Seks, psychologia, życie: zapisz się na newslettery "Wysokich Obcasów"
Nie wiem, ile razy w czasie lockdownu mówiłam sobie wieczorem: „Hell, yeah! Jesteś cyborgiem, dziewczyno!”. Przed epidemią wydawało mi się, że nigdy nie byłabym w stanie napisać niczego, będąc w domu z dziećmi (Stach, lat niespełna siedem, Lu – trzy z okładem), a okazało się, że owszem, jestem i nawet nie muszę odkładać do skarbonki na terapię traumy.
To skłoniło mnie do głębszego zastanowienia się nad tym, jak moja praca łączy się z moim macierzyństwem, szczególnie zaś nad tym, jakie zdolności zyskałam jako matka, które przydają mi się w pracy.
Nie ukrywam, że do pisania przystępuję z pewnym lękiem, bo gdy mowa o matkach, prawie zawsze dotknięte czują się niematki (i vice versa) i nierzadko kończy się to dyskusjami, które przypominają kultowe walki Krystle z Alexis (przepraszam milenialski za ten boomerski suchar). Chcę więc od razu powiedzieć, że zupełnie nie chodzi mi o pokazywanie prymatu matek nad bezdzietnymi. Firma, urząd, uczelnia i każde inne miejsce pracy potrzebuje ludzi o różnych umiejętnościach i nie należy szukać konkurencji tam, gdzie można znaleźć kompatybilność.
Uprzywilejowana
Zacząć muszę od tego, że generalnie jestem jako pracująca matka uprzywilejowana, bo moja praca i moje życie domowe świetnie się uzupełniają. Dziennikarstwo to zawód nieprzewidywalny, dni są zmienne, każde polityczne zawirowanie wywala mi grafik do góry nogami. Przy tym jest to zawód kreatywny, pisanie czy wymyślanie pytań do wywiadów jest umysłową gimnastyką, a szukanie informacji to nieustanna nauka i intelektualna przygoda. Do tego jest stres deadline’ów, rozmów z bardzo różnymi ludźmi i internetowych burz pod niektórymi publikacjami.
Przy takim życiu zawodowym rutyna, której wymagają dzieci, powtarzalność czynności i prostota wielu z nich są zbawienne. Dzięki temu mój zawód nie spala mnie tak, jak to robił, gdy byłam bezdzietną singielką. Powtarzalność i stabilność domowego życia działają na mnie kojąco, a przebywanie z dziećmi, czytanie im przygód Ropucha i Żabka i ganianie po parku są przewietrzeniem dla umysłu i pozwalają na moment zapomnieć o szarganiu konstytucji, paskach TVP Info i Kai Godek.
Z drugiej strony, gdybym miała pracę mniej adrenalinową, opartą na powtarzalności, z nudów zakwitłabym jak rzęsa na stawie. A tak, jestem szczęściarą, bo w pracy poniekąd odpoczywam od domu, a przy dzieciach odpoczywam od pracy.
Po pierwsze: odpoczynek
Powinnam zatem być stale wypoczęta, hm? Niestety, nie wiedzieć czemu jestem w zasadzie permanentnie zmęczona.
Ale tu pojawia się pierwsza korzyść, którą macierzyństwo przyniosło mi w pracy: pilnuję odpoczywania.
Nauczyłam się brać wolne, z czym wcześniej miałam wielki problem, bo byłam trochę jak ci nieszczęśni japońscy pracownicy korpo, którzy myślą, że wszystko się zawali, jak ich chwilę nie będzie. Nie jest może tak dobrze, że lekką ręką biorę wolne dla siebie, ale robię to z powodu dzieci, z którymi chcę spędzać czas jak człowiek i oprócz wakacji pojechać też czasem na przedłużony weekend do przyjaciół czy na wieś. Z pewnością dzięki macierzyństwu pracuję higieniczniej. Wiem, że Stach i Lusia mnie potrzebują, więc całe popołudnia aż do wieczornego czytania spędzam z nimi, co oznacza, że wówczas nie pracuję.
Redakcji przydaje się to o tyle, że wciąż mam energię i zapał do pracy, bo żeby porąbać drwa, trzeba czasem jednak ostrzyć siekierę.
Po drugie: szybkość
Najfajniejszy komplement, który usłyszałam w życiu, wypowiedział kilka lat temu pewien marynarz, z którym byłam na randce: „Nigdy nie spotkałem kobiety z taką prędkością przetwarzania danych”. Zawsze umiałam szybko myśleć i szybko pisać (gorzej, że czasem też szybko mówić), ale przy dzieciach umiejętność ta jeszcze wzrosła.
Przede wszystkim dlatego, że nikt nie będzie trzymał żłobka czy przedszkola otwartego dłużej z tego powodu, że potrzebuję jeszcze 20 minut na szlifowanie tekstu, a obraz kilkulatka siedzącego w deszczu na progu placówki edukacyjnej skutecznie kroi moje serce na plastry.
Po trzecie: nie odkładam niczego na później
W artykułach o pracujących matkach zazwyczaj pisze się o tym, że opieka nad dziećmi uczy perfekcyjnej organizacji. Cóż, osobiście nigdy bym tak nie nazwała tego, czym jest moja codzienność. Uważam, że dobrze zorganizowana byłam na studiach, kiedy na koniec każdego semestru materiał ze wszystkich przedmiotów miałam podzielony na tyle równych części, ile dni było do danego egzaminu, i codziennie zżerałam wyznaczoną porcję wiedzy (nigdy nie zrozumiem, dlaczego to nijak nie przełożyło się na umiejętność regularnych ćwiczeń fizycznych). Teraz mogę co najwyżej powiedzieć, że jestem znakomita w zarządzaniu permanentnym kryzysem.
Dworuję sobie, ale tylko trochę. Każda matka wie, że dzieci to nieprzewidywalność.
Ilekroć chciałam popracować w nocy, moja córka miała koszmary i musiałam oddelegować się do tulenia albo któreś z dzieci dostawało jelitówki i oddelegowywałam się do zmieniania pościeli i pidżamki.
Moja organizacja polega głównie na tym, że każdego dnia przypominam sobie, że zarówno jeśli chodzi o prace domowe, jak i obowiązki służbowe muszę jechać równym tempem jak taśma fabryczna, ponieważ za każde zaniechanie najpewniej drogo zapłacę. Jeśli przez kilka dni nie piorę i nie odgracam, muszę potem szukać dwóch godzin wolnych (!) na składanie wydm prania i zdrapywanie konfitur z podłogi pod stołem.
Dzięki temu nauczyłam się w pracy też nie zostawiać zbyt wiele na mityczne później, pilne rzeczy robię natychmiast (bo zawsze może być telefon z przedszkola, że dziecko ma gorączkę), ważne dostają miejsce w grafiku.
Duże dzielę na etapy, bo kolejna macierzyńska umiejętność to wysysanie, ile się da, z każdego kwadransa jak bohaterowie „Gry o tron” wysysają szpik z kości. Innymi słowy: każdy, nawet niewielki odcinek czasu to szansa, żeby zrobić coś. Chętnie pisałabym artykuł, poświęcając mu trzy spokojne, niespiesznie płynące godziny. Chętnie sprzątałabym raz w tygodniu a dobrze, wygarniając kurz nawet z kratek wentylacyjnych.
Ale nauczyłam się, że najwięcej odhaczam, gdy gotując wodę na poranną kawę, szybko przecieram blat i szoruję zlew, i że mając tylko kwadrans w pracy przed wybiegnięciem po dzieci do przedszkola, mogę zrobić notatki do felietonu czy rzucić okiem na raport z danymi, których będę potrzebowała do wywiadu. Słonia jemy po kawałku.
Po czwarte: precz z perfekcjonizmem
Jest jeszcze oczywiście osławiony multitasking, mityczna zdolność matek do robienia kilku rzeczy naraz. Szczerze wam powiem, że tego nienawidzę. Należę do osób wysokowrażliwych, które mają problem nie tylko z robieniem kilku rzeczy naraz, ale też z szybkim przełączaniem się między różnymi trybami pracy. Najchętniej robiłabym rzecz po rzeczy. Sądzę jednak, że wówczas zostałabym bezrobotna, a opieka społeczna zabrałaby mi dzieci. Nie da się. Dlatego sprzątam, słuchając podcastów (jako research do artykułów), gotuję, dzwoniąc do urzędu czy przychodni, rozpakowuję zmywarkę, bawiąc się ze Stachem w „Minecrafta”.
Moim szczytowym osiągnięciem jest umiejętność czytania dzieciom książki i przysypiania, tylko czasem zdradzam się spowolnionym tempem lub bełkotem i wtedy dostaję szturchańca: „Mamo, czytaj normalnie!”. Dodatkowo moje dzieci są od siebie różne, wymagają trochę innego podejścia, innego języka i energii, więc nieustannie się przełączam ze Stacha na Luśkę i z powrotem. W pracy daje mi to wszystko tyle, że umiem się z dzwonienia czy szybkiego szukania danych przerzucić na pisanie, choć jest to dla mnie wciąż bardzo energochłonne i trudne. Ubocznym skutkiem tego jest jednak rzecz bezcenna: oduczam się (work in progress) perfekcjonizmu. Nie czyszczę rowków kryształów szpileczką, nie deliberuję bez końca nad składnią, gdy szlifuję tekst. Better done than perfect.
Wszystko, co wpiszesz do CV
Badacze tematu twierdzą, że matki mogą sobie do CV wpisać szereg innych skillsów, np.: *umiejętność rozwiązywania konfliktów („Mamo, on mnie ugryzł w policzek!”), *komunikacji („Synku, jeśli nie powiesz mi, dlaczego drzesz się jak opętany, nie będę umiała ci pomóc albo nie zdążę tego zrobić, zanim sąsiedzi zaalarmują policję”), *negocjacji i wpływania na innych („Jeśli wybijesz sobie oko, nie będziesz mogła zostać pilotką”), *zarządzania czasem („Pospieszcie się, bo jak mnie wyleją z pracy, to nie będzie hajsów na zabawki!”), *zdolności wyznaczania priorytetów („Jak czegoś nie zjem, to umrę z głodu, a jak się nie wykąpię, to nie umrę z brudu” – z nieuczesanych myśli wieczornych matki pracującej).
Ze wszystkim tym się zgadzam, choć możecie mieć wrażenie, że żartuję.
W rzeczywistości uważam, że łączenie pracy z macierzyństwem bywa trudne, ale jest też wynagradzające.
W swojej kultowej książce „Mistyka kobiecości”, Betty Friedan twierdziła, że pracujące żony i matki będą zdrowsze i szczęśliwsze, a ich małżeństwa – trwalsze. Współczesne badania to potwierdzają. Są też doniesienia o tym, że praca matek dobrze wpływa na dzieci, ich córki częściej się kształcą i lepiej zarabiają, a synowie są bardziej równościowymi partnerami. Ale to już zupełnie inna opowieść.
***
Czułość i wolność. Budujmy równowagę w relacjach
Akcja społeczna Kulczyk Foundation, „Wysokich Obcasów” i Fundacji „Gazety Wyborczej”.
Z uwagą i czułością przyglądamy się rodzinnym relacjom, które w tym trudnym czasie są szczególnie ważne, a ich uporządkowanie - niezbędne do tego, by z nową energią tworzyć świat po pandemii. Rozmawiamy o lękach, które towarzyszą wielu z nas, o podziale obowiązków i pomysłach na to, jak przygotować siebie i swoich najbliższych na nowy świat. Wszystkie publikowane dotąd materiały można znaleźć na stronie Kulczykfoundation.org.pl/czulosc-i-wolnosc
Wspaniale! Przyszłość rysuje się w świetnych barwach :-)
Serdeczności!
Czy też Pana szturchały napominająco i bezpardonowo? :-)
Trzymam kciuki!
Myślę, że zmęczenie nie wyjdzie, jest równoważone ciekawym życiem i tym entuzjazmem, o którym Pani pisze. Sądzę, że udane życie rodzinne i praca, którą się lubi są bardzo wynagradzające i organizm dzięki temu daje radę. Ale dbać o siebie i wyrywać sobie cząsteczki wolnego czasu trzeba :-)
Serdeczności i powodzenia!
NW
Ja również pozdrawiam i wszelkiej pomyślności w Pani planach życzę!
Brr. Ziszczony koszmar.
Właśnie dzięki takim ludziom jak Pan/Pani i takim komentarzom, matki w Polsce mają przechlapane. Ta nienawiść do nich to jakieś przedziwne zjawisko, podejrzewam, że pisze się już niejedna habilitacja psychologiczna na ten temat.
Co do mnie, to owszem, wreszcie doszłam do punktu, w którym uważam, że jestem całkiem spoko.
Mnie właśnie zawsze zastanawia, jaki profil psychologiczny, która pisze taki komentarz :)
A tekst świetny, idealnie opisuje znane mi doświadczenia. Wcale nie mam poczucia, że autorka definiuje swoją wartość dzięki bombelkom. Totalnie nie :P
Miało być: "jaki jest profil psychologiczny osoby, która pisze taki komentarz"
Jestem rozwódką, ojciec dzieci kocha je i też się nimi zajmuje, choć wiekszość czasu są ze mną.
I owszem, mógł Pan nie zapytać lub zrobić to ładniej. Wystarczy nie klepać kompulsywnie w klawiaturę.
Miała być łapka w górę a nie w dół, sorry.
Wyjątkowo chamskie pytanie.
Dzięki za wsparcie!
W barze na piwku z bezdzietnym i kolegami