Wywiad ukazał się w łódzkiej "Gazecie Wyborczej" w maju 2015 r. przed występem Moniki Kuszyńskiej podczas Konkursu Piosenki Eurowizji.

14 października 2020 r. Monika Kuszyńska będzie naszą rozmówczynią podczas kolejnego spotkania z cyklu "Kobiety wiedzą, co robią". W panelu pt. "Samodzielna i aktywna" będziemy rozmawiać o trudnościach, z jakimi spotykają się w codziennym życiu kobiety z niepełnosprawnościami, o dostępie do opieki medycznej i edukacji, barierach architektonicznych i emocjonalnych, możliwości realizowania swoich pasji i spełnianiu się na polu zawodowym. Zapraszamy na profil Wysokich Obcasów na Facebooku od godz. 18.

Kobiety Wiedzą Co Robią

Rozmowa z Moniką Kuszyńską*

Długo kazała pani na siebie czekać.

Właściwie to już w 2011 roku dałam się przekonać do powrotu na scenę i wystąpiłam na festiwalu filmowym Integracja Ty i Ja w Koszalinie. Później wzięłam udział w telewizyjnym programie "Bitwa na głosy", gdzie prowadziłam swoją drużynę. Od dłuższego czasu regularnie koncertuję. Ale wiele osób dopiero teraz mnie zauważyło, bo mam wystąpić na Eurowizji. Dobrze, że się do tego przygotowywałam, bo inaczej nie wiem, czy udałoby mi się unieść psychicznie to nagłe zainteresowanie. A Eurowizja to w końcu wielkie wydarzenie i wiąże się z tym spora presja.

I sensacja. Były hardrockowe potwory z zespołu Lordi, w ubiegłym roku wygrała brodata Conchita Wurst. W tym roku jeden z faworytów Eurowizji to Pertti Kurikan Nimipäivät, fiński zespół, w którym autystycznemu wokaliście towarzyszą muzycy z zespołem Downa. I w tym wszystkim Monika Kuszyńska.

Niektórzy mówią, że Eurowizja to cyrk. Są artyści, dla których liczy się performance, inni stawiają na kontrowersję. A jeszcze inni próbują przekazać jakąś ideę. Ten występ to okazja, bo można o czymś Europie opowiedzieć. Będę w miejscu, gdzie od lat pokazywana jest walka z uprzedzeniami.

O tym chce pani opowiedzieć Europie?

Moją piosenką - "In the name of love" - nie próbuję zaspokajać czyichś oczekiwań, nie usiłuję zrobić za wszelką cenę przeboju. To utwór bardzo osobisty. A moja historia jest taka, że byłam wokalistką, która wcześniej po scenie biegała, a teraz wraca na wózku. I ten wózek nie przekreśla moich szans.

A może trochę pomógł?

Nie sądzę, żeby mnie na Eurowizję zaprosili ze względu na wózek. Ale na pewno ważna jest cała moja historia. Artysta to nie tylko głos i dobrze przygotowana piosenka. Chodzi o to, jaki za tym idzie przekaz. Jeśli śpiewam o tym, że nawet jak jest bardzo źle, warto wierzyć, że będzie lepiej, jest to jakieś przesłanie przefiltrowane przez moją historię. Prawdziwą. Pisałam słowa do tej piosenki. W tym roku hasłem Eurowizji jest budowanie mostów - i ja, i piosenka pasujemy. Nie zabiegałam o to zaproszenie, nie dobijałam się drzwiami i oknami, tylko przyjmowałam, co los niesie. Przyniósł Eurowizję. Na szczęście to nie są zawody sportowe, nie muszę tańczyć ani biegać. Po ogłoszeniu, że wystąpię, usłyszałam sporo ciepłych słów od znajomych i nieznajomych. Także od wielu polskich gwiazd.

Ale hejt też się pojawił. Na przykład krytyka pani wokalnych możliwości albo komentarze, że zaproszono panią z litości. Miłe to nie jest.

To cena, którą płaci każdy, kto podejmuje jakąś aktywność. Skala tego zjawiska jest wprost proporcjonalna do rangi wydarzenia, w którym bierzemy udział. Znam ten mechanizm i wiem, że nie należy podobnych komentarzy przyjmować osobiście. Każdy na moim miejscu miałby zarówno zwolenników, jak i przeciwników. Należy to przyjąć i robić swoje. Dociera do mnie tak wiele pozytywnych głosów, że to wystarczające potwierdzenie słuszności mojej drogi. Zresztą w mojej muzyce chodzi o coś więcej. Nie dalej jak wczoraj dostałam mail od dziewczyn, które opiekują się mamą chorą na alzheimera. Z podziękowaniem. Bo ta pani traci już kontakt z otoczeniem. A gdy córki puściły jej moją najnowszą piosenkę, mama zaczęła się uśmiechać, ruszać rękami, jakby chciała tańczyć. To ciepło płynie nie tylko ze świata niepełnosprawnych. Kontaktują się ze mną zupełnie zdrowi ludzie, mówią, że daję nadzieję, jestem inspiracją, zarażam dobrą energią. Czasem twierdzą, że patrząc na mnie, uświadamiają sobie, że właściwie nie mają żadnych problemów. Niedawno w markecie podeszła do mnie młoda dziewczyna i powiedziała tylko "chciałabym być taka jak pani". To mi uświadamia, że to, co robię, ma sens, że jestem potrzebna.

Chcą pani słuchać?

Na moich koncertach jest komplet. Kiedy byłam tą seksowną wokalistką Varius Manx, zastanawiałam się, czy właśnie to powinnam robić. I nie o śpiewanie chodziło. Bo śpiewać zawsze chciałam. Tyle że show-biznes ma słodko-gorzki smak. Sam moment występu i publiczność - uskrzydlają. Ale otoczenie ma wobec nas oczekiwania, którym nie zawsze możemy sprostać, są też złośliwości, zawiść. Czegoś mi wtedy brakowało. To było coś, co mam teraz. Kiedy śpiewam i mówię - robię to z głębi serca, poprzez swoje doświadczenie. Muzyka razem ze słowem lepiej dociera i ma inny pokład emocjonalny niż samo słowo. Daję mojej publiczności wiarę, że może być lepiej. Dawanie jest przyjemniejsze niż branie. Wie to każdy, kto sprawdził. Nie będę się porównywać do najbardziej popularnych gwiazd ani nie stanę w konkursie kto śpiewa lepiej, nie o to w tym wszystkim chodzi. Każdy ma swoje miejsce w życiu, swoją rolę do odegrania. Dopóki ludzie chcą mnie słuchać, jest dobrze. Gdybym nie miała publiczności, nie pchałabym się na scenę. Wyszło na to, że moja niepełnosprawność nie jest końcem świata.

Łatwo powiedzieć.

Na początku wcale łatwo nie było. Najpierw najgorszy był ból, taki, który mijał dopiero po podaniu silnych środków narkotycznych. Później powoli docierało do mnie to, czego nikt z lekarzy nie powiedział wprost. A ja nie zadawałam tego pytania, bo nie chciałam usłyszeć odpowiedzi, która pozbawiłaby mnie nadziei. Skupiłam się na rehabilitacji, walczyłam, żeby wstać. Wtedy przestałam patrzeć w lustro. W dniu wypadku byłam blondynką, w szpitalu zrobiły mi się koszmarne odrosty. Koleżanka uparła się, że ufarbuje mi włosy, mnie było kompletnie wszystko jedno, jak wyglądam. Przestałam czuć się kobietą. Kiedy chodziłam, byłam bardzo skupiona na swoim wyglądzie. Wszędzie słyszałam, że to, jak się prezentuję na scenie, ma kluczowe znaczenie. Byłam kreowana na seksbombę. Przed wypadkiem bardzo lubiłam sport, miałam świetne ciało.

Po wypadku pozostało świetne.

Teraz to wiem. Ale nagłe uczucie, że nad nim nie panuję, było okropne. Nie mogę panować nad ciałem, więc ono nie jest moje. Musiałam się nauczyć pokory, tego, że nie rządzę nim tak jak wcześniej, że są ograniczenia. Przecież oczy miałam te same, nos się nie zmienił. Ale szokowało mnie odbicie wózka, na którym siedzę. Wciąż go widziałam.

I nadal pani widzi?

Niedawno przestałam. Teraz przeszkadza mi, gdy ogranicza moją wolność fizyczną, na przykład kiedy nie mogę podjechać na krawężnik. Ale to, że ludzie mnie na nim widzą, już oswoiłam. Po pierwszej od wypadku profesjonalnej sesji fotograficznej, którą miałam w 2011 roku, spojrzałam na siebie na zdjęciach i pomyślałam: "kurczę, nie jest źle". Sporo czasu mi to zajęło, więc rozumiem, że ludziom też ten środek transportu trudno zaakceptować. Niby kobieta jest OK, pozycja siedząca też w porządku, a wózek sam w sobie nie jest szpetny. A jednak powoduje jakiś strach. Bo kojarzy się z nieszczęściem.

Nie powinien?

Nawet nie będę próbowała nikogo o tym przekonywać. Wypadek był wielkim nieszczęściem. Ale już to, co się dalej działo, to kwestia mojego wyboru. Wierzę, że większość przykrych sytuacji można przekuć w dobre, a nieszczęście może się w pewnym momencie skończyć, jeśli damy mu szansę. To jest w głowie.

W głowie to może być kompleks, że się ma za grube uda, ale wózek to przecież realny problem!

Dla kogoś grube uda mogą być gorsze niż dla mnie wózek. Bo powodują prawdziwe cierpienie. Taka zakompleksiona osoba ma nieudane życie towarzyskie, zamyka się w sobie, może mieć gorszą pracę, uciekać od związków.

Pani nie uciekła. Udało się.

Obojgu nam się udało. Ktoś, kto tylko usłyszy, że pełnosprawny mężczyzna ożenił się z kobietą, która nie chodzi, może pomyśleć, że on się poświęca. Ale jak Kubę i mnie zobaczy razem, pewnie zmieni zdanie. Jesteśmy partnerami. Kubę zawsze lubiłam, ale traktowałam jak kolegę. Znaliśmy się z czasów, gdy był saksofonistą w Varius Manx. Po raz drugi pojawił się w moim życiu niecałe dwa lata po wypadku. Odwiedził mnie, później niemal codziennie pisaliśmy do siebie w sieci. Przyjaźniliśmy się. Nie prowadziłam tej gry, którą często prowadzą kobiety, zanim rozkochają w sobie mężczyznę. Nie byłam pewna swojego uroku. To była trudna sytuacja, a w takich momentach człowiek przestaje grać. I Kuba pokochał mnie za to, jaka jestem naprawdę. Powtarza mi codziennie, że jestem piękna. W końcu mu uwierzyłam.

A jak się inni bliscy sprawdzili w trudnej sytuacji?

Moja młodsza siostra Marta na dwa lata zawiesiła studia, żeby ze mną zamieszkać. Na mamę i tatę również mogłam i mogę liczyć zawsze. Zaraz po wypadku przez szpital przewinęły się tłumy bliższych i dalszych znajomych, wiedzionych odruchem serca. Były listy i ciepłe słowa. A później zrobiło się trochę pusto.

Nieładnie.

Ależ to nie była wina tych ludzi. Na szczęście krótko pogrążałam się w żalu, bo szybko zrozumiałam, że ekstremalne sytuacje weryfikują relacje. Zdałam sobie sprawę, że nie miałam z ludźmi bliskich relacji. Właściwie wszystkie te głębsze i wartościowe - oprócz rodzinnych - zbudowałam dopiero po wypadku. Wcześniej nawiązywałam raczej powierzchowne kontakty, więc nie mogłam oczekiwać, że przetrwają. Ludzie wrócili do własnego życia, a ja już do niego nie pasowałam.

Pamięta pani moment wypadku?

Ani na chwilę nie straciłam przytomności. Czułam ból, tak potężny, że nie pozwalał myśleć o niczym innym. Wracaliśmy z koncertu w Miliczu. Nigdy wcześniej nie miewałam czegoś takiego jak przeczucia. Ale przed tym koncertem czułam dużą tremę, zupełnie jakby to było Opole, a nie zwykły plenerowy koncert, jakich zagraliśmy wiele. Noc wcześniej miałam nawet problemy z zaśnięciem.

Pytała pani "dlaczego ja"?

Nigdy. Ale zastanawiałam się po co. Mam w sobie wielką wiarę, że rzeczy dzieją się po coś. Jeszcze w szpitalu postanowiłam, że aby nie zwariować, muszę działać zadaniowo. Trzeba się umyć, przygotować do ćwiczeń. A kiedy zmęczona po rehabilitacji piłam wreszcie kawę, starałam się skupić na tym, że ona ma wspaniały smak. Albo czerpałam przyjemność z miłych rozmów. Wtedy spotkałam ludzi w trudnych sytuacjach i wiele się od nich uczyłam. Była na przykład dziewczynka, która w wieku siedmiu lat miała wylew krwi do mózgu. Lekarze mówili wtedy jej rodzicom, że nic z dziecka nie będzie. A ona się zawzięła, ciężko pracowała z rehabilitantami, spotkała ludzi, którzy dali jej siłę do walki. Gdy ją spotkałam, miała dziesięć lat. Jeździła na wózku, mówiła trochę niewyraźnie, ale była bardzo pogodnym, inteligentnym dzieckiem. Podjechała do mnie, takiej załamanej własną niepełnosprawnością, i powiedziała "Moniczka, ty się nie martw. O mnie lekarze mówili, że będę warzywem. Tobie też się uda". No i pomyślałam, że nie mogę się nad sobą użalać.

Że trzeba się pogodzić?

Z tym pogodzeniem prosto nie było. Wolno przystosowywałam się do życia, uczyłam się reagować na zaciekawione spojrzenia i pokonywać krawężniki. Wróciłam do domu, gdzie mieszkałam przez wiele lat, i okazało się, że nie mogłam swobodnie się wykąpać czy skorzystać z toalety. Wszystko było za ciasne, schody stały się wrogiem. To było druzgocące. Ale nawet wtedy wiedziałam, że mogło być gorzej. OK, nie mogę chodzić. Ale gorzej by było, gdybym nie mogła śpiewać. Marzyłam, żeby wrócić na scenę, ale na własnych nogach. Intensywna rehabilitacja, pięć operacji, pięć przeszczepów komórek macierzystych - nie udało się. Na razie. Wciąż jest dla mnie nadzieja, ale przestałam walczyć tak desperacko.

Zastanawia się pani jeszcze, po co to było?

Już wiem. Dopiero po wypadku odkryłam, że szczęście to stan umysłu. Często mylimy je z miłymi zdarzeniami w naszym życiu, a gdy tych zdarzeń nie ma, czujemy się nieszczęśliwi. A trzeba opierać się na tym, co jest w nas, a nie na zewnętrznych okolicznościach. Moja sytuacja była ekstremalna - dała mi inną perspektywę, świat stał się czarno-biały. Odsiałam rzeczy ważne od nieważnych. Bywam smutna, płaczę, czasem coś mnie boli. Ale jestem szczęśliwa. Nie pomimo wszystko, tylko po prostu. Moja jakość życia po wypadku zmieniła się na plus. Może po to musiała się zdarzyć moja historia.

Monika Kuszyńska - łodzianka. Magister sztuki. Żona muzyka Jakuba Raczyńskiego. Była wokalistką zespołu Farenheit, gdzie wypatrzył ją Robert Janson. Zaproponował współpracę z Varius Manx. Trwała ona ponad pięć lat, zaowocowała m.in. nagraniem piosenki "Moje Eldorado". Przerwał ją wypadek samochodowy w 2006 roku. Ponad sześć lat później Monika Kuszyńska wydała swoją solową płytę "Ocaleni".