Jak większość millenialsów uwielbiam serial "Przyjaciele" z wszystkimi jego wadami, nadużyciami i problematycznymi żartami. To kanon współczesnej kultury. Na mnie serial wywarł większy wpływ niż Biblia. I mimo całej mojej miłości do głównych bohaterów oraz tego, że do dziś mogę codziennie oglądać ten serial, to drodzy: Rachel, Monico, Phoebe, Joey'u, Rossie i Chandlerze - winię was za moje bajkowe wyobrażenie o przyjaźni.
Życie w XXI wieku i jego zabieganej rzeczywistości szybko odczarowuje wizję posiadania grupki przyjaciół, z którymi jest się tak blisko, że właściwie mieszkacie razem i nie funkcjonujecie bez siebie. Niestety w prawdziwym świecie nikt nie ma tyle czasu, żeby dzień w dzień przesiadywać z przyjaciółmi w kawiarni. Co gorsza, mało kto właściwie ma tak dużą grupę bliskich znajomych jak bohaterowie „Przyjaciół”. Jak mówi pewien bardzo udany mem: „kiedy patrzę na zdjęcia ślubne, na których panna młoda ma kilkanaście druhen jestem w szoku, bo ja nie lubię nawet tylu osób”. Oczywiście pozory mówią co innego: mamy kilkuset znajomych na Facebooku i dziesiątki lajków pod zdjęciami na Instagramie.
Ale czy mamy w telefonie choć jeden numer, który możemy wybrać w środku nocy i poprosić o pomoc?
Ja z ulgą przyznaję, że mam. Nigdy nie zapytałam mojej przyjaciółki, czy mogłabym w kryzysowej sytuacji do niej zadzwonić, bo wiem, że mogę. To dla mnie kwintesencja dojrzałej przyjaźni, na którą długo czekałam.
Zdaję sobie sprawę, że nie jestem łatwą w obsłudze przyjaciółką. Usłyszałam to w liceum od grupy znajomych. W wieku 18 lat pierwszy raz zdiagnozowano u mnie depresję. Szczerze mówiąc, nie pamiętam dokładnie tego okresu, ale domyślam się, że dla paczki roześmianych nastolatków musiałam być trudna. Dwie najbliższe koleżanki poprosiły mnie o rozmowę i zwróciły uwagę, że przez moje "depresyjne nastroje" trudno się ze mną przyjaźnić. To wtedy pogrzebałam wizję pt. "Magiczna przyjaźń jak z serialu”. Nauczyłam się operować sarkazmem, czarnym humorem i dystansem, który sprawiał, że odbierano mnie jako samodzielną, w miarę pewną siebie i asertywną jednostkę, która unika konfliktów i dobrze odnajduje się w każdym towarzystwie.
Odnajdywanie się w towarzystwie i żartobliwe podtrzymywanie dyskusji jest jednak daleko od przyjaźni. Za każdym razem, kiedy w moim życiu pojawiała się osoba, która bardzo szybko robiła wrażenie bratniej duszy, równie szybko mnie rozczarowywała. Z perspektywy czasu, wydaje mi się, że im intensywniejsza z początku jest relacja - czy to przyjacielska, czy miłosna - tym szybciej się wypala. Co gorsza przyjaciółkom-singielkom grozi, że prędzej czy później któraś się zakocha i będzie miała ważniejsze sprawy na głowie. Łudziłam się, że przyjaźń z mężczyznami jest wolna od takich problemów, ale zazdrosne partnerki moich przyjaciół szybko wyprowadziły mnie z błędu.
Kiedy poznałam Marysię nie rzuciłyśmy się w wir szalonej przyjaźni od razu. Oswajałyśmy się powoli. Znałam ją tylko jako osobę zdystansowaną, która nie zabiega o uwagę. Byłam przekonana, że gardzi wszystkimi z naszego rocznika na studiach, co było tylko częściowo prawdą. Gardziła jedynie większością. Zbliżałam się do niej na palcach przekonana, że miłości z tego nie będzie. Skończyłyśmy studia i właściwie nie wiem kiedy, poczułam, że mam za plecami oparcie, którego nigdy wcześniej tam nie było.
Nie miałam "psiapsiułki od serca" w dzieciństwie. Nie miałam się komu wypłakać jako nastolatka. Wierzę za to w przyjaźń i siostrzeństwo dojrzałych kobiet.
Kiedyś sprawdzała przecinki w tekstach, które publikowałam na własnej stronie internetowej. Dziś zbiera wszystkie egzemplarze gazet, w których ukazały się moje teksty. Kiedy miałam marzenie, żeby przetańczyć całą noc w swoje urodziny, wystroiła się i poszła ze mną do klubu, mimo, że nienawidzi współczesnej muzyki. I od razu widziała w moich oczach, że czas się zbierać, gdy małolata na haju wylała butelkę piwa na moją ulubioną sukienkę.
Najmocniejsze poczucie, że już nigdy nie będę sama daje mi w Walentynki.
Mimo, że ma z kim je świętować, rok w rok znajduje dla mnie czas. Zrobiłyśmy z tego swój rytuał - zawsze w okolicy święta zakochanych idziemy na randkę.
Wybieramy się do kawiarni na nieprzyzwoicie wielki i słodki deser oraz obowiązkowo idziemy do kina. Ale nie na byle co. Zawsze jest to film romantyczno-erotyczny z najniższej półki, którego szczęśliwie nigdy nie brakuje w kinach w tym okresie. Żartujemy, że w ten sposób Marysia próbuje mi, starej pannie, przypomnieć jak wygląda seks. Koniec końców śmiejemy się do rozpuku i balansujemy na krawędzi interwencji obsługi kina. Właściwie z nikim nie spędziłam tak dobrych Walentynek, jak z moją przyjaciółką.
Obiecałyśmy sobie kilka rzeczy, z których już wiemy, że nie wszystkie uda nam się zrealizować. Nie wiem, czy będę miała okazje dać córce na imię Marysia. Nie wiem, czy będę miała zaszczyt być świadkową na ślubie mojej przyjaciółki. Ale mam nadzieję, że uda nam się spełnić chociaż jedno marzenie - zestarzeć się blisko siebie, siedzieć godzinami w oknie i komentować „te okropne czasy”.
Nie. Chodzi o poczucie, że masz DO KOGO zadzwonić w sytuacji kryzysowej. O przewagę zaufania nad lękiem przed odrzuceniem.
Ja mam poczucie, że mogę w kryzysowej sytuacji zadzwonić w środku nocy do sąsiada (któregokolwiek, poza jednym) i wiem, że mnie nie zignoruje. Nie ma to nic wspólnego z przyjaźnią, bo się nie tylko nie przyjaźnimy, ale nawet niekoniecznie lubimy. Jednak oczywiste jest dla nas, że w sytuacji awaryjnej naszym obowiązkiem jest pomóc. Ale to pewnie takie archaiczne, wsiowe obyczaje, których powinniśmy się wstydzić ;)
NO WŁAŚNIE!!?
Właśnie. Autorka napisała tylko o swojej potrzebie przyjaźni. Nie wolno mieć takich potrzeb czy jak? Ukryć się i nie przyznawać? Bo na zrozumienie raczej nie można liczyć jak widać po większości komentarzy.
Trafnie. Brzmi jak płaczliwy roszczeniowy border, a Marysia pewnie ma syndrom ofiary. Wycięłam wszystkie takie smętne kwiatki z własnego życia i ten spokój jest bezcenny:)
Na posiadanie tprzyjaciolki trzeba sobie bardzo zasłużyć.