Otwieram sporych rozmiarów pudełko z myślą, że zaraz urządzę sobie w łazience minisalon fryzjerski. W opakowaniu znajduję lokówko-suszarkę, która niczym nie przypomina tej, której pod koniec lat dziewięćdziesiątych używała moja mama. Wygląda nowocześnie i profesjonalnie. Ma trzy tryby nawiewu: intensywny, delikatny i chłodny, dwa kierunki obrotu do stylizacji włosów i długi kabel z wygodnym zapięciem, które ułatwia przechowywanie sprzętu. Chcę jej użyć bez instrukcji czy tutorialu, bo jeśli codziennie mam korzystać ze wszystkich funkcji, to urządzenie musi być intuicyjne.

Tak jak moja mama mam włosy proste jak drut, raczej rzadkie, ale zdaniem fryzjerów dość grube i ciężkie, i tak jak moja mama każdego ranka z różnym skutkiem próbuję podnieść je u nasady, nakładając odpowiednie kosmetyki. Tym razem jednak zamierzam skorzystać z jednej z czterech znajdujących się w pudełku końcówek. Biorę tę mniejszą, o średnicy ok. 40 cm, zgodnie z opisem nada się lepiej do średniej długości włosów. Większa, wyglądająca dokładnie tak samo, jest do włosów długich. Pozostałe dwie końcówki to: klasyczna szczotka, która nadaje włosom bardzo naturalny wygląd i prostuje bez prostownicy, oraz końcówka, z którą pewnie bym się zaprzyjaźniła, stworzona specjalnie do podnoszenia włosów u nasady.

Zaczynam od wydzielenia pasma wilgotnych włosów i przyłożenia urządzenia od końców. Chłodne powietrze już leci, a ja naciskam jedną ze strzałek i momentalnie całe pasmo nawija się na okrągłą szczotkę. Puszczam cieplejsze powietrze i trzymam chwilę przy skórze, żeby jeszcze mocniej unieść włosy. Potem naciskam strzałkę w drugą stronę i pasmo odwija się. To prostsze niż sądziłam. Biorę kolejne i kolejne pasma, a moje włosy nabierają objętości. Ani przez chwilę nie muszę wyszarpywać ich ze szczotki. Urządzenie jest lekkie i posługuję się nim swobodnie. Gdy kończę stylizację, czuję się prawie jak Gigi Hadid na pokazie Victoria’s Secret. Włosy są pięknie podniesione, na końcach delikatnie podwinięte do wewnątrz, idealnie gładkie i lśniące. A co najlepsze, dzięki jonizatorowi ani trochę się nie elektryzują.  

Nie spodziewałam się, że lokówko-suszarka tak dobrze poradzi sobie w moim minisalonie. Zwykle robię wszystko, co mogę, by jak najszybciej opuścić łazienkę i nie poświęcać włosom zbyt wiele czasu. Tym razem jednak modelowanie nie trwało dłużej niż suszenie włosów suszarką, a przyglądanie się, jak urządzenie sprytnie samo nawija kolejne pasma na szczotkę było całkiem zabawne. Nie spodziewałam się też, że efekt, który uzyskałam rano, utrzyma się przez kilka kolejnych godzin, mimo że nie nałożyłam na włosy żadnego kosmetyku. 

Testowałam lokówko-suszarkę BaByliss AS500E.