alkoholu sprawa danej osoby i nam nic do tego. Problem polega na tym, że konsekwencje tych zachowań dotykają nas w codziennym życiu. Gdy obok mnie w tramwaju zwali się tłusty i spocony grubas, to rozpocznie się walka o miejsce, bo przepisowy rozmiar krzesełka okaże się niewystarczający i będzie nieświadomie dążył do aneksji przestrzeni przeznaczonej dla mnie. Gdy zwali się za mną, to będzie mi dyszeć w kark, bo wejście do pojazdu wyczerpie całość jego kondycji na ten moment. Gdy w pobliżu mnie usiądzie wczorajszy pijus albo palacz, który zanim wsiadł do pojazdu łaskaw był w ostatniej chwili zaciągnąć się kilka razy, to mnie zemdli od tego smrodu.
Idźmy dalej. Gdy taki pijaczek się zbytnio podchmieli, to jest duża szansa, że zacznie się drzeć. Szansa wzrasta, gdy idzie z podobnie podchmielonym kolegą. Gdy zaś taki palacz zamieszka w mieszkaniu poniżej mojego, to jest duża szansa, na wdychanie wyziewów tytoniowych, bo zacznie konsumować tytoń na balkonie albo "do okienka". Podobnie również gdy na plaży położy się obok mnie taki grubas, albowiem obcowanie z widokiem sadła, to raczej nie jest najwyższych lotów doznanie estetyczne.
Problem wyzierający z tego wywiadu polega na tym, że jest to kolejny z wywiadów, który koncentruje się na jednostce, a nie uwzględnia tego, że funkcjonuje ona w społeczeństwie. Niestety, nie jesteśmy samotnymi wyspami.
"Tłusty i spocony grubas", o mamuniu, jak ja bym chciała w tym momencie zobaczyć jak wyglądasz. Idę o każdy zakład, że można po tobie pojechać równie paskudnie, jak ty jedziesz po grubasach.
Faktem jest, że jestem człowiekiem nienachalnej urody. Wręcz bardzo nienachalnej. Ale jednak dalej jestem przekonany, że należy postępować w życiu w ten sposób, by innym nie przeszkadzać. Czyli zajmować tylko jedno miejsce w tramwaju, nie palić w miejscach, w których może to komuś przeszkadzać, nie krzyczeć, nie hałasować i ogólnie nie przeszkadzać innym w otoczeniu.
A jeśli mi przeszkadza twoja twarzyczka? Nie podoba mi się "nienachalna uroda", bo ja sama, dajmy na to, jestem obiektywnie urodziwa.
Na plastykę twarzy marsz! Albo papierowy worek na głowę, bo mi poczucie estetyki cierpi i bardzo mi przeszkadzasz.
moze nie ma odpowiednio duzych papierowych workow w sprzedazy....
Brzydka twarz to nie wina jej posiadacza, a mozna na nią nie patrzeć. Smród tytoniu i wrzaski to już wina smrodzacego i wrzeszczącego i uciec przed tym trudno. Dotarło?
To musisz zwrócić się do moich rodziców, że dopuścili się fuszerki rzemieślniczej.
Otyłość to nie jest w wielu przypadkach wina osoby chorej.
Dotarło? Czy dalej myślisz bardzo wolno i nieskutecznie?
Nikogo to nie obchodzi.
Mam powazne podejrzenia ze i chude i grube wola kogos innego...
Niestety, chude dziewczyny muszą wysłuchiwać kazań na temat swojego wyglądu znacznie częściej niż grube. Wielokrotnie częściej! Mamy epidemię otyłości, stała się ona normą, społeczeństwo szczerze NIENAWIDZI chudych osób.
chude wygladaja fajnie w wodzie albo na zdjeciach
gorzej jak wypna chudy tylek i sie o kosci mozna pokaleczyc
A nie mówiłem? Społeczeństwo NIENAWIDZI chudych.
W kombinezonach narciarskich też dobrze wyglądają