Jesienią Emma Watson w wywiadzie dla brytyjskiego "Vogue’a" po raz pierwszy określiła siebie jako “self-partnered”. - Nigdy nie wierzyłam w tę całą otoczkę wokół "bycia szczęśliwą singleką". Brzmiało to dla mnie fałszywie i minęło wiele czasu, zanim zaczęłam czuć się naprawdę dobrze w roli singielki. Nazywam to związkiem z samą sobą - mówiła. Wyjaśniała też, że jej podejście do relacji z samą sobą zmieniło się całkowicie, kiedy poczuła presję związaną ze zbliżaniem się jej 30. urodzin.
- Jeśli nie zbudowałaś domu, jeśli nie masz męża, jeśli nie masz dziecka, a kończysz 30 lat, jeśli zawodowo nie jesteś w wyjątkowo bezpiecznym, stabilnym momencie albo wciąż zastanawiasz się, jak poukładać sobie życie... Zmagasz się z olbrzymim niepokojem - mówiła w wywiadzie.
Jako niespełna 28-latka jestem w stanie doskonale zrozumieć, co miała na myśli.
Łatwo popaść w paranoję rozmyślając o tym, co mają inni.
Jak widać powyżej, nawet utalentowana, znana i bogata aktorka miała z tym problem. Oprócz wieku, łączy nas sposób na walkę z tym niepokojem. Aby nie zwariować w świecie, który specjalizuje się, w wywieraniu presji na kobietach, podobnie jak Watson, postawiłam na satysfakcję z tego, co mam.
Podczas gdy singielstwo nosi znamiona czasu oczekiwania na kolejny związek, partnerstwo z samą sobą, to układ na całe życie. Jest potrzebne do zdrowego funkcjonowania i w samotności, i w towarzystwie. Ale by zbudować taką partnerską relację z samą sobą, potrzebna jest miłość, którą często opieramy na akceptowaniu swoich niedoskonałości.
Wielu kobietom trudno jest odpowiedzieć na proste pytanie: Za co siebie kochasz?
Niestety pierwsze, co przychodzi nam na myśl, to wyliczanie pozytywów związanych z wyglądem, do których nie mamy zastrzeżeń.
Koncentrowanie się na wyglądzie w każdej relacji, a w szczególności w związku ze sobą, jest zdradliwe. To bardzo ważne, by akceptować swój wygląd, cieszyć się życiem niezależnie od ograniczeń, które nam narzuca ciało, emanować seksapilem choćby w dresie i bez makijażu. Warto jednak oprzeć miłość do siebie na trwalszych fundamentach.
Jestem zwolenniczką ruchu body neutrality, o którym niedawno pisałam na łamach “Wysokich Obcasów”. Głęboko wierzę, że nasza wartość wychodzi daleko ponad tkanki, z których jesteśmy zbudowane.
“Moja waga: wspaniali przyjaciele, praca, którą kocham, 10 lat z depresją, psia i kocia madka, wszystkie książki, które przeczytałam, hashimoto, IO i PCOS, archeologia i dziennikarstwo, klnę jak szewc, walka z fat shamingiem, wielkie serducho, równie wielka i miękka dupa oraz PIEPRZONE KILOGRAMY!”.
Dwa tygodnie temu na własnym przykładzie pokazałam za pośrednictwem Instagrama @wysokieobcasy.pl, jak Jameela Jamil zainicjowała ciałoneutralną rewolucję w mediach społecznościowych. Wyliczałam wszystko, za co siebie kocham i to z czego jestem "zbudowana". Mogę ważyć 20 kg więcej albo 20 kg mniej, a nic z tej listy się nie zmieni.
Nadal będę mogła być dumna z siebie.
To właśnie kwintesencja ciałoneutralności i akcji "I weigh". Pod tym hasłem na Istagramie można znaleźć tysiące podobnych zdjęć, których autorki i autorzy celebrują swoje wartości, unikając skupiania się na powierzchowności.
Podobną instagramową zabawę zaproponowała w sierpniu 2019 roku polska blogerka Segritta. Zwróciła uwagę na to, jak często prawiąc komuś komplementy i opisując kobiety skupiamy się na wyglądzie. W ramach akcji #PODZIWIAMWNIEJ, Matylda Kozakiewicz zaproponowała, żeby spróbować opisać bliską osobą lub kogoś sławnego w taki sposób, by nie mówić o jej wyglądzie.
Zbliżające się wielkimi krokami Święto Zakochanych to doskonała okazja, żeby napisać do siebie taką walentynkę i pielęgnować "samopartnerstwo". Można też wybrać się na randkę z samą sobą, tak jak proponowałam rok temu. Miłość do siebie samej warto celebrować równie mocno, co związek z drugą osobą.
I równocześnie określenie samopartnerstwo solidnie kłóci się z moim poczuciem logiki. Tak zupełnie słownikowo do partnerstwa potrzeba jednak minimum dwóch osób.
Zapuszczasz się na niezbadane obszary kobiecej logiki i inteligencji emocjonalnej. Zawróć, zanim nie jest za późno!
Moim zdaniem to dosyć niezbornie konstruowane w artykule "samopartnerstwo" niebezpiecznie ociera się o solipsyzm, a większość wymienianych składowych samoakceptacji i afirmatywnego stosunku do siebie spokojnie mieści się zwyczajnej trosce i dbaniu o siebie.
No właśnie wychodzi na to, że nie ma tej granicy. Ten tekst z obszaru samoakceptacji wpada w obszar narcyzmu zupełnie niepostrzeżenie, nie łamie żadnej granicy. Człowiek inteligentny i stabilny emocjonalnie (co nie jest możliwe bez udziału innych ludzi) sam sobie tę granicę wyznaczy, tu jej nie widać.
że nie brzmi za dobrze? no, chyba jednak nie gorzej...
Może być, ale nie zamierzam zastępować masturbacji samogwałtem.
Po prostu idę zwalić konia.
No i masz, teraz się zacząłem zastanawiać, jak powinno wyglądać wyraźne wyrażenie zgody w stosunku do wibratora, bo bez tego jak nic będzie samogwałt.
Człowieku, daj sobie spokój z ciągłym informowaniem o zwalaniu konia. To jest żenujące. Idź sobie z tym na jakieś męskie forum.
jest w umowie wibracyjnej: "zgoda zostaje wyrażona przez wciśnięcie klawisza".
nie, no, myślałem, że można tu otwarcie dyskutować o seksie, nie wiedziałem, że to forum jest żeńskie, przepraszam i zgadzam się, że walenie konia to męska rzecz.
A widziałeś tutaj, aby w komentarzach jakaś kobieta opisała co robi sama ze sobą i dawała to jako argument na swoją hipotezę w temacie nie związanym z masturbacją? No właśnie, nie widziałeś.
Efce14, na przysłowiowych męskich forach to by dopiero go zrugano bez pardonu, bo tam nikogo to nie obchodzi i dla nikogo to żadna nowość.
znaczy, że tu jest cenzura i mogę tylko tak pisać jak już jakaś kobieta opisała "co robi sama ze sobą"?
Okej, się mogie dostosować, ale się na tym nie znam co kobita robi sama ze sobą,
to może niech to ktoś opisze najpierw tak?
Choć trzeba przyznać, że konkurencja w WO jest ostra.