Kinga Dróżdż - ur. w 1994 r., szablistka, reprezentantka Polski w szermierce na wózkach. Wicemistrzyni świata, zdobywczyni dwukrotnego złota w Pucharze Świata. Uznana przez Polski Komitet Paraolimpijski za najlepszego polskiego sportowca 2020 roku. Trenuje w Integracyjnym Klubie Sportowym AWF Warszawa
Nadal nie przepada pani za autobusami?
Kinga Dróżdż: Już nie. Ale pamiętam skrępowanie, gdy jako nastolatka wsiadałam do nich. Pasażerowie traktowali mnie, jakbym urwała się z kosmosu. Najgorzej było latem – nie miałam zimowej kurtki, pod którą ukrywałam rękę. A koszulki na ramiączkach nie ułatwiały sprawy.
Nowo poznane osoby też się interesowały moim wyglądem. Kinga, dlaczego nie masz lewej dłoni? Dziś umiałabym się obronić. Ale w dzieciństwie było to jedyne pytanie, na które nie potrafiłam odpowiedzieć. Całe szczęście, że znajomych moja ręka nie obchodziła.
Swoją inność odczułam w pierwszej klasie podstawówki. Szłam z koleżanką po schodach. Zaszli nas od tyłu starsi chłopcy i zepchnęli. Powód? Wyglądałam inaczej niż rówieśniczki. Rodzice nie poszli do dyrekcji. Ale jeszcze tego samego dnia szkołę odwiedził mój starszy brat. Nazajutrz chłopcy mówili do mnie „dzień dobry”.
Potem wyzywał panią kolega z klasy.
– Na jednym z komunikatorów pisał, że moje miejsce jest w szkole specjalnej. Że kaleka. Że nie powinnam była się urodzić. I znowu wspierało mnie starsze rodzeństwo, brat z siostrą.
Pomocny okazał się jeszcze sport. W trzeciej klasie po jednym z wuefów zagadnął mnie nauczyciel, pan Krzysztof Wątor: „Chciałabyś przyjść na trening szermierki?”. Zgodziłam się, choć nie wiedziałam do końca, co to za dyscyplina. I że mojego przyszłego trenera uważano już za jednego z najlepszych w Polsce. Ale byłam świadoma sukcesów dziewczyn, które prowadził. W szkole mówiło się o ich osiągnięciach i podróżach na międzynarodowe zawody. Chciałam być jak one. I pokazać innym: patrzcie, będę w czymś dobra.
Trener zachowywał się na przekór wszystkim. Gdy oni we mnie nie wierzyli, on dawał mi nadzieję. Dzięki niemu czułam się jak reszta zawodniczek. Rozbudzał moją motywację. A ja byłam z tych, które nie siedziały na ławce i nie czekały, aż zostaną wezwane. Chciałam zawsze walczyć od pierwszej minuty. Między innymi po to, żeby przestać czuć się jak niepełnosprawna.
I udało się?
– Tak. Jakiś czas później miałam wrażenie, że ludzie przestali zwracać uwagę na moją dłoń. Wreszcie dostrzegali, ile punktów zdobywałam szablą.
Szybko polubiłam szermierkę, zwłaszcza za jej elitarność. Na początku oczywiście musiałam uczyć się zasad, które zależały od broni. U mnie dominująca jest szabla – zaokrąglona na końcu, aby nikomu nie zrobić krzywdy. Obojętnie, którą częścią klingi dotykałam zawodniczkę, zdobywałam punkt. Potem zaczęłam dodatkowo trenować szpadę. A w szpadzie inaczej – na końcu jest guziczek. Trzeba go „wcisnąć” w ciało przeciwniczki, żeby zapunktować. Wtedy broń się wygina.
Szabla miała dla mnie pewną przewagę nad szpadą. Atak był ważniejszy niż obrona. Jeśli więc szłabym do przodu, a pan do tyłu i trafilibyśmy się w tym samym momencie – punkt dla mnie. Ta zasada, z racji mojego uporu i niecierpliwości, była dla mnie wymarzona. Prędko okazało się jednak, że w szermierce nie są najważniejsze ręce czy nogi, tylko głowa, którą trener musiał u mnie nieraz studzić. "Spokojniej, wolniej!" – upominał na zawodach.
A brałam w nich udział coraz częściej, dużo trenowałam i wyjeżdżałam na obozy, więc zaczęłam zawalać szkołę. Rodzice tłumaczyli, że bez odrobionych lekcji nie pójdę na trening, więc przysiadłam do nauki. Trójki przestały mnie zadowalać. Nawet po dwutygodniowych obozach nie miałam żadnych zaległości. Skończyłam szkołę z wyróżnieniem.
Przyszły też sukcesy w sporcie.
– Jestem perfekcjonistką. Dlatego jeśli zdobywałam punkty nie w taki sposób, w jaki chciałam, czułam się niezadowolona. Trener chciał zmienić to myślenie. Jednocześnie ciągle przypominał, żebym przez pośpiech nie robiła głupot w walkach. I z takim nastawieniem pojechałam na zawody Pucharu Świata we Francji. Był 2012 rok. Miałam osiemnaście lat. Nikt mnie nie znał, bo zaczynałam pierwszy juniorski sezon. Zdobyłam brązowy medal. Gdy zadzwoniłam do trenera, nie mógł uwierzyć.
Ale potem miała już pani tylko pod górkę.
– Zmarła mama. Zastanawiałam się, dlaczego akurat ja musiałam ją stracić. Z każdym dniem było gorzej. W styczniu następnego roku pojechałam na zawody. Wyszłam w butach ze zdartym bieżnikiem, a sala okazała się bardzo śliska. Odjechała mi pięta. Zrobiłam szpagat, choć nigdy wcześniej go nie wykonywałam. Gdy się pozbierałam do pionu, nie mogłam normalnie stanąć. Potrafiłam jedynie chodzić na palcach. Nie czułam bólu. Pewnie przez adrenalinę. Powiedziałam trenerowi, że coś nie gra. Nalegał, abym odpuściła. Ale ja się oczywiście nie poddałam. Wyszłam do drugiej walki. Ponownie się poślizgnęłam.
Zerwałam dwa tylne mięśnie uda – półbłoniasty i półścięgnisty. Ból promieniował od kolana do pośladka. Czułam go nawet podczas zwykłego chodzenia. Ucierpiało też biodro, przez które nie mogłam prosto stanąć. Jeszcze bardziej zastanawiałam się, dlaczego spotyka mnie tyle zła. Sporo przepłakałam.
Trzy tygodnie po wypadku poszłam na studniówkę. Tańczyłam kankana, który omal nie zamordował moich mięśni. Mało tego, dzień później wybrałam się z drużyną na obóz. Z bólu połowę treningów przeleżałam w pokoju, brzuchem do góry.
Skąd ten upór?
– Bałam się, że może już nigdy więcej nie stanę na planszy, z szablą w dłoni. Zaczęłam szybko rehabilitację. Woził mnie tata. Gdy pewnego dnia wracaliśmy z zajęć, leżał śnieg. Chwytając za klamkę, poślizgnęłam się. Wpadłam połową ciała pod auto. Kontuzja pogłębiła się jeszcze bardziej.
Mimo to lekarze nie uważali, że muszę kończyć z szermierką. Trener kazał odpuścić Puchar Świata, ale obiecał, że jeśli poczuję się lepiej, wystąpię miesiąc później, w marcu, na mistrzostwach Europy. Wystartowałam po ponad czterdziestu dniach rehabilitacji. Sił starczyło mi na dwudzieste miejsce. A przez to, że tak szybko chciałam wrócić, obciążyłam inne partie mięśni. Dlatego przestałam chodzić regularnie na treningi. Obawiałam się reakcji trenera. Przecież tyle dla mnie zrobił… Traktowałam go jak drugiego ojca. I po dziesięciu latach miałam mu powiedzieć, że koniec z szablą?
Wkrótce i tak porozmawialiśmy. Doszliśmy do wniosku, że nie warto ryzykować zdrowia. Poza tym mój juniorski sezon powoli się kończył. Żeby utrzymać miejsce w kadrze Polski, musiałabym zdobywać coraz lepsze wyniki. Ale nie z tą nogą. Dlatego zrezygnowałam. Skupiłam się na studiach i pracy na lotnisku w Katowicach.
Ale miała pani jeszcze inną możliwość – wcześniej proponowano pani parasport, czyli sport dla osób z niepełnosprawnością.
– Jako nastolatka często jeździłam na obozy do Wisły, gdzie mieścił się ośrodek Start, miejsce przygotowań dla paraolimpijczyków. Widziałam tam ludzi na wózkach, z protezami, ale niektórzy zawodnicy na pierwszy rzut oka nie wyglądali na niepełnosprawnych. Na jednym z tych obozów trener lekkoatletyki zaproponował mi zostanie parasportsmenką. Odmówiłam, bo kochałam szermierkę, a nie cierpiałam biegać.
Kolejna propozycja pojawiła się w moim klubie w Sosnowcu. Jeden z trenerów prowadził sekcję szermierki dla osób na wózku. Posługiwał się jednak szpadą, nie szablą. Poza tym ja na wózku?! Nigdy bym nie pomyślała, że mogę tak walczyć. Nie po to trenowałam na nogach dwanaście lat.
Czyli nie uważała pani siebie za osobę z niepełnosprawnością?
– No jestem w jakiś sposób niepełnosprawna. Nie wyprę się tego. Ale kiedyś oburzałam się, jeśli zaliczano mnie do grona parasportowców. Zgoda, nie mogłam i nie mogę złapać szklanki lewą dłonią. Jednak nie ogranicza mnie to do tego stopnia, że potrzebuję prosić o pomoc. Poza tym obawiałam się stygmatu, stereotypu osoby z niepełnosprawnością. Że społeczeństwo zaraz będzie mnie widzieć leżącą, bez możliwości ruchu. Albo że każdy będzie myśleć: no tak, ona potrzebuje taryfy ulgowej. Przykład? Ze starszą koleżanką z lotniska w Katowicach wpuszczałyśmy pasażerów do samolotu. Jeden bardzo się spieszył. Jakoś nie mogłam oderwać jego kart pokładowych. "Proszę o wyrozumiałość" – próbowała ratować sytuację znajoma. − Koleżanka jest niepełnosprawna". Rozpłakałam się, wyszłam, bo nie mogłam znieść, że powiedziała tak o mnie przy obcej osobie. I tłumie, który za nią czekał.
To dlaczego reprezentuje dziś pani Polskę w szermierce na wózkach?
– W 2018 roku dostałam wiadomość na Facebooku. Pisała koleżanka, z którą kiedyś trenowałam: „Mogłabym przekazać twój numer mojemu tacie? Chciałby z tobą pogadać”. Tatą okazał się Grzegorz Pluta, szermierz na wózku i złoty paraolimpijczyk z Londynu. Zadzwonił i zaproponował wspólny trening. Stwierdziłam, że co mi szkodzi. Wtedy po raz pierwszy usiadłam na wózku. Ze stresu spięłam całe ciało. Moja główna myśl: tylko nie zleć z wózka, gdy będziesz atakować! Nie zleciałam. Ale co zaskakujące, po treningu najbardziej bolały mnie nogi.
Nie powiem, dobrze czułam się znowu z szablą w dłoni. Zapisałam się więc do Integracyjnego Klubu Sportowego AWF Warszawa. Zaczęłam oswajać się z nowym stylem poruszania się i nieco innymi zasadami szermierki. Dawniej uprawiało się ją tak, że każdy zawodnik miał za sobą pomocnika, który pchał wózek albo ciągnął go w tył. Dziś nikt już nie jeździ po planszy. Szermierze mają możliwość dopasowania wózka pod siebie. Ja na przykład zapinam pas na nogi. Bo ten, kto ma je sprawniejsze, podrywa się do ataku. Ale wciąż musi trzymać jeden pośladek na wózku. Jeśli wstanie – żółta kartka. Kolejny błąd i czerwona, czyli karne trafienie oznaczające punkt dla przeciwniczki.
Na samym początku dużym problemem było dla mnie wyjście do głębokiego ataku. Zbyt słabe mięśnie brzucha nie pozwalały na szybki powrót do wyprostowanej pozycji. Dlatego przy wózku miałam szarfę. Oplatałam nią sobie lewą rękę i mogłam atakować.
Niektórzy uważali, że na co dzień też korzysta pani z wózka.
– Ostatnio dziennikarz zapytał mnie, ile już na nim jeżdżę. Pewnie dlatego, że gdy myślimy o parasportowcach, od razu widzimy wózek i ludzi, którzy na nim ledwo zipią. Szermierzy i pozostałych sportowców irytuje ten stereotyp.
Wie pan, dopiero w parasporcie porzuciłam wstyd z powodu dłoni. Wystarczyło posłuchanie historii innych parasportowców: jak żartowali z własnej niepełnosprawności, jakie rodziny tworzyli, jak część żałowała, że nigdy nie wstanie z wózka. Wtedy pomyślałam, że mój problem jest na tym tle mikroskopijny.
Najbardziej przerażające były pierwsze zawody. Weszłam na halę, a przy schodach noga. Jak w horrorze. Potem dowiedziałam się, że szermierze nie mogą walczyć w protezach, więc zdejmowali je przed zawodami. Swoją drogą parasportowcy mają czarny humor. Bardzo przejmowałam się, gdy na początku treningów rzucali: „Boże, całe życie z niepełnosprawnymi…” albo „Jest dobrze. Zbierajcie na pogrzeb”.
Problem w tym, że część osób nie traktuje parasportu poważnie.
– Bardzo szybko to odczułam.
W lipcu 2018 roku, czyli po kilku miesiącach trenowania na wózku, wystartowałam w turnieju Szabla Kilińskiego. Pierwsze dwie walki w grupie przegrałam zero do pięciu. Popłakałam się, że to nie dla mnie. Dokończyłam jednak turniej. Zaliczyłam kolejną porażkę, ale też po raz pierwszy wygrałam. Tyle wystarczyło, żeby rozbudzić motywację. Zaczęłam przygotowywać się do mistrzostw Europy. Pojechałam na koszt klubu, bo jeszcze nie byłam w kadrze Polski. Zajęłam szóste miejsce, co uprawniło mnie do stypendium z Ministerstwa Sportu. Poczułam się jeszcze pewniej.
Po drodze wygrałam zawody Pucharu Świata, a we wrześniu 2019 roku wybrałam się na mistrzostwa świata w Korei Południowej. Przed zawodami rozchorowałam się od klimatyzacji – bolała mnie głowa, miałam zapchane zatoki. Mimo to jak zwykle wmawiałam sobie: dziś jest twój dzień, wykorzystaj go! No i wygrałam wszystkie walki w grupie. Potem pokonałam kolejne zawodniczki, dochodząc do finału. A tam już przegrałam osiem do piętnastu. I zostałam wicemistrzynią świata.
Mówię o tym, bo po powrocie do kraju chciałam starać się o nagrodę dla mojego pierwszego trenera Krzysztofa Wątora, który wypatrzył mnie w podstawówce i prowadził przez dziesięć lat. Musiałam udokumentować, że dzięki niemu startowałam w mistrzostwach Polski w kategorii młodzików czy juniorów. Z odpowiedzi ministerstwa zrozumiałam, że szermierka na wózkach nie ma zbyt wiele wspólnego z tą chodzoną. I nici z nagrody dla trenera. Dlatego gdy niedawno zaproszono mnie do Sejmu na konferencję o parasportowcach, chciałam opowiedzieć o traktowaniu nas przez instytucje. Niestety, ktoś za późno wydał zgodę na moje uczestnictwo. Nie mogłam się wypowiedzieć. Ale i tak nie odpuszczę. Bo mówienie o nas jak o gorszej wersji sportowców jest cholernie niesprawiedliwe.
O sukcesach opowiada pani jakby przy okazji. A przecież dziś zajmuje pani pierwsze miejsce w światowej klasyfikacji.
– W moim przypadku niepowodzenia znaczą więcej niż sukcesy. Zanim zaczęłam wygrywać z najlepszymi, musiałam z nimi przegrywać. Siedziałam i analizowałam walki z dwoma obecnymi trenerami: Markiem Gniewkowskim i Pawłem Stroką. Są jak ogień i woda. Pierwszy prowadzi mnie pod kątem taktyki, jest praworęczny. Drugi posługuje się lewą ręką i odpowiada za przygotowania motoryczne. Gdy pytałam, dlaczego wciąż czegoś nie umiem, śmiali się. Powtarzali, że już wszystko pojęłam. Nie zgadzałam się. I przykładowo zapisałam się ostatnio na boks, żeby wzmocnić ręce. Podobnie zachowywał się mój tata. Ile to razy dzwoniłam do niego z zawodów i płakałam do telefonu… A on zawsze: daj spokój, przecież jesteś super; cokolwiek robisz, kocham cię.
Poza tym po pierwszych treningach na wózku zachęcono mnie do pracy z psychologiem sportowym. Nie wstydzę się o tym mówić, bo już po kilku walkach czułam spokój. A szermierka to sport trudny psychicznie. Wychodzi pan na planszę, przed panem przeciwnik w niewielkiej odległości. Trzeba szybko reagować. I przed komendą do startu wiedzieć, jak zaatakować.
Otoczką szermierki, jak każdego sportu, są oczekiwania. Nie lubię obiecywać, że skądś przywiozę medal. Ale muszę się do czegoś przyznać. Gdy kiedyś po raz trzeci dostałam propozycję dołączenia do parasportowców, mało brakowało, a bym ją znowu odrzuciła.
Dlaczego?
– Bałam się. Nie tego, czy dam radę. Tylko jak zareagują ludzie, gdy zobaczą mnie na wózku. I gdyby lęk wygrał, miałabym wiele do stracenia.
***
Czułość i wolność. Budujmy równowagę w relacjach
Akcja społeczna Kulczyk Foundation, „Wysokich Obcasów” i Fundacji „Gazety Wyborczej”. Z uwagą i czułością przyglądamy się naszym relacjom – tym rodzinnym i tym z nami samymi – aby je uporządkować i z nową energią tworzyć świat po pandemii. Rozmawiamy o lękach, które towarzyszą wielu z nas, o podziale obowiązków i pomysłach na to, jak przygotować siebie i swoich najbliższych na nowy świat. Chcemy tworzyć nową rzeczywistość. Chcemy rozmawiać o wolności kobiet w sferze świadomości, cielesności i bytu.
Wszystkie publikowane do tej pory materiały można znaleźć na stronie Kulczykfoundation.org.pl
Jak siądę na wózek, piorę czołówkę brytyjskich 'prawdziwych' szermierzy wózkowych, choć szermierkę uprawiam nader rekreacyjnie i choć jestem starszy.
sama prawda, podobnie koszykówka na wózkach etc, część osób wcale na nich siedzieć nie musi ...
Po to, żeby były urobionymi baranami, które zawsze poprą kler i partię z nim skumploną.