Niezobowiązujący seks, związki na chwilę, powszechność rozwodów. Gdziekolwiek się obejrzeć, słychać ubolewanie nad stanem współczesnych związków. A pani nie narzeka.
Jeśli chodzi o miłość, pozostaję optymistką. I nie sądzę, żeby coś się w tej sprawie zmieniło. Od ponad 40 lat zgłębiam tajniki tego, jak ludzie dobierają się w pary, od pierwotnych plemion po czasy współczesne. Od kilkunastu lat jestem główną konsultantką naukową amerykańskiego portalu randkowego Match.com, dla którego co roku przeprowadzam obszerne badanie na reprezentatywnej grupie złożonej z 5 tys. singli w różnym wieku. Zgromadziliśmy dane ponad 35 tys. osób. To kopalnia wiedzy na temat teraźniejszych i przyszłych relacji miłosnych.
Co z nich wynika?
Na przykład to, że ponad połowa singli przeżyła przygodę na jedną noc. Co ciekawe, single obojga płci po sześćdziesiątce miewali tyle samo przelotnych kontaktów seksualnych, co 20- i 30-latki. Również ponad 50 proc. było w relacji typu "przyjaciel z bonusem". Czy to pojęcie występuje w Polsce?
Zjawisko istnieje, ale nie wiem, czy nazwa się przyjęła. Słyszałam o "przyjacielu od seksu", "przyjacielu z przywilejami".
To na wszelki wypadek wyjaśnię. "Przyjaciel z bonusem" to ktoś, kogo zna się od dłuższego czasu i z kim się potajemnie sypia. Większość znajomych o tym nie wie, rodzice tym bardziej, nie funkcjonuje się oficjalnie jako para. Czasem ten układ może się przerodzić w coś poważniejszego, ale nie musi. Jeśli się przerodzi, to zwykle kolejnym krokiem jest wspólne mieszkanie, najczęściej na kocią łapę. Takie doświadczenie ma ponad połowa Amerykanów.
Co w tym wszystkim optymistycznego?
No właśnie. Większość sądzi, że takie podejście do związków jest skrajnie nieodpowiedzialne, że świadczy o ogólnej niedojrzałości, upadku wartości i nie wiem o czym jeszcze. A ja w pewnym momencie zaczęłam się zastanawiać: "Czy to możliwe, żeby ci wszyscy ludzie, którzy to robią, na taką skalę, byli niepoważni? Czy wszyscy oni boją się bliskości, zaangażowania?". Trafiłam na arcyciekawy artykuł w jednym z pism naukowych, z którego wynikało, że współcześnie w Ameryce aż 67 proc. par nie formalizuje związków, ponieważ przerażają je emocjonalne, ekonomiczne i społeczne konsekwencje rozwodu! Wiele z tych osób doświadczyło go jako dzieci, inni byli świadkami rozwodu wśród przyjaciół, widzieli, jaki potrafi być wyniszczający. Doszłam więc do wniosku, że to, co inni nazywają rozwiązłością i niedojrzałością, jest przejawem ostrożności i odpowiedzialności.
Helen Fisher Fot. Materiały prasowe
Przygoda na jedną noc to przejaw odpowiedzialności?
Niekoniecznie rozwiązłości. Przygoda na jedną noc to jeden z wielu sposobów na lepsze poznanie kogoś. W łóżku można się sporo dowiedzieć o drugim człowieku. Nie tylko, jakim jest kochankiem, ale czy jest uprzejmy, czy potrafi słuchać, czy ma poczucie humoru etc. Ponadto każda stymulacja genitaliów powoduje, że neuroprzekaźniki, które są odpowiedzialne w naszym organizmie za stan zakochania, zostają zagonione do roboty i nigdy nie wiadomo, czy podczas takiej "przygody" nie przekroczy się progu pomiędzy pożądaniem a zakochaniem. Przypadkowy seks nigdy więc nie jest przypadkowy. To ryzykowna gra. I niektórzy korzystają z niej, żeby znaleźć miłość swojego życia.
Z naszych badań nad singlami wynika więc, że traktują oni zaangażowanie w trwały związek niezwykle poważnie. To dlatego szukają wytrwale, a potem poświęcają dużo czasu, żeby poznać partnera jak najlepiej, zanim zdecydują się z nim związać na stałe.
Kiedyś małżeństwo było początkiem wspólnej drogi, dzisiaj staje się jej ukoronowaniem. Dlatego ten wydłużony okres zalotów i wzajemnego obwąchiwania się przed ostatecznym zaangażowaniem nazwałam "powolną miłością".
Skoro dzisiaj tak skrupulatnie wybieramy partnera na życie, czy to oznacza, że więcej jest szczęśliwych małżeństw? Jakoś w to też trudno mi uwierzyć.
A żeby pani wiedziała. Nawet to sprawdziłam. Pomyślałam, że skoro dzisiaj ostrożniej podejmujemy decyzję o ślubie, to znaczy, że złe związki rozpadają się wcześniej, a na ślubnym kobiercu częściej stają ci lepiej dobrani. Do badania zaprosiłam więc 1100 amerykańskich małżeństw o różnym stażu. I wśród wielu pytań, jakie im zadałam, było i takie: "Czy zdecydowałbyś się ponownie wziąć ślub z tą samą osobą?". Proszę zgadnąć, jaki odsetek odpowiedział "tak".
Połowa?
81 proc.! W tej chwili szacuje się, że 84 proc. Amerykanów weźmie ślub przed czterdziestką. Z danych ONZ, które obejmują 80 krajów na świecie, wynika z kolei, że im później wchodzimy w związek małżeński, tym większa szansa, że w nim pozostaniemy. Trend odraczania decyzji o ślubie jest trendem ogólnoświatowym. Może więc ten brak pośpiechu ma sens? Chcemy mieć po prostu bardziej satysfakcjonujące związki oparte na miłości. Czy to nie napawa pani optymizmem?
Jestem z natury sceptyczna.
Oczywiście to nie znaczy, że dzięki strategii "powolnej miłości" wszystkie małżeństwa będą szczęśliwe. Nie oznacza też, że ludzie nie będą się rozwodzić czy zdradzać. Będą. Ale ludzkie pragnienie łączenia się w pary na długo, przynajmniej tak długo, żeby odchować dzieci, jest odwieczne i niezwykle silne.
Być może w przyszłości forma trwałych związków będzie ewoluować. Być może nie będą to małżeństwa, jakie znamy dziś, może tych opcji będzie więcej - różne odmiany związków partnerskich, cywilnych, kontraktów.
Jestem jednak przekonana, że zawsze będzie istniała jakaś forma legalnego, stabilnego związku, bo wielu ludzi po prostu potrzebuje tego do określenia swojej społecznej tożsamości. Ja nawet w pewnym momencie wymyśliłam własną, autorską propozycję takiego alternatywnego kontraktu i szczerze mówiąc, wydawała mi się ona genialna.
Na czym by miała polegać?
Wymyśliłam, że mógłby istnieć kontrakt małżeński przypominający prawo jazdy, tzn. miałby datę ważności, powiedzmy dziesięć lat od momentu "wydania", po której trzeba by było dokument odnowić. Albo i nie, jeśli któraś ze stron albo obie by sobie tego nie życzyły. Zapytałam 5 tys. Amerykanów, co myślą na ten temat, lecz okazało się, że większość kompletnie sobie tego nie wyobraża.
Bo?
Bo większość ludzi chce wierzyć, że prawdziwa miłość trwa do grobowej deski. Nawet jeśli ich własne doświadczenie mówi im co innego. I pragną, żeby dokument małżeński ich w tym przekonaniu utwierdzał.
A jaka jest prawda, jak się popatrzy na historię ludzkości?
Prawda jest taka, że rozwód nie jest niczym nowym. Przez miliony lat w plemionach łowiecko-zbierackich większość kobiet i mężczyzn miała w ciągu życia dwa, trzy długoletnie związki. To były społeczności, w których kobiety dorównywały mężczyznom ekonomicznie, społecznie i seksualnie. To głównie one dostarczały jedzenie na wieczorny posiłek, cieszyły się więc niezależnością, szacunkiem, a przy tym miały sieć wsparcia w postaci rodziny, co sprzyjało rozstaniom, jeśli związek się nie sprawdzał. Obecnie większość kobiet pracuje, podwójny dochód w rodzinie powoli staje się standardem, więc kobiety nie muszą za wszelką cenę tkwić w złych związkach. Dzisiaj zresztą to one często inicjują rozwód. Odnoszę wrażenie, że duchem wracamy do naszych pierwotnych zbieracko-łowieckich korzeni, a odchodzimy od mającej 10 tys. lat spuścizny po kulturze rolniczej, której podstawą był związek do grobowej deski. W tym świecie ludzie byli przypisani do ziemi, kobiety do mężczyzn, a rozstania były rzadkie, bo - po pierwsze - były społecznie stygmatyzowane, a po drugie - dokąd się miało pójść? I z czym? Krowy nie dało się podzielić na pół ani przenieść swojego kawałka pola gdzie indziej. Ludzie, szczególnie kobiety, uzależnieni ekonomicznie od współmałżonków tkwili w nieudanych związkach, bo nie mieli wyjścia. Zresztą sam dobór partnera rzadko kiedy podyktowany był porywem serca. Wybierało się raczej kogoś o podobnym pochodzeniu społecznym, religijnym, kto by dobrze wypełniał swoją funkcję - kobiecą albo męską. Dzisiaj większość ludzi wiąże się ze sobą jednak z miłości, związków autentycznie partnerskich przybywa.
W społecznościach łowiecko-zbierackich ludzie też się ze sobą wiązali z miłości?
Z analizy 190 historycznych i istniejących takich społeczności wynika, że 88 proc. pierwszych małżeństw było aranżowanych przez krewnych i na ogół się one rozpadały. Natomiast te drugie i trzecie były już związkami z miłości. Znacząca różnica między współczesnością a czasami naszych przodków jest taka, że rozwód w ich przypadku nie przebiegał tak dramatycznie jak dziś. Po pierwsze, ludzie wtedy w ogóle niewiele posiadali, dzisiaj obrastają w rzeczy: nieruchomości, samochody, oszczędności, przedmioty. Po drugie, wiadomo było, co do kogo należy, czyj jest kosz i kopaczka, a czyj łuk i strzały. Po trzecie, o dzieci nie trzeba było walczyć, bo były przypisane do konkretnego klanu. Mężczyzna, który postanowił opuścić partnerkę, brał swój tobołek i przenosił się do innej wioski, ale matka z dziećmi nie zostawała sama. Miała wokół siebie cały system wsparcia - rodziców, kuzynów, ciotki, wujków, którzy pomagali jej w opiece nad dziećmi. Oczywiście rozstaniom towarzyszyły emocje, ludzie się kłócili, czasem nawet całe wioski, ale rozwód nie miał tak druzgocących konsekwencji jak dziś. Ludzie nie byli w tym doświadczeniu tak osamotnieni ani tak zajadli w walce o majątek.
Znaczących różnic widzę więcej. Na przykład to, że w czasach plemion łowiecko-zbierackich partnera wybierało się spośród stosunkowo niewielkiej społeczności. Dzisiaj mamy znacznie większy wybór, m.in. dzięki internetowi, i on może przytłaczać. Piszą o tym m.in. prof. Barry Schwartz, amerykański psycholog, i izraelska socjolog Eva Illouz. Są ludzie, którzy w ogóle nie mogą się zdecydować. Nieustająco randkują, ale niewiele z tego wynika.
Zgadzam się, że to jeden z najpoważniejszych problemów naszych czasów, jeśli chodzi o relacje. Niektórzy nazywają to "przeładowaniem poznawczym". Nasz mózg jest dość dobry w podejmowaniu decyzji, jeśli damy mu od pięciu do dziewięciu możliwości. Potem jego zdolność wyboru słabnie. Rzadko daję komuś rady, bo nie jestem od tego, żeby mówić ludziom, co jest dobre, a co złe, moją pracą jest zbieranie i analizowanie danych, ale akurat co do tego mam pewność. Singlom, którzy bez przerwy umawiają się na randki, powiedziałabym: "Po pięciu randkach zróbcie sobie przerwę i poznajcie lepiej osobę, która podoba się wam najbardziej. Dajcie człowiekowi szansę!".
I sobie też.
I sobie też. Problem z kobietami dziś jest taki, że są zbyt wybredne. Bez przerwy słyszę: "Ten jest taki", "Tamten owaki", "Temu brakuje tego", "Tamtemu owego". Mężczyźni nie są w połowie tak wybredni jak kobiety. To ma oczywiście swoje ewolucyjne uzasadnienie. To kobiety są w ciąży przez dziewięć miesięcy, to na nie głównie spada opieka nad malutkim dzieckiem, to dla nich niegdyś bycie w ciąży i poród stanowiły zagrożenie dla życia. Ale to kapryszenie sprawia, że wiele z nich jest dziś samych.
Niektórzy eksperci, np. znana terapeutka par Esther Perel, niepokoi się, że wiele osób chce mieć kilka opcji otwartych naraz: są z kimś, ale nie do końca, inną relację niby skończyli, lecz także nie wiadomo, w żadną nie angażują się na poważnie, i tak to trwa, co jest niszczące dla obu stron. Perel nazywa to "stabilną dwuznacznością". Może jednak w tę stronę zmierzają współczesne związki? Może w końcu ludziom uda się spełnić odwieczne marzenie o tym, żeby zjeść ciastko i mieć ciastko?
Wie pani co, bardzo lubię Esther Perel, ale z całym szacunkiem - ona nie ma bladego pojęcia o tym, jak działa mózg. Prędzej czy później nasz mózg dokona wyboru, bo taka jest jego natura. Spośród tych różnych "opcji" w pewnym momencie zacznie się koncentrować na kimś, kto wyda mu się zabawniejszy, seksowniejszy, ciekawszy. To z tą osobą będziemy chcieli częściej chodzić do kina, jeść kolacje i uprawiać seks. A potem już tylko z tą i z żadną inną, przynajmniej przez jakiś czas.
Bo jesteśmy stworzeni do tego, żeby kochać, a nasz system mózgowy powiązany z romantyczną miłością jest jak śpiący kot. Można go zbudzić w każdej chwili. Więc moim zdaniem ta - jak to nazwała Esther Perel - stabilna dwuznaczność nie jest wcale taka stabilna.
To rzeczywiście optymistyczne założenie.
To nie ma nic wspólnego z optymizmem. To fakt. Ludzki mózg nie zmienił się ani o jotę od 250 tys. lat na pewno, a być może nawet od 500 tys. lat. Romantyczna miłość to popęd, to nie żadne czary-mary. Mechanizm, który nim kieruje, znajduje się głęboko pod korą mózgową odpowiedzialną za myślenie i pod układem limbicznym odpowiadającym za emocje. "Fabryczka" produkująca dopaminę uaktywniającą się w stanie zakochania leży w najstarszej części naszego mózgu, tuż obok "fabryczek" związanych z zaspokajaniem głodu i pragnienia. Ludzkie pragnienie miłości jest więc pierwotne i potężne. Wynosi nas na wyżyny szczęścia, ale również sprawia, że cierpimy jak nigdy, co też sprawdziłam, badając mózgi osób nieszczęśliwie zakochanych. Odrzucenie sprawiło, że aktywowały się u nich rejony związane z bólem fizycznym, taką miłość ma moc! I przesuwanie palcem w lewo i w prawo na Tinderze tego nie zmieni. Choć, oczywiście, nowe technologie zmieniają sposób, w jaki się do siebie zalecamy. Te wszystkie maile, SMS-y, zdjęcia, seksowne pogaduszki… Szczerze mówiąc, z różnych nowoczesnych serwisów randkowych właśnie Tindera chyba lubię najbardziej.
Naprawdę? Dlaczego?
Zbadano, że od nawiązania pierwszego kontaktu na Tinderze do spotkania w realu upływa średnio sześć dni. I bardzo dobrze. Bo im dłużej rozwijamy naszą znajomość wirtualnie, tym większe prawdopodobieństwo, że obudzimy w sobie uczucia do kogoś, kto istnieje wyłącznie w naszej wyobraźni. Warto pamiętać, że portale randkowe to tak naprawdę portale, które przedstawiają nam potencjalnych partnerów, a nie nas z nimi swatają. Jeśli ktoś uważa, że jest w stanie dobrać nam partnera idealnego, jest głupcem, bo jedynym wiarygodnym algorytmem jest nasz mózg. To on podejmuje ostateczną decyzję, więc im szybciej spotkamy się z naszym wybrankiem czy wybranką, tym lepiej. I jeśli, znów, miałabym coś radzić - jedna randka nie wystarczy, żeby podjąć decyzję, co dalej. Potrzebne są co najmniej dwie.
Są jednak ludzie, którzy nigdy się szaleńczo nie zakochają.
Są, choć nie ma ich wielu. Niektórzy z nich cierpią na zaburzenia, które upośledzają wydzielanie dopaminy. Inni mieli traumatyczne dzieciństwo lub zostali w okropny sposób odrzuceni w okresie dojrzewania przez kogoś, w kim byli obłędnie zakochani, i nie chcą jeszcze raz przez to przechodzić. Jeszcze inni po prostu nie trafili na miłość swojego życia. Miałam dwoje takich przyjaciół. Mieli udane małżeństwa, dzieci, dobre życie, ale zawsze powtarzali mi, że w ogóle nie wiedzą, o co chodzi z tym Romem i Julią, z tymi gromami z jasnego nieba. Oboje, niezależnie, trafiło na dobre koło pięćdziesiątki. "Teraz już wiemy, o co chodzi" - zwierzyli mi się, kiedy poznali miłość swojego życia. Ale mimo to żadne z nich nie zdecydowało się odejść od swoich małżonków.
Wszystko ma więc znaczenie: doświadczenie, biologia, wychowanie, kultura. Są tacy, którzy zakochają się raz, są tacy, którzy zakochują się bez przerwy, i tacy, którzy zdradzają bez przerwy. Bo poza systemem mózgowym związanym z romantyczną miłością nasz mózg wykształcił jeszcze dwa inne - ten związany z pożądaniem oraz z głębokim przywiązaniem. I są one od siebie niezależne - tak że można leżeć w łóżku obok kogoś, do kogo czujemy kosmiczne przywiązanie, a jednocześnie pożądać kogoś innego i wzdychać do jeszcze kogoś innego. Niestety, miłość w wydaniu ludzkim to - jak wiadomo nie od dziś - bardzo skomplikowana sprawa…
Z moich badań dla Match.com wynika, że to mężczyźni zakochują się szybciej. Od 40 lat próbuję przekonać pisma kobiece, że mężczyźni tak samo jak kobiety pragną poważnych, zaangażowanych związków. Pokazuję im wyniki kolejnych badań, ale one konsekwentnie nie przyjmują tego do wiadomości. Wolą wiedzieć swoje. Co więcej, ponad 40 proc. amerykańskich mężczyzn jest gotowych wejść w związek z kobietą, która jest o dziesięć lat od nich starsza, bardziej wykształcona, inteligentniejsza i więcej od nich zarabia. Uważam, że najwyższa pora pożegnać niesprawiedliwe mity na temat mężczyzn. Razem z mitami dotyczącymi miłości starych ludzi.
Z pani badań wynika m.in., że osoby po sześćdziesiątce równie intensywnie jej poszukują jak młodzi.
Oraz uprawiają seks bez zobowiązań! Mają przygody na jedną noc i związki typu "przyjaciel z bonusem". I to jest chyba największa zmiana, jakiej jesteśmy świadkami. Współczesne 60-latki myślą często tak: "Mam przed sobą jeszcze jakieś 20, 25 lat życia. Cieszę się względnie dobrym zdrowiem, dzieci mam odchowane, mam stabilną sytuację finansową. Dlaczego mam tkwić w czymś, co mnie unieszczęśliwia?". W Ameryce z pewnością, a przypuszczam, że w innych miejscach na świecie również, znacznie więcej starszych osób decyduje się dziś na rozwód.
Wielu seniorów jest niezależnych, aktywnych, część żyje z dala od dzieci i wnuków, inni nie czują obowiązku angażowania się w pomoc przy ich wychowywaniu. Pracują, prowadzą intensywne życie towarzyskie, zakochują się i tworzą nowe związki. Różnica między nimi a młodymi jest taka, że ci drudzy są często zdesperowani, żeby znaleźć kogoś, z kim mogliby założyć rodzinę, a starszym już na tym nie zależy. Podchodzą do tego na większym luzie, cieszą się, jak ktoś się pojawi, ale jak się nie pojawi, nie robią tragedii. Większość moich rówieśników singli miała już zresztą męża czy żonę, więc wcale im się nie spieszy do żeniaczki, często więc preferują układy typu "przyjaciel z bonusem".
W człowieku tkwią dwa przeciwstawne pragnienia - poczucia bezpieczeństwa i nowych wrażeń. Jak pani myśli, czy ludzie w przyszłości będą jakoś inaczej rozwiązywać ten konflikt?
Ja to nazywam podwójną ludzką strategią reprodukcyjną. Czyli z jednej strony bardzo silny popęd do płodzenia i wychowywania dzieci w zgranym zespole, a z drugiej - równie silny popęd do poszukiwania nowych miłosnych doznań. Ta podwójna strategia miała nam, w dużym uproszczeniu, zapewnić zróżnicowany materiał genetyczny, a tym samym zwiększyć szanse naszych dzieci na przeżycie i na to, że nasze DNA będzie żyć wiecznie. Ten konflikt między oddaniem a autonomią jest odwieczny i każdy z nas musi go rozwiązać samodzielnie.
Niektórzy nigdy nie będą zdradzać, bo tak zostali ukształtowani. Ich biologia w połączeniu z wychowaniem i innymi czynnikami sprawia, że są wierni swojemu partnerowi, nawet jeśli ich wkurza albo nudzi. Inni z kolei mają cudowny związek, kochają i są kochani, a i tak ciągle chodzą na boki. Są też czynniki środowiskowe, które zwiększają skłonność do zdrady. Dzisiaj dużo podróżujemy, część rodzin to tzw. rodzinny weekendowe, kiedy jeden z partnerów pracuje w innym mieście. Na rynku pracy jest także wiele niezależnych, silnych kobiet, które nie boją się rozstać ze swoim partnerem, jeśli zakochają się w kimś innym. Wszystko to to tak zwane sprzyjające okoliczności. Do tego dochodzi nasz ulubiony kozioł ofiarny, czyli internet. Ale z drugiej strony przecież ludzie nie zdradzają tylko dlatego, że to jest łatwe. Zdradzają z osobistych powodów, wiele zależy od etapu życia, na którym się znajdują. W Stanach alkohol można w tej chwili kupić na każdym rogu, ale czy to znaczy, że większość popada w alkoholizm? Nie. Na szczęście mamy dużą korę mózgową w głowie i większość z nas potrafi jednak zrobić z niej użytek.
Pyta mnie pani o przyszłość, sugerując, że być może będziemy mieć więcej tzw. związków otwartych, ale prawda jest taka, że człowiek to zazdrosne zwierzę i niewielu z nas potrafi i chce w takich związkach być.
Niedawno przeprowadziłam badania na temat poliamorii w grupie kilku tysięcy Amerykanów. Okazało się, że 68 proc. ją akceptuje, lecz tylko 6 proc. próbowało żyć w ten sposób. Głównie to młodzi i większość z nich traktuje poliamorię jako przejściowy eksperyment.
Natomiast to, co mnie naprawdę martwi, to nadużywanie antydepresantów, szczególnie tych, które nasilają aktywność układu serotoninowego w mózgu, jak m.in.: Prozac, Zoloft, Paxil (Seroxat), Lexapro (tzw. SSRI, czyli selektywne inhibitory wychwytu zwrotnego serotoniny).
Jak to się ma do miłości?
Tak, że tego typu leki mają tendencję do tłumienia obwodów dopaminowych, które mają związek z romantyczną miłością. Oczywiście są ludzie, którym te leki są niezbędne, bez nich nie daliby rady wstać z łóżka. Ale w tej chwili w USA co roku wypisuje się ponad 150 mln recept na antydepresanty. Znany psychiatra z Harvardu przyznał, że 73 proc. osób, które je zażywają, ich nie potrzebuje. Po prostu w ten sposób radzą sobie ze zwykłymi przeszkodami życia codziennego. Jeśli nie chcą być w związku, nie pragną się zakochać - w porządku. Ale jeśli chcą, żeby ich życie miłosne nie umarło, powinni wziąć pod uwagę i takie możliwe działanie uboczne tych leków.
Od kiedy po raz pierwszy poruszyłam ten temat w artykule naukowym, dostaję mnóstwo listów, głównie od partnerów osób zażywających antydepresanty typu SSRI. Większość brzmi podobnie do tego: "Jesteśmy razem od 12 lat, kochałem ją, ona mnie, mamy dwójkę małych dzieci, dobrze nam się układało. Jakiś czas temu ona postanowiła wrócić na studia. Nie szło jej za dobrze, więc bardzo to przeżywała, doktor przepisał jej... - i tu pada nazwa leku. Żona zaczęła się emocjonalnie ode mnie odsuwać, a po pięciu miesiącach powiedziała mi, że już mnie nie kocha i chce rozwodu. Doktor Fisher, czy to może być przez te tabletki?".
Co pani odpisuje?
Tłumaczę im, że nie jestem psychiatrą, nie znam historii ich małżeństwa ani skali problemów, ale prawda jest taka, że leki te mogą osłabić potężne systemy w mózgu, które są odpowiedzialne za romantyczną miłość i poczucie głębokiego zaangażowania. Jeśli przestaje się je odczuwać, to nic dziwnego, że chce się odejść.
Pytała pani amerykańskich singli, czego szukają w partnerze?
Pytam ich o to co roku, od siedmiu lat. Chcą kogoś, kto ich szanuje, komu się będą mogli zwierzyć, kogoś, kto ich rozśmieszy, ma dla nich czas i jest dla nich atrakcyjny fizycznie. Prawdopodobnie, gdyby zapytać naszych przodków sprzed stu tysięcy lat, powiedzieliby podobnie. Choć to wszystko nie jest takie proste, jak to w miłości… Wyznam pani coś w sekrecie. Ostatnio zaczęłam chodzić z pewnym facetem. Jest prawie ideałem. Tyle że on jest republikaninem, a ja - demokratką… W obecnym klimacie politycznym to tak, jakby pies zdecydował się na związek z kotem.
Nie da się tej różnicy przeskoczyć?
No właśnie, okazuje się, że przynajmniej w tej chwili to bardzo trudne. Poważnie się zastanawiam, czy powinnam tę relację kontynuować. Bo mamy zupełnie odmienne zdania co do podstawowych wartości.
Może musi pani przeczekać te cztery lata i wtedy podjąć decyzję?
Za cztery lata to ja się już będę pewnie poruszać o lasce i nie będę miała do tego głowy.
A co mówi pani ta pierwotna część mózgu, której nie dosięga racjonalne myślenie?
Mówi mi, że on jest świetny w łóżku, niesamowicie dowcipny, utalentowany, piękny, elegancki, szarmancki i że uwielbiam z nim spędzać czas, ale… to wszystko znika, kiedy zaczynam myśleć o wartościach. Wczoraj na przykład odbyliśmy delikatną sprzeczkę na temat legalności aborcji i mimo że dyskusja była bardzo kulturalna, bardzo mnie to wszystko poruszyło. Mam świadomość, że nie uda mi się stworzyć związku, jeśli na pewne sprawy nie przymknę oka. Pytanie tylko, czy akurat na to jestem w stanie je przymknąć.
To, że zajmuje się pani badaniem miłości od ponad 40 lat, jakoś pani nie pomaga?
Pomaga w tym sensie, że lepiej rozumiem różne mechanizmy. Ale jeśli chodzi o przeżywanie, to niczego nie zmienia. To tak jak z tortem czekoladowym. Można znać każdy składnik przepisu, ale kiedy się go zjada, czuje się dokładnie tę samą ekstazę, którą czują wszyscy inni. Kiedy się zakocham, jestem tak samo opętana. Cierpię, kiedy mi się nie układa. I unoszę się nad ziemią, gdy jest dobrze. Jak inni. Choć przyznaję, że są momenty, kiedy dzięki wiedzy udaje mi się unikać tarapatów. Zdarzyło mi się na przykład spotkać w życiu mężczyzn, w których natychmiast się zadurzałam. Potem dopiero się okazywało, że mają kogoś innego. I wtedy odpuszczałam, wiedziałam, że nie wolno mi w to dalej brnąć.
Jak to sobie pani tłumaczyła: "To tylko dopamina. Uważaj, uzależniasz się, a diler jest niepewny"?
Mówiłam sobie po prostu: "Skończ to, bo to nie ma sensu". Wyobrażam sobie, że ktoś, kto nie ma mojej wiedzy, mógłby sobie powiedzieć: "I tak go zdobędę. On się źle o niej wypowiada. Założę się, że między nimi nic nie ma". Moja wiedza podpowiadała mi jednak, że podobnie historie zazwyczaj nie kończą się szczęśliwie - dla zakochanego.
Inny przykład: jakiś czas temu zostałam porzucona. Facet był słodki, kiedy mnie o tym informował, muszę przyznać. Ale mimo że wyłam do poduszki, nie zadzwoniłam do niego ani razu, nie napisałam, nie próbowałam odwieść go od tej decyzji. Nie zrobiłam żadnej z tych rzeczy, które ludzie często robią w desperacji, bo wiedziałam, że one zwykle i tak nie działają, że jeśli ktoś mówi, że potrzebuje niezależności, to mówi to serio i należy to uszanować. Na marginesie, sześć tygodni później ten mężczyzna wrócił i przyznał, że popełnił błąd. Ale dzięki niemu zrozumiał, że wcale nie jest uwiązany i że nikt go siłą nie trzyma. Myślę, że dla niego ta świadomość miała ogromne znaczenie. A ja się cieszyłam, że naukowiec we mnie pomógł mi znieść z godnością tę całą sytuację.
Nad czym pracuje pani teraz?
Nad szaloną książką. To będą wspomnienia. Jestem jedną z bliźniaczek jednojajowych i zamierzam potraktować siebie jako motyw przewodni tej książki, przez który opowiem o różnych nurtujących mnie rzeczach, na przykład o kontrowersjach związanych z konfliktem "natura czy kultura", ale również o tym, czego dowiedziałam się z moich badań na temat seksu i miłości. Będzie też dużo o mężczyznach i o moich podróżach po świecie, na przykład o tym, jakie obserwacje poczyniłam na temat Polaków w pociągu z Warszawy do Krakowa i czego tym samym dowiedziałam się na temat ludzi w ogóle. Zawsze się będę upierać, że wszyscy jesteśmy tacy sami. We wszystkich 99 krajach, które odwiedziłam, od Nowej Gwinei po Mongolię, od Korei Północnej po Wyspy Triobranda, ludzie to ludzie. Boją się wszędzie tak samo i kochają wszędzie tak samo, niezależnie od tego, czy mają lat 9, 19 czy 90. Chociaż sposoby, w jakie to okazują, są różne.
HELEN FISHER - profesor antropologii, pracownik naukowy Indiana Univeristy (Instytut Kinseya) oraz Rutgers Univeristy. Od wielu lat prowadzi badania naukowe nad miłością, pożądaniem, przywiązaniem i innymi zachowaniami związanymi z tworzeniem związków. Autorka wielu książek, m.in. "Dlaczego on?", "Dlaczego ona?". W Polsce właśnie ukazało się zaktualizowane wznowienie jej światowego bestselleru pt. "Anatomia miłości - nowe spojrzenie. Opowieść o dobieraniu się w pary, małżeństwie i skokach w bok" (REBIS)
Helen Fisher, 'Anatomia miłości'. Wyd. REBIS Fot. Materiały prasowe
***
Tekst pochodzi z magazynu Wysokie Obcasy Extra nr 4, wydanie z dnia 16/03/2017