Anna Budny-Liberek to jedna z tych kobiet, które do końca życia mówiły: „Nie mam żadnych zasług”. A przecież miała. Słynna ordynatorka interny w Szpitalu Wojewódzkim Joanna Muszkowska-Penson mówiła o niej w jednym z wywiadów: „Moi współpracownicy to prawdziwe filary, na których można było się oprzeć. Takim filarem była przede wszystkim doktor Anna Budny-Liberek współkierująca ze mną oddziałem. Ukrywałyśmy razem ludzi, doktor Budny często eskortowała ukrywających się, szukała dla nich prawników”.

Anna Budny-Liberek. Obywatelka drugiej kategorii

Anna Budny-Liberek urodziła się w 1932 roku w rodzinie ziemiańskiej. Dzieciństwo spędziła w majątku Chromakowo w powiecie mławskim, po wojnie rodzina osiadła w Trójmieście. Anna już w szkole średniej – chodziła do liceum w Sopocie – zorientowała się, że z komuną nigdy nie będzie jej po drodze. Wuj siedział we Wronkach, sama była wzywana na przesłuchania, słyszała o ludziach, którzy przechodzą przez ciężkie śledztwa w więzieniu przy Rakowieckiej w Warszawie. Nie dopuszczono jej, ze względu na pochodzenie, do kursu przygotowawczego na medycynę.

„To wszystko kształtuje w człowieku opozycję w stosunku do tego, co się dzieje naokoło (...) Dla mnie nie było wątpliwości, że z komuną jest mi nie po drodze i że wszystkie prawa ludzkie są łamane” – mówiła w filmie nagranym dla Europejskiego Centrum Solidarności*.

Studia, które skończyła w 1955 roku, tylko utwierdziły ją w poczuciu bycia obywatelką drugiej kategorii: „Poza jedną bliską przyjaciółką, czułam się całkowicie wyobcowana. Ponieważ to był okres stalinizmu, pełnego stalinizmu (...) myśmy się siebie nawzajem bali. Naprawdę nie było żadnej przyjaźni i zaufania wśród ludzi”.

Anna Budny-Liberek nie miała nic do powiedzenia

W latach 60. wyszła za mąż za zdolnego chemika Bogdana Liberka. Nie mogła odwiedzić go w Oxfordzie, gdy w latach 1965-66 przebywał tam na stażu pohabilitacyjnym. Starania o paszport kończyły się nieprzyjemnymi rozmowami z funkcjonariuszami Służby Bezpieczeństwa, którzy próbowali ją szantażem (dobrze znali nie tylko historię jej rodziny, ale i treść korespondencji z mężem) zmusić do współpracy. Rok 1968 zastał ją w klinice, którą kierował profesor Jakub Penson. Zatem znowu przesłuchanie, próby wyciągnięcia negatywnych informacji o szefie i kolegach pochodzenia żydowskiego. Nie miała nic do powiedzenia. Puścili wolno, choć byli wściekli.

W grudniu 1970 roku była w ciąży. Musiała zostać w domu, kiedy trwała pacyfikacja protestu. Wspominała: „Pamiętam to straszne wrażenie, jak pod moimi oknami na Stolarskiej przejeżdżały karetki pogotowia wiozące na Łąkową (bo na Łąkową wtedy wożono postrzelonych i zabitych pracowników Stoczni Gdańskiej). (...) Pamiętam również czołgi, które stały na rogu ulic i pełno gazu w powietrzu”.

W latach 70. przez pięć lat była ordynatorką w szpitalu studenckim, bardzo upartyjnionym. Nie wstąpiła do partii, przyjęła na oddział zakonnicę, przyjęła księdza. Zebrała się komisja, by zbadać rzekome nieprawidłowości. Oskarżono ją między innymi o przynależność do Komitetu Obrony Robotników. „Ze smutkiem odpowiedziałam, że nie mam na tyle odwagi, żeby należeć do KOR-u, bo nie należałam”. Zwolniła się razem z większością kolegów z oddziału.

A potem był już Szpital Wojewódzki przy ul. Świerczewskiego (dziś Nowe Ogrody). Ten, który obejmował opieką medyczną pracowników Stoczni Gdańskiej. I oddział, którym kierowała Joanna Muszkowska-Penson.

Anna Budny-Liberek: Jak nie chce się leczyć, to proszę bardzo

W sierpniu 1980 roku cały oddział i większość szpitala kibicowali strajkującym stoczniowcom, Joanna Muszkowska-Penson – mimo wstępnych uprzedzeń, że jak to kobieta będzie badać – została osobistą lekarką Lecha Wałęsy.

Po ogłoszeniu stanu wojennego pracownicy szpitala pomagali opozycjonistom. W gabinecie Joanny Muszkowskiej-Penson odbywały się tajne narady związkowców. Lekarze przyjmowali do szpitala osoby, którym groziło aresztowanie.

Anna Budny-Liberek: „Pamiętam, że paru działaczy „Solidarności” hospitalizowaliśmy, prawdę powiedziawszy bez specjalnego powodu czy wynajdując jakieś fikcyjne powody i ucząc ich, którędy mają opuszczać ten szpital, jakimi bocznymi korytarzami, na wypadek nieszczęścia. Potem dzwoniono do mnie nawet kiedyś późnym wieczorem, że jakiś chory chce się wypisać gwałtownie. To był takiż właśnie chory. Powiedziałam: 'A wypisujcie, jak nie chce się leczyć, to proszę bardzo'. Umierałam ze strachu, że coś się z nim stało”.

Lekarze wystawiali zwolnienia tym, dla których pojawienie się w pracy było ryzykowne. Leczyli powracających z internatu, a wcześniej pomagali ich rodzinom. Działali w zorganizowanej przez Kościół komisji charytatywnej – rozwozili dary, szukali pracy dla żon uwięzionych. Szukali mieszkań dla ukrywających się. Część opozycjonistów ukrywała się w gdyńskim domu matki Anny Budny-Liberek, jej syn namawiał kolegów do udostępniania swoich adresów.

Po latach Anna Budny-Liberek mówiła: „Zastanawialiśmy się wielokrotnie, czy wydawanie fałszywych zaświadczeń, czy trzymanie ludzi w szpitalu niepotrzebne, przy braku miejsc (...) jest moralne (...). Ale wydaje mi się, że robiliśmy to tylko po to, żeby ci ludzie uniknęli naprawdę złego losu, jakim było podówczas aresztowanie, więzienie, osamotnianie rodziny. Muszę powiedzieć, że po dziś dzień nie mam jakichś dylematów moralnych z tym związanych”.

Tajny poród

To w szpitalu przy ul. Świerczewskiego zorganizowano poród Kingi – córki Aliny Pienkowskiej i ukrywającego się szefa gdańskich struktur Bogdana Borusewicza.

Barbara Szczepuła w biografii Pienkowskiej „Miłość w cieniu polityki” opisywała: „Na początku września Alina telefonuje, że zaczyna rodzić. Szpital jest obstawiony esbekami od piwnic po strych. Siedzą w izbie przyjęć, w sekretariacie, kręcą się po korytarzach. Ordynator stanowczo odmawia przyjęcia. Takie jest polecenie SB. Ale przecież sam podpisał zgodę. Wzywa oddziałową: - To pani podsunęła mi tę kartę! Co pani narobiła? - nerwowo biega po gabinecie.

Doktor Henryk Marek, wcześniej przewodniczący Solidarności w szpitalu, przywozi Alinę swoim prywatnym autem i odbiera poród. Kinga pojawia się na świecie nieświadoma zamieszania, jakie wywołała. W dokumentach zostaje zapisana jako Kinga Pienkowska. (...)

– Za karę odstawiono [Henryka Marka] na trzy miesiące od stołu operacyjnego! – wspomina doktor Anna Budny-Liberek. – Proszę sobie wyobrazić, że Alina miała czterdzieści stopni gorączki, a ordynator nie pozwolił wezwać internisty! Chodziłyśmy do niej potajemnie. A jakie szykany wobec doktora Marka stosowano! Pojawił się na przykład na jego dyżurze ktoś z dyrekcji i oświadczył: – No, przecież widać, że piłeś. Jesteś pod wpływem alkoholu, nie da się ukryć.

Heniek przybiegł do mnie zdenerwowany i poszłam razem z nim natychmiast na badanie krwi”.

Anna Budny-Liberek: To była żadna robota

4 czerwca 1989 roku Anna Budny-Liberek siedziała w szpitalnej komisji wyborczej i z satysfakcją patrzyła, jak układają się głosy. Z satysfakcją tym większą, że ledwie rok wcześniej bolało ją serce, że strajk w Stoczni skończył się tak szybko.

Zmarła w 2013 roku. Pięć lat później – jej mąż, zasłużony profesor chemii Bogdan Liberek. Wychowali troje dzieci; synowie i córka zajmują się nauką.

Anna Budny-Liberek nawet mówiąc o sobie, wyliczała zasługi szefowej, koleżanek i kolegów. To, co sama zrobiła, uważała za zupełnie zwyczajne, nie należała – co podkreślała – do żadnej organizacji, nie działała w podziemiu. „Zresztą, mój Boże, to była żadna robota. Uważam, że biedni są ci ludzie, którzy spędzili naprawdę szereg lat w więzieniu. Przecież takich osób jest mnóstwo. Albo wręcz zostali zabici, po prostu zabici”.

Wypowiedzi Anny Budny-Liberek pochodzą z notacji filmowej nagranej przez Europejskie Centrum Solidarności w ramach cyklu „Solidarność w podziemiu”.