Epoka hipokryzji. Cała prawda o seksie w II Rzeczpospolitej [FRAGMENTY KSIĄŻKI]

Najpiękniejsze zdjęcia erotyczne mogły uchodzić za sztukę i tym samym uniknąć krytyki konserwatystów. Podobnie rzecz się miała z literaturą - popularny pisarz mógł pozwolić sobie na zdecydowanie bardziej plastyczne opisy. Przedwojenna fotografia ze zbiorów Biblioteki Narodowej

Najpiękniejsze zdjęcia erotyczne mogły uchodzić za sztukę i tym samym uniknąć krytyki konserwatystów. Podobnie rzecz się miała z literaturą - popularny pisarz mógł pozwolić sobie na zdecydowanie bardziej plastyczne opisy. Przedwojenna fotografia ze zbiorów Biblioteki Narodowej (Najpiękniejsze zdjęcia erotyczne mogły uchodzić za sztukę i tym samym uniknąć krytyki konserwatystów. Podobnie rzecz się miała z literaturą - popularny pisarz mógł pozwolić sobie na zdecydowanie bardziej plastyczne opisy. Przedwojenna fotografia ze zbiorów Biblioteki Narodowej)

Jest rok 1930. Kraj nieskazitelnych dżentelmenów, niewinnych dam i patriotów to w rzeczywistości ojczyzna pierwszej rewolucji seksualnej. Gender, małżeństwa homoseksualne, walka o prawa kobiet, legalność prostytucji, i tolerancję wobec każdego rodzaju miłości to bynajmniej nie są tematy XXI wieku. Oto przedwojenna Polska, jakiej nie znacie i cała prawda o seksie w II Rzeczpospolitej. Zapraszamy do lektury fragmentów książki Kamila Janickiego "Epoka hipokryzji"
1 z 8
Nawet najbardziej niewinna lektura mogła zostać uznana za nieprzyzwoitą - wśród nieodpowiednich dla panien książek wymieniano m. in. dzisiejsze lektury szkolne: 'Quo vadis' Sienkiewicza, 'Chłopów' Reymonta i książki Żeromskiego. Na zdjęciu ilustracja z 'Nowego Dekameronu', 1924 r.
Nawet najbardziej niewinna lektura mogła zostać uznana za nieprzyzwoitą - wśród nieodpowiednich dla panien książek wymieniano m. in. dzisiejsze lektury szkolne: 'Quo vadis' Sienkiewicza, 'Chłopów' Reymonta i książki Żeromskiego. Na zdjęciu ilustracja z 'Nowego Dekameronu', 1924 r.

Pornosy. Wszędzie pornosy

Jan Parandowski, Zofia Nałkowska, Henryk Sienkiewicz. To tylko kilka przykładów pisarzy, którym przed wojną dorobiono łatkę "pornografów". Jeśli na listę inkryminowanych mógł trafić nawet prezes PEN Clubu i przyszły profesor filologii klasycznej, znany głównie jako autor Mitologii, to najwidoczniej kryteria nie były zbyt restrykcyjne. Sama pornografia zaś oznaczała coś zupełnie innego niż dzisiaj


Nic dziwnego. To popularne w XXI wieku słowo dwieście lat temu nawet nie istniało. Ukuto je dopiero w XIX stuleciu jako sztuczną zbitkę greckich wyrazów porne i graphos. Co więcej, neologizm ten nie miał nawet specjalnego sensu. Pornografia to dosłownie "pisanie o nierządnicach". A przecież chyba nie do końca o to chodzi. Określenie zrodziło się w literaturze fachowej i tam też w niekontrolowany sposób się rozpleniało. Czesław Lechicki ? antysemita na miarę Stanisława Trzeciaka, natomiast grafoman zupełnie bezkonkurencyjny ? pisał nie tylko o pornografii, ale też "pornologii" (pornografii naukowej) i "pornofilii" - "upodobaniu w sprośnościach". Niestrudzony konserwatywny publicysta sporządził łącznie sześć tysięcy analiz besztających zbereźne utwory autorstwa tysiąca dziewięćdziesięciu dwóch różnych pisarzy. Ale klarownie wytłumaczyć, czym właściwie jest sama pornografia - nie zdołał.

 

W środowiskach katolickich dużą popularnością cieszyła się restrykcyjna wykładnia księdza Mariana Pirożyńskiego. "Literacką pornografię tworzy każdy opis stylizowany sfery erogennej u ludzi, tudzież wszelkich cielesnych objawów miłości" - pisał w artykule W obronie ładu moralnego. Zgodnie z taką definicją na cenzurowanym musiała się znaleźć dowolna publikacja, w której pojawi się choćby subtelna wzmianka o namiętności występującej między kobietą i mężczyzną. Jakiekolwiek opisy scen intymnych czy choćby sugestie, że bohaterowie książki prowadzą życie seksualne, były z gruntu wykluczone.

 

Do pewnej liberalizacji poglądów doszło w kręgach związanych z Kościołem dopiero w latach trzydziestych. Postępowcy zaczęli nieśmiało sugerować, że można zgodzić się na literackie wzmianki o fizycznej miłości, byle uczucia były kierowane ku kawalerom, pannom lub wdowcom. I koniecznie kończyły się małżeństwem.

 

Popularność zyskiwała złagodzona wykładnia, według której za pornografię uznawano wyłącznie to, co mogło wywoływać u czytelnika podniecenie i nieczyste myśli. Oczywiście takie kryterium nie było łatwe do zastosowania w praktyce. Ktoś przecież musiał zdecydować, że dzieło X jest zbereźne, a Y - co najwyżej niesmaczne. Ewentualnie należało z góry przyjąć, że każdy człowiek operuje tym samym systemem wartości i każdego podniecają identyczne sprośne słówka. Podobna koncepcja była, szczególnie w warunkach kiełkującego społeczeństwa obywatelskiego, cokolwiek karkołomna. Konserwatywni publicyści wcale się tym jednak nie przejmowali.

 

Adam Brzostyński, autor broszury pt. Ochrona religii i tępienie pornografii przez ustawodawstwo polskie, przyznawał, że nie wszyscy ludzie mają identyczny kompas moralny. Ale ludzie kulturalni - już bez wątpienia tak.

 

Najprostszą odpowiedź na pytanie, co jest pornograficzne, daje nam wrodzone uczucie wstydu. (...) A na argument, że uczucie to jest u różnych ludzi rozmaite, odpowiadać [należy], że: 1) wyłącza się oczywiście ludzi pozbawionych wstydu, bądź z przyrodzenia, bądź dla braku wychowania, bądź wreszcie wskutek rozwiązłego życia; 2) brać należy pod uwagę wstydliwość ludzi rozwiniętych i duchowo wyrobionych, a [zarazem] normalnych.

 

Słów dużo, ale jednoznacznego testera obsceniczności - wciąż brak. Autorom, przerzucającym się wzajemnie oskarżeniami o szerzenie deprawacji, podsunęło go wreszcie samo życie. Maryse Choisy, francuska reporterka, znana z tego, że spędziła miesiąc jako sprzątaczka w burdelu, by opisać tamtejsze realia, w następujący sposób broniła swojego kolegi po fachu: "Nigdy nikt nie onanizował się po książce Delteila". Oto kryterium niezawodne i proste jak budowa cepa. Jeśli po przeczytaniu podejrzanej książki choć jeden człowiek się masturbował - niechybnie jest to pornografia. Jeśli nie - pora wydać wyrok uniewinniający.

 

Oczywiście za sprawą tego złotego środka dyskusje wcale nie ucichły. Wiele z nich przybierało wprost komiczny obrót. Tadeusz Boy-Żeleński, na którego wylewano wiadra pomyj za sam fakt, że śmiał tłumaczyć na język polski dzieła Honoriusza Balzaka, żartował sobie: "I tak ciągle. Kiedy zacząłem wydawać moje przekłady z literatury francuskiej, obwołano mnie pornografem. Dziś pan minister spraw zagranicznych mieni mnie publicznie swoim najużyteczniejszym współpracownikiem. Więc właściwie w czym?". Popularność i poczytność łatwo mogły przemienić pogardzanego zbereźnika w artystę. Ta sama droga nobilitacji była otwarta także dla malarzy i rzeźbiarzy. Choć względem nich konserwatyści okazywali się jeszcze mniej wyrozumiali.

 

Najwięksi radykałowie nie godzili się na żadne przedstawienia nagości w sztuce. Wyjątek robili co najwyżej dla rzeźb antycznych, choć nawet im najchętniej dorobiliby opaski i listki figowe. Wśród kościelnych liberałów golizna znajdowała przyzwolenie, ale pod ścisłymi warunkami. Musiała być przejawem "uduchowionego" artyzmu, musiała stanowić wyłącznie tło dla szerszego konceptu, swoistą wisienkę na skromnie przybranym torcie. I wreszcie - nie mogła być pokazywana wprost. Wymagała odpowiednio zawiłego i abstrakcyjnego pretekstu. Tak więc mityczną Afrodytę ostatecznie wolno było namalować. Ale blondwłosą Stefcię z sutereny na parterze ? absolutnie nie.

 

Jeden z szampionów footbalu zaczynał noc w noc cierpieć na polucje i to przed rozstrzygającą walką. I on, i jego towarzysze bardzo byli tym zmartwieni, dlatego, że coraz słabiej grał. Pewnego razu jeden z kolegów przyszedł do niego i ujrzał w pokoju na ścianie przy łóżku obraz nagiej, ślicznej dziewczyny. Natychmiast zerwał ten obraz i ostro rozmówił się z kolegą. Oto gdzie była przyczyna nienormalnych polucji.

 

Umoralniający przykład z książki Życie seksualne i życie miłosne mężczyzny (1936)

2 z 8
Takie pocztówki sprzedawane były w krakowskich Sukiennicach jeszcze w trakcie I wojny światowej. Brak ustalonej definicji pornografii sprawiał, że kary za jej rozpowszechnianie nakładane były sporadycznie i nie zniechęcały miłośników nagości. Na zdjęciu pocztówka ze zbiorów Biblioteki Narodowej
Takie pocztówki sprzedawane były w krakowskich Sukiennicach jeszcze w trakcie I wojny światowej. Brak ustalonej definicji pornografii sprawiał, że kary za jej rozpowszechnianie nakładane były sporadycznie i nie zniechęcały miłośników nagości. Na zdjęciu pocztówka ze zbiorów Biblioteki Narodowej

Rzeczy sprośne i wszeteczne

Obsesja na punkcie ciała trwała w najlepsze i tylko dwóch bastionów pierwsza rewolucja seksualna nie zdołała zdobyć

 

Karmienie małych dzieci piersią w miejscach publicznych wciąż uznawano za nienaturalne i odstręczające. I to mimo że już w 1906 roku Stanisław Kurkiewicz walczył z matkami, które "nawet wobec innych kobiet zwlekają z podaniem piersi głodnemu dziecięciu".

 

Drugą niezdobytą twierdzą była intymna depilacja. W połowie lat trzydziestych wielu Polaków w ogóle nie wiedziało, co to takiego. Autorzy brukowego słowniczka wydanego w tym czasie czuli, że sprawę trzeba wyjaśnić możliwie szczegółowo. I pokazać, że chodzi o praktykę bliższą mieszkańcom Mekki niż Warszawy: "DEPILACJA - golenie włosów na organach rozrodczych, często spotykany zwyczaj u ludów wschodnich, szczególnie Koran wymaga tego od wiernych mu kobiet".

 

Przynajmniej samo odsłanianie ciała nie było już na polskich ulicach żadną sensacją. W 1936 roku nawet mało postępowy autor książki Sztuka przypodobania się kobietom, niejaki doktor Tardieu, oznajmiał: "Nagość jest wstrętna [wyłącznie] dla tych, którzy stracili siłę, a stąd i wdzięki pożądania, i jeszcze dla tych, którzy mają gusta zboczone. Ich wyobraźnia przeżywa tylko emocje brutalne (...). Potrzebują oni ladacznic, by się bawić z nimi bez przerwy".

 

Nie licząc impotentów i erotomanów, mężczyznom nic nie groziło, nawet jeśli jakaś nieznajoma obnażyła przed nimi sutki. Oczywiście obowiązywał jeszcze jeden, niedopowiedziany warunek. Informacja o tych sutkach nie mogła zostać przelana na papier. A tym bardziej nie wolno ich było fotografować. To już podpadałoby pod prawo. Mętne i ogólnikowe - ale jednak prawo.

 

Uznanie dowolnej książki za pornograficzną otwierało drogę do objęcia jej Indeksem Ksiąg Zakazanych. Spis dzieł zabronionych przez Kościół przywodzi na myśl XVI stulecie i narodziny kontrreformacji. Myliłby się ten, kto uznałby, że wraz z kasatą zakonu jezuitów i z wiekiem Oświecenia zniknął także Index librorum prohibitorum. Ten był ciągle wznawiany i aktualizowany, a XIX wiek przyniósł istny renesans zainteresowania spisem. Od 1819 roku wypuszczono osiem jego edycji - połowę wszystkich istniejących w dziejach. Nowe wersje zawierały istotną innowację. Poza imienną listą autorów niewłaściwych dla katolickiego odbiorcy umieszczono w nich także wykaz ogólnych kryteriów. Kiedy książka je spełniała - należało uznać, że podpada pod reguły Indeksu, nawet jeśli teoretycznie w nim nie widnieje. To, czym konkretnie jest "zła książka", definiował Kodeks Prawa Kanonicznego z 1917 roku. Robił to jednak nad wyraz lakonicznie. Kanon 1933 wskazywał między innymi na dzieła "zajmujące się rzeczami sprośnymi, czyli wszetecznymi, mówiące o nich, albo ich nauczające".

 

Autorzy, którzy z rozmysłem poruszali tematykę erotyczną, rzecz jasna niewiele robili sobie z umieszczenia swojej książki na kościelnym Indeksie. Nie groziła im za to ani grzywna, ani więzienie, ani nawet ? przynajmniej w postępowych, miejskich środowiskach ? krytyka otoczenia. Podobne wyróżnienie mogli wręcz poczytywać sobie za sukces. Skandal wokół książki i miażdżące recenzje w prasie katolickiej dawały szansę na zwiększenie sprzedaży. Z drugiej jednak strony - ściągały na pisarza niepotrzebne zainteresowanie władz i przypominały o istnieniu innego, dużo surowszego zbioru przepisów. Kodeksu Karnego.

 

Pornograficzne dzieła i pornograficzni autorzy zdemaskowani przez Czesława Lechickiego w monumentalnej pracy W walce z demoralizacją:

 

Że to powieść nie dla młodych panien, że nie można dać im jej do ręki, ale trzeba dla nich czytać, opuszczając wiele, to jasne jak słońce.

(Quo vadis Henryka Sienkiewicza)

 

"Rekord pornografii (...). Cenny materiał dla psychopatologów, atoli przed szerokim ogółem winien być na klucz zamknięty".

(twórczość Witkacego)

 

Chroniczna rozwiązłość zdecydowanego sensualisty o pornograficznym sposobie myślenia nosi pewne nieomylne cechy duchowego kuplerstwa.

(Tadeusz Boy-Żeleński i wszystko, co z nim związane)

3 z 8
Irena Krzywicka z domu Goldberg, polska feministka i kochanka Tadeusza Boya-Żeleńskiego - walczyła o legalizację aborcji, sprzeciwiała się monogamii, żyła w otwartym małżeństwie. A wszystko to przed wojną. Na zdjęciu w stroju pazia, 1914 r.
Irena Krzywicka z domu Goldberg, polska feministka i kochanka Tadeusza Boya-Żeleńskiego - walczyła o legalizację aborcji, sprzeciwiała się monogamii, żyła w otwartym małżeństwie. A wszystko to przed wojną. Na zdjęciu w stroju pazia, 1914 r.

Robi się w Warszawie przypuszczalnie 20 tysięcy poronień rocznie

W dwudziestoleciu międzywojennym w polskiej debacie publicznej po raz pierwszy padły głośne pytania o świadome macierzyństwo. Czy kobiecie wolno używać środków antykoncepcyjnych? Czy kontrolowanie własnej płodności jest moralne albo chociaż dopuszczalne? Próby znalezienia odpowiedzi przez lata rozpalały szpalty gazet do czerwoności. A wszystko to było zasługą jednej dziewczyny i jednej nielegalnej procedury medycznej, na skutek której niemal straciła życie

 

W 1923 roku Irena Krzywicka miała dwadzieścia cztery lata. Właśnie zawarła swoje koleżeńskie małżeństwo z Jerzym Krzywickim, ale niewiele to w jej życiu zmieniło. Państwo młodzi nie mogli sobie pozwolić nawet na wspólne mieszkanie - ona gniotła się dalej w ciasnym pokoiku u matki, on całą swoją skromną pensyjkę był zmuszony oddawać despotycznym rodzicom. Kiedy Irena dowiedziała się, że jest w ciąży, nie zastanawiała się długo. Nie miała pracy, oszczędności ani warunków, by założyć rodzinę.

 

"Nieunikniona była skrobanka" - stwierdziła. Pieniądze na zabieg pomogła jej zebrać matka. Było to pewnie około stu, dwustu przedwojennych złotych. Procedura odbyła się w jej mieszkaniu, "pod narkozą chloroformową". O swojej aborcji publicystka napisała dopiero siedemdziesiąt lat później, we wspomnieniach opublikowanych niedługo przed śmiercią. W międzywojniu musiała milczeć. Dopuściła się czynu, za który i jej, i akuszerce przeprowadzającej zabieg groziło pozbawienie wolności na kilka lat. Pod tym względem kodeksy państw zaborczych były zgodne - "spędzenie płodu", niezależnie od okoliczności, kwalifikowano jako ciężkie przestępstwo. W prawodawstwie porosyjskim matkę czekał trzyletni wyrok. Osobę przeprowadzającą aborcję - nawet sześcioletni. W byłym zaborze niemieckim więzienie groziło nie tylko za dokonanie aborcji, ale też za próbę jej dokonania na kobiecie będącej w ciąży urojonej. W XIX-wiecznej Warszawie surowe przepisy były egzekwowane, choć wyrywkowo. Zdarzało się wręcz, że lekarzy spędzających płody wywożono kibitkami na Syberię. W wolnej Polsce karano już właściwie tylko w przypadku denuncjacji lub kiedy kobieta sama przerwała zmowę milczenia. W tej ostatniej uczestniczył cały kraj. Wybitny specjalista z zakresu medycyny sądowej Wiktor Grzywo-Dąbrowski szacował: "Robi się w Warszawie przypuszczalnie dwadzieścia tysięcy poronień rocznie". W skali kraju mogło to być dwieście tysięcy, albo i więcej aborcji każdego roku. Miliony na przestrzeni dwudziestolecia. Na każdej ulicy i w niemal każdej rodzinie.

 

Dla elit to była metoda antykoncepcji - wciąż zdarzało się, że pierwsza i jedyna, o jakiej myślano. Za spędzanie płodu u swoich żon i kochanek zgodnie płacili prokuratorzy, prawnicy, politycy i prawicowi dziennikarze. Tajemnicą poliszynela było to, kto odwiedził w tym celu jedną z renomowanych klinik stolicy, a kto wyjechał z partnerką do szpitala na prowincji. Tam, gdzie świadczono usługi dla śmietanki towarzyskiej, spokój i dyskrecja były zagwarantowane. Reszta społeczeństwa nie mogła liczyć ani na to, ani nawet na krztynę bezpieczeństwa. Zabiedzone kobiety z warstw robotniczych widziały w aborcji jedyne wyjście pozwalające przeżyć. Przyjęte w latach dwudziestych przepisy o ochronie matek i rodzin były martwym prawem. Samotna kobieta z dzieckiem traciła szansę na jakąkolwiek posadę, nieślubne potomstwo kodeks traktował z tą samą pogardą co w czasach Napoleona, a rodziny pracowników fabrycznych gnieździły się po kilkanaście osób w ciasnych, brudnych izbach. Jedno dziecko więcej mogło już oznaczać różnicę pomiędzy głęboką nędzą a śmiercią z głodu. To były rodziny, w których ojciec, słysząc o narodzinach córeczki, potrafił syknąć: "Będzie jedną kurwę więcej". Dom przeistaczał się w piekło. "Żona w trzydziestym roku życia schorowana, stara kobieta, odpychająca fizycznie. Mąż ogłuszony piskiem bachorów, widzący żonę albo w ciąży, albo karmiącą, albo jedno i drugie razem, ucieka z domu do szynku, gdzie pijaństwem pogłębia jeszcze nędzę rodziny" - brzmiał opis sytuacji panującej w świecie zwykłych, pozbawionych przywilejów ludzi. Życie na granicy zezwierzęcenia, zero potrzeb kulturalnych. Egzystencja sprowadzona do nieustannej reprodukcji. A do tego ciągły strach matek. Bo albo po porodzie czekała je śmierć z wycieńczenia i chorób, albo - więzienie lub zabójcza infekcja na skutek spędzenia płodu. Tylko mężczyźni nie ponosili konsekwencji. W prawie karę za aborcję przewidziano wyłącznie dla niedoszłej matki. I to wszystko miał być standard, a nie przykry wyjątek.

 

Śmierć wcześniej lub później, ale zawsze zbierała swoje żniwo. Nikogo nie dziwiło, jeśli z dziesiątki dzieci tylko dwójka lub trójka, skarlała i wychudzona, dożywała dorosłości. Tym bardziej nie mogła zaskakiwać śmierć matki. Z szacunków lekarzy wynikało, że od kilku do nawet 50% aborcji kończyło się zgonem kobiety. Wiktor Grzywo-Dąbrowski wspominał, że on jeden: "sekcjonuje do dwustu zwłok kobiet zmarłych [po spędzeniu płodu] na zakażenie krwi [rocznie], a to jest tylko cząstka". Po kilku zabiegach, powtarzanych co rok lub dwa, tragiczny koniec był niemal nieunikniony. Szczególnie że "skrobankę" wykonywali partacze i oszuści, brudnymi narzędziami, bez żadnej kontroli i bez odpowiedzialności. I tak sytuacja wyglądała nie tylko na prowincji, ale też w nowoczesnej, europejskiej metropolii, za jaką starała się uchodzić Warszawa.

 

Krzywicka pragnęła wreszcie przerwać zmowę milczenia, szczególnie że była to dla niej sprawa bardzo osobista. Własną aborcję opłaciła załamaniem nerwowym. W pojedynkę nie mogła jednak nic zrobić. Jako młoda, początkująca publicystka, a do tego jako kobieta w dziennikarskim światku mężczyzn nie miała wystarczającej siły przebicia. Dopiero gdy związała się z Tadeuszem Boyem-Żeleńskim, przekonała go, by to on stanął na czele wielkiej kampanii na rzecz "świadomego macierzyństwa".

 

Tadeusz Boy-Żeleński - ikona rewolucji seksualnej w II Rzeczpospolitej, zwany pornografem i zbereźnikiem, naczelny krytykant zacofania obyczajowego przedwojennej Polski. Niektóre z jego postulatów nie zostały zrealizowane nawet w XXI wieku. Na zdjęciu Boy w wieku ok. 35 latTadeusz Boy-Żeleński - ikona rewolucji seksualnej w II Rzeczpospolitej, zwany pornografem i zbereźnikiem, naczelny krytykant zacofania obyczajowego przedwojennej Polski. Niektóre z jego postulatów nie zostały zrealizowane nawet w XXI wieku. Na zdjęciu Boy w wieku ok. 35 lat

 

Był rok 1929. O aborcji nigdy wcześniej nie debatowano publicznie. Temat poruszali prawnicy i lekarze, ale w swoim gronie i przyciszonym głosem. Nie było ustalonych obozów, postulatów, sloganów. Trudno było stwierdzić, komu wypada głośno wypowiedzieć swoje zdanie, a kto ? ze względu na środowisko polityczne, zawód, orientację światopoglądową - powinien milczeć lub protestować. Początkowo wydawało się zresztą, że za zniesieniem karalności aborcji jest zdecydowana większość społeczeństwa. "Tylko nie trzeba tego fałszywie rozumieć - podkreślał Boy. - Przeciwnicy karalności uważają, tak samo jak inni, przerywanie ciąży za smutną ostateczność, ale sądzą, że nie na drodze sankcji karnych należy przeciwdziałać temu zjawisku, że kodeks karny (...) szkodzi zamiast pomagać". Wpływowemu publicyście udało się zdobyć poparcie najwybitniejszych lekarzy, społeczników, legislatorów. Aleksander Mogilnicki, były prezes Sądu Najwyższego i członek komisji przygotowującej nowy Kodeks Karny, stwierdził wprost:

 

"Byłbym za dozwoleniem tego zabiegu lekarzom i za pozostawieniem [decyzji] ich etyce lekarskiej". Prokurator Sądu Apelacyjnego Kazimierz Rudnicki też szybko doszedł do wniosku, że obowiązująca ustawa "wymierzona jest (...) w ludzi biednych". I że przynajmniej do trzeciego miesiąca ciąży aborcja powinna być dopuszczalna. Dyrektor rządowego Departamentu Opieki Społecznej stanowczo zadeklarował, że regulowanie sprawy aborcji należy "zostawić życiu". Nawet przeciwnicy zniesienia zakazu - tacy jak doktor Zofia Garlicka czy były minister sprawiedliwości Wacław Makowski - opowiadali się za tym, żeby dopuścić aborcję ze względów społecznych. Nikt z nich nie był "zwolennikiem aborcji". Także określanie w ten sposób Boya lub Krzywickiej zakrawałoby na absurd. Wszystkim chodziło tylko o to, by zniszczyć monstrualnych rozmiarów podziemie aborcyjne. Chroniony przez hipokryzję całego społeczeństwa wrzód, dzięki któremu setki lekarzy i akuszerek bezkarnie zbijało fortuny na spędzaniu płodów, a tysiące kobiet - umierało bezsensowną śmiercią.

 

Względy religijne na tym etapie odgrywały ograniczoną rolę. Boy przez długie tygodnie nie wspomniał o nich w swoich manifestach ani razu. Organizacje chrześcijańskie, takie jak Katolicki Związek Polek czy Narodowa Organizacja Kobiet, protestowały przeciwko zmianie przepisów, ale głównie na gruncie ochrony rodziny i siły narodu - a nie życia poczętego. Sceptycy obawiali się dalszego rozluźnienia obyczajów i brania przykładu z ateuszowskiego Związku Radzieckiego. Szczególnie głośno mówiono też o ryzyku zmniejszenia "populacyjnego potencjału" Polski w starciu z Rzeszą Niemiecką. Znacznie ciszej - o względach religijnych i moralnych. Środowiska kościelne do debaty włączyły się na dobre dopiero, gdy Boy i Krzywicka zrobili kolejny krok. Od mówienia o aborcji przeszli do promowania antykoncepcji. Chodziło o to, by zapobiegać problemowi, a nie tylko walczyć z hipokryzją. Zgodnie z założeniem, że falę nieudolnych skrobanek i dzieciobójstw uda się powstrzymać dopiero, gdy ciąża przestanie być dopustem Bożym, którego kobiety oczekują ze strachem i bezradnością.

 

Tutaj zgoda nie była już równie powszechna. Prasa prawicowa, a nawet dziennikarze do niedawna podający się za przyjaciół i zwolenników Boya zaczęli zarzucać mu, że propaguje obmierzłe "życie ułatwione". To był atak bezpardonowy i zupełnie osobisty. Zaczęto kreować Boya na "amoralistę, namawiającego do rozpusty i ułatwiającego tę rozpustę przy pomocy środków antykoncepcyjnych". A na dodatek na człowieka nawołującego do czynów sprzecznych z naturą. Antoni Słonimski skomentował ten nagły zwrot w dyskusji w charakterystyczny dla siebie, zjadliwy sposób: "A może metafizyczny grzech wobec natury - to nie tylko stosowanie środków ochronnych? To pewnie także używanie szkieł, a nawet gotowanie owoców, bo przecież usuwa się w ten sposób moment niebezpieczeństwa tyfusu, a zostaje sama rozkosz żarcia".

 

Wojna światopoglądowa wybuchła na dobre i trwała aż do końca epoki międzywojennej. Zakaz aborcji pozostał w prawie, choć z zastrzeżeniem, że nie obowiązuje w przypadku gwałtu lub istotnych wskazań medycznych. Ten drobny sukces nie zadowalał organizatora wielkiej akcji na rzecz świadomego macierzyństwa, której poświęcił swoje dobre imię i lata życia. Dla Boya było jasne, że na zmianie skorzystają tylko świętoszkowate elity. Lekarze znajdą przeciwwskazania wtedy, gdy "zajdzie w ciążę panna hrabianka lub kiedy nie chce się dziecka pani bankierowej". A dla prostych ludzi wszystko zostanie po staremu. Irena Krzywicka wspominała, że Boy pogrążył się w letargu, miał poczucie osobistej klęski, na które nakładał się jeszcze zawodowy ostracyzm i problemy finansowe. Nikt nie chciał drukować jego książek, a po latach lukratywnej pracy w "Kurierze Porannym" (zarabiał tam pięć tysięcy przedwojennych złotych miesięcznie!) z trudem udało mu się znaleźć jakiekolwiek nowe zatrudnienie. Przede wszystkim jednak czuł chyba, że całe zamieszanie, które wywołał, na nic się zdało. Nie była to prawda.

 

Po pierwsze, debata na temat świadomego macierzyństwa skłoniła lekarzy i społeczników do podjęcia własnej dyskusji. Nie było sensu spierać się o dopuszczalność antykoncepcji bez rozwiązania znacznie trudniejszego, a dzisiaj zupełnie zapomnianego problemu. Dziewięćdziesiąt lat temu pytanie numer jeden brzmiało: czy przed niechcianą ciążą w ogóle można się uchronić? Polscy specjaliści przystępowali do debaty dobrze przygotowani. Mieli kilkadziesiąt lat na to, żeby gruntownie przemyśleć sprawę. Podczas gdy na zachodzie Europy już u schyłku XIX stulecia głośno rozprawiano o antykoncepcji, w Polsce uparcie był to temat tabu. Jedna z tych "rzeczy, o których się nie mówi". Aż do 1929 roku o zapobieganiu ciąży można było co najwyżej szeptać. Zamożne kobiety wyciągały odpowiednie wiadomości od swoich drogich ginekologów. Mniej majętne przekazywały sobie zniekształcone porady z ust do ust. Te zupełnie biedne były zdane tylko na ludowe recepty lub na "niezawodne środki" sprzedawane w ciemnej alejce przez szarlatanów.

 

Wszystko to zaczęło się zmieniać na przełomie dekad, kiedy milczeć przestali Boy i Krzywicka. Od 1929 roku w postępowej prasie pisano o technikach antykoncepcji, a przynajmniej o potrzebie edukowania kobiet w tym zakresie. Pierwsze broszury poświęcone w całości zapobieganiu ciąży trafiły do sprzedaży trzy lata później. Warszawski lekarz Henryk Kłuszyński wydał Regulację urodzeń. Rzecz o świadomym macierzyństwie. Inny doktor prowadzący praktykę w stolicy, Herman Rubinraut, opracował Skuteczne i nieszkodliwe środki zapobiegania ciąży. W 1933 roku ukazał się także polski przekład pracy najbardziej cenionych niemieckich specjalistów w dziedzinie antykoncepcji - Magnusa Hirschfelda i Ryszarda Linserta z berlińskiego Instytutu Seksuologicznego. Tamy odgradzające kobiety od informacji o dostępnych sposobach świadomego macierzyństwa powoli pękały.

 

Potężna, prawicowa prasa wypuszczała setki artykułów bijących w propagatorów "życia ułatwionego". Ale polskie kobiety zagłosowały nogami. Niezależnie od tego, co mówiono, lub co same mówiły - opowiedziały się za antykoncepcją.

4 z 8
Buduar - miejsce tajemnych schadzek i kobiecej autoerotyki. Na zdjęciu kobieta w swoim królestwie, fotografia z czasopisma 'Światowid', 1929 r.
Buduar - miejsce tajemnych schadzek i kobiecej autoerotyki. Na zdjęciu kobieta w swoim królestwie, fotografia z czasopisma 'Światowid', 1929 r.

99% to robi. A ten setny kłamie - Polacy odkrywają autoerotyzm

"Czy zdarza się Panu masturbować? Czy zdarzało się to Panu w przeszłości?" - z opublikowanego w 2012 roku raportu Zbigniewa Izdebskiego wynika, że nie jest to pytanie, na które Polakowi łatwo przychodzi odpowiadać. 73% mężczyzn przyznało się do przynajmniej jednego w życiu przypadku onanizmu. Zdecydowana większość zapewniła jednak, że obecnie aktywność ta jest im zupełnie obca. Respondenci deklarujący, że wciąż się masturbują w drugiej dekadzie XXI wieku, to zaledwie 21% wszystkich przebadanych.

 

Niemal równo sto lat wcześniej podobną ankietę przeprowadzono wśród krakowskiej młodzieży akademickiej. W tym nigdy nieopublikowanym sondażu 92,89% respondentów otwarcie przyznało, że się masturbuje. Albo więc liczba miłośników autoerotyzmu spadła nad Wisłą czterokrotnie, albo cały wiek temu więcej osób niż dzisiaj było gotowych otwarcie powiedzieć, czy "trzymają ręce na kołderce".

 

Można by też zaproponować trzecie rozwiązanie zagadki: co jeśli krakowscy studenci w 1910 roku po prostu robili sobie żarty z ankieterów? A zresztą, czy ta grupa była w ogóle reprezentatywna dla całego społeczeństwa? W gruncie rzeczy odpowiedź nie ma znaczenia. Z każdego innego badania i z każdej próby oszacowania skali zjawiska wynikały bardzo zbliżone liczby. Paweł Klinger, autor książki Vita sexualis. Prawda o życiu płciowym człowieka, zestawił w połowie lat trzydziestych wyniki sondaży przeprowadzonych w kilku różnych krajach. Niemcy - 96% onanistów wśród mężczyzn. Węgry - 97%. Anglia - 90-95%. Stany Zjednoczone - 95%. Podobny wykaz, głównie niemieckich badań, pojawia się także w pracy Alberta Dryjskiego. Żadna z cytowanych przez niego ankiet, nawet ta przeprowadzona w uważanej za szczególnie pruderyjną carskiej Rosji, nie przyniosła równie niskich wyników, co XXI-wieczny polski sondaż.

 

Olbrzymia popularność autoerotyzmu nie była tajemnicą także dla najbardziej radykalnych pogromców samogwałtu. Michał Misiewicz przyznał posępnie: "W zakładach naukowych, szkołach i internatach onanizm przybiera rozmiary przestraszające, staje się istną epidemią, której podlega, według moich obliczeń, 80% ogólnej liczby uczącej się młodzieży". Później pożałował pewnie swojej zdecydowanej wypowiedzi. Właśnie tego rodzaju deklaracje wrogów onanizmu stały się wodą na młyn dla zupełnie nowej grupy. Jego obrońców.

 

Zasługę podważenia ugruntowanych poglądów na masturbację przypisuje się powszechnie Zygmuntowi Freudowi. I nic dziwnego. Takie włożenie kija w mrowisko idealnie by przecież do niego pasowało. Wydaje się jednak, że prawda wyglądała nieco inaczej. Fundamentalna publikacja Freuda dotykająca tematu autoerotyzmu, jego Trzy rozprawy z teorii seksualnej, ukazała się dopiero w 1905 roku. Tymczasem już cztery lata wcześniej polski seksuolog z Lwowa Czesław Józef Uhma wydał pracę Popęd płciowy i niektóre jego zboczenia. W niej zaś stwierdził odważnie, że przynajmniej na wybranych etapach życia onanizm jest zupełnie naturalnym "objawem fizjologicznym". Stąd był już tylko krok do stwierdzenia, że każdy to robi - i że pora przemyśleć liczby.

 

Nowe spojrzenie przyjmuje się powoli. Z jednej strony autorzy poradników obyczajowych, a nawet prac seksuologicznych widzą, że obraz rzeczywistości nie jest już tak prosty, jak jeszcze parę lat temu. Z drugiej - nikt nie chce wprost opowiedzieć się po stronie schorzenia uważanego dotąd za największą plagę ludzkości. Jak jednak wytłumaczyć fakt, że w społeczeństwie jest dobre 90% onanistów, a jednak świat wciąż nie stanął na głowie? Jakim cudem ci ludzie żyją, pracują, oddychają i płodzą dzieci, zamiast pluć krwią i trząść się w przedśmiertnych drgawkach? Wielu publicystów szuka złotego środka. Seved Ribbing, szwedzki lekarz i autor wydanej po polsku w 1928 roku książeczki Życie płciowe przed małżeństwem, skrupulatnie przytacza postępowe opinie. "Zwykło się uważać onanię za coś znacznie niebezpieczniejszego niż naturalny stosunek. Nie wydaje nam się to słusznym" - pisze. Zaraz jednak przechodzi do defensywy: "Muszę się tu z całym naciskiem zastrzec przeciwko przypuszczeniu, jakobym usprawiedliwiał onanię, albo jej bronił".

 

Polski seksuolog Albert Dryjski też ewidentnie nie jest pewien, co właściwie chciałby wykazać. W Zagadnieniach seksualizmu dziecka i młodzieży szkolnej potępia samogwałt i wylicza jego konsekwencje tylko po to, żeby stronę dalej przyznać, że chodzi o zjawisko normalne i raczej nieszkodliwe. Dopiero Paweł Klinger decyduje się powiedzieć w swojej Vita sexualis głośno to, co każdy z jego kolegów i tak od dawna myślał. W rozdziale poświęconym rozpowszechnieniu onanizmu przytacza "znany aforyzm Bergera": "99% uprawia onanizm, a ten setny też, tylko ukrywa prawdę". Dalej idzie już z górki.

 

"Nie ma chyba w życiu seksualnym człowieka drugiego zjawiska, które by odgrywało poważniejszą rolę niż onanizm - pisze Klinger w wydaniu z 1930 roku. - Jest to zagadnienie, które poruszało już od wieków i porusza dotychczas zarówno umysły najświetniejszych badaczy, jak i mózgi 'maluczkich'. Literatura na ten temat rozrosła się do tak niebywałych rozmiarów, że ogarnięcie całego materiału staje się wprost fizyczną niemożliwością. Jest to temat najbardziej popularny i najwięcej roztrząsany, a najmniej dotychczas wyjaśniony".

 

Powody wielkiego zainteresowania masturbacją są dla autora oczywiste. Bez skrępowania przyznaje: "Nie ma [przecież] człowieka, którego by kwestia ta bezpośrednio nie dotyczyła". A następnie, niczym operator walca, rozjeżdża jedną po drugiej wszystkie tezy moralistów. Cytując Freuda, podkreśla, że "nie potrzeba wcale uwiedzenia, by obudzić seksualne życie dziecka". Stwierdza wprost, że "popęd do onanizmu jest popędem wrodzonym, który najsilniej objawia się w latach dojrzewania płciowego". Przytacza najnowsze zagraniczne badania: "Umiarkowany onanizm u zdrowych [osób], nie ma żadnych ujemnych skutków". Pisze o tym, co dotąd było absolutnym tabu: onanizmie dorosłych, a nawet onanizmie małżonków. Żona, która masturbuje się w tajemnicy przed mężem, nie jest dla niego zdegenerowaną nimfomanką, ale ofiarą kiepskiego pożycia. Najwidoczniej mąż nie jest w stanie odpowiednio wykazać się w łóżku, przez co sama musi zapewniać sobie orgazmy.

 

Wreszcie autor rozkłada na części pierwsze całą koncepcję "trwonienia soków życiowych":

 

Oczywiście utratę tak drogocennej substancji [jak sperma wypływająca prosto z mózgu - przyp. KJ] musiano odpowiednio potraktować i wymyślono bajkę o "wyschnięciu mlecza", do dnia dzisiejszego pokutującą wśród ogółu. Jeśli zaś utrata nasienia nie powoduje, jak to wiemy już dziś, utraty substancji nerwowej, to cóż ma szkodzić właściwie przy umiarkowanym onanizmie?

 

Wszak wstrząs systemu nerwowego przy akcie onanistycznym jest identyczny z tym, jakiego doznajemy przy normalnym spółkowaniu. A jeśli chodzi o fantazję, której onanista zazwyczaj daje wodze, to znamy moc wypadków normalnego coitusu, który dochodzi do skutku li tylko przy pomocy fantazji. Nie ma więc i w tym kierunku zasadniczej różnicy.

 

Na tym obrona samogwałtu się kończyła. Powiedziawszy swoje, Klinger ruszył do ataku.

5 z 8
Najpiękniejsze zdjęcia erotyczne mogły uchodzić za sztukę i tym samym uniknąć krytyki konserwatystów. Podobnie rzecz się miała z literaturą - popularny pisarz mógł pozwolić sobie na zdecydowanie bardziej plastyczne opisy. Przedwojenna fotografia ze zbiorów Biblioteki Narodowej
Najpiękniejsze zdjęcia erotyczne mogły uchodzić za sztukę i tym samym uniknąć krytyki konserwatystów. Podobnie rzecz się miała z literaturą - popularny pisarz mógł pozwolić sobie na zdecydowanie bardziej plastyczne opisy. Przedwojenna fotografia ze zbiorów Biblioteki Narodowej

Wielka trwoga hipokrytów

"Żadna wojna ani epidemia nie poczyniła takich spustoszeń wśród młodych pokoleń!" - brzmiało wielkie oskarżenie pod adresem pogromców samogwałtu i ich mrówczej pracy. Klinger nie miał wątpliwości, że w onanizmie kryje się olbrzymie zagrożenie. Nie dotyczyło ono jednak samego aktu, lecz towarzyszącej mu otoczki obłudy i świętoszkowatego oburzenia. "Szkodliwy jest strach przed domniemanymi skutkami, o których młodzież ciągle słyszy i czyta. Nie ulega kwestii, że wpajanie w dzieci przekonania, że onanizm jest hańbą i 'grzechem' śmiertelnym przynosi straszliwe skutki i jest powodem tak częstej wśród młodzieży depresji, hypochondrii, a nawet samobójstw" - pisał.

 

Tragizm sytuacji, o którym musieli wiedzieć hipokryci znajdujący źródło utrzymania w broszurkach 'leczących' z samogwałtu, wynikał zdaniem Klingera z beznadziejności zmagań z rzekomym nałogiem. "Młody człowiek walczy, co sił starczy, lecz w końcu zawsze ulega naturalnemu popędowi, co w konsekwencji tak silnie działa na psychikę młodzieńczą, iż nie dziwota, że pozostawia w niej trwałe ślady" - wyjaśniał. W wielu przypadkach na poczucie winy nakładała się jeszcze świadomość popełnienia grzechu. Masturbacja stanowiła kluczowe zagadnienie w chrześcijańskiej pedagogice. Zwracano też na nią wyjątkowo baczną uwagę podczas spowiedzi. "Panna M.", anonimowa autorka Pamiętnika pacjentki, wydanego w 1926 roku przez psychiatrę Adama Wizela, twierdziła, że każdy ksiądz "specjalnie przy spowiedzi kładł nacisk" na naruszanie przez młodzież szóstego przykazania.

 

Chodziłyśmy cztery razy na rok do spowiedzi. (...) Wierzyłam w spowiedź i panicznie się bałam, żeby nie popełnić świętokradztwa. Gdy przychodziła kolej na szóste przykazanie, stawałam się nieprzytomna ze wstydu, na głos szlochając, opowiadałam księdzu o sobie niestworzone brednie. Dopiero teraz widzę, jak się nie orientowałam w niczym.

 

W książce do nabożeństwa przeczytałam takie pytanie przy rachunku sumienia: czy dotykałaś się miejsc nieprzyzwoitych? Myślałam, że chodzi o przelotne, powierzchowne dotknięcia. Naturalnie, że się z tego zaczęłam spowiadać. Niektórzy księża gniewali się, inni łagodnie tłumaczyli, czasem i straszyli mnie najrozmaitszymi chorobami w przyszłości. Nie wiedziałam, co mam z sobą robić, w jaki sposób uchronić się od mimowolnych dotknięć, w jaki sposób się myć, wstydziłam się kogokolwiek o taką rzecz zapytać.

 

Dopiero przy jednej spowiedzi ksiądz mi kazał dokładnie opowiedzieć, jak ja to robię. Zupełnie zgłupiałam, bo nie wiedziałam, o co mu chodzi. Sam zaczął pytać (?). Nigdy tak [tego] nie robiłam, ale w tejże chwili pomyślałam, że może tylko nie pamiętam, i będę na wieki przeklętą, jeżeli powiem, że nie robiłam. Przyznawałam się więc na wszelki wypadek do wszystkiego.

 

Paweł Klinger religijną stroną zagadnienia w ogóle się nie zajmował. Korzeni antymasturbacyjnej krucjaty szukał w świecie nauki. Było dla niego oczywiste, że to nie jakiś tam Misiewicz czy inny Czarnowski skalał się grzechem pierworodnym walki z onanizmem. Kuriozalna moda miała znacznie głębsze korzenie.

 

Sięgała, jak na ironię, aż do wieku oświecenia. W połowie XVIII stulecia w Lozannie niejaki Samuel-Auguste Tissot wydał traktat naukowy pod zwięzłym tytułem: Onanizm. Szybko stał się on międzynarodowym bestsellerem, a list z osobistymi wyrazami podziwu wysłał do szwajcarskiego neurologa nawet sam Napoleon Bonaparte. W ten oto sposób Tissot stał się, jak wyjaśnił Klinger, ?ojcem straszącej literatury, która od owego czasu napłodziła się ze względów czysto handlowych w zastraszający sposób?. Właśnie doktorowi Tissot świat zawdzięczał: ?termin onanizm, który niby miecz Damoklesa, wisiał nad głowami całego szeregu pokoleń i na jego rachunek wpisać należy setki tysięcy tych nieszczęśliwców, którzy padli ofiarą masowej sugestii?.

 

Klinger nawoływał do zerwania z archaicznymi teoriami na temat samotnych stosunków płciowych. Zdroworozsądkowo (i bardzo podobnie do dzisiejszej literatury seksuologicznej) tłumaczył, że onanizm może być szkodliwy, ale tylko w nadmiarze. Jeśli staje się główną aktywnością seksualną danej osoby, jeśli ogranicza jej kontakty z otoczeniem, zniechęca do utrzymywania relacji rodzinnych - wtedy należało, rzecz jasna, interweniować. Jednak uderzanie obuchem w każdy akt autoerotyzmu i skazywanie na potępienie każdego onanisty tylko utrudniało działanie w uzasadnionych przypadkach. "Stokroć lepiej by się rzecz przedstawiała, gdyby młodzieniec wiedział, że umiarkowany onanizm (jeden-dwa razy na tydzień) ujmy jego zdrowiu nie przynosi" - podkreślał raz jeszcze autor.

 

Walczył też ze wszystkimi pogardliwymi słowami, które same w sobie utrudniały mówienie o autoerotyzmie. Onanizm? Jak tu nie myśleć o karze boskiej. Zresztą ten biblijny termin bardziej pasował mu do stosunku przerywanego. Masturbacja? "Bezczeszczenie ręką", bo tyle to znaczy po łacinie, ani nie brzmi neutralnie, ani nie obejmuje każdego możliwego, samotnego aktu. Tym bardziej Klingerowi nie pasował "samogwałt". Przecież "nie ma w tym przypadku mowy o żadnym gwałcie" - komentował zirytowany.

 

Proponował zupełnie inny, niepodszyty wstrętem, a na dodatek wymyślony przez Polaka termin: "Ipsacja" (od "ipse" - sam, "ipsa" - sama). Był to kolejny z językowych wynalazków Stanisława Kurkiewicza, który poza słowami polskimi tworzył też łacińskie. Podczas gdy dzieł krakowskiego lekarza-płciownika nie znał niemal nikt na świecie, ten jeden wyraz dotarł aż do Magnusa Hirschfelda i momentalnie przypadł mu do gustu. Pomysł podchwyciło jeszcze kilku zagranicznych seksuologów, ale wiatru w żagle ipsacja nie złapała. Choć i tak była chyba największym życiowym sukcesem Kurkiewicza.

 

Czy cała kampania na rzecz odczarowania autoerotyzmu przyniosła większe efekty? Bardzo trudno odpowiedzieć na to pytanie. Na dobrą sprawę nie sposób zweryfikować nawet skali stupięćdziesięcioletniej onanistycznej paniki. Klinger pisał wprawdzie o "setkach tysięcy" nieszczęśliwców, którzy ulegli zbiorowej sugestii, to jednak była teza publicystyczna. Jako temat wstydliwy onanizm nie trafiał na łamy prasy. Nie pisano o nim w poradnikach higienicznych, nikt też nie poświęcał mu uwagi w XIX-wiecznych pamiętnikach. Milczenie samo w sobie dowodzi, że masturbacja nie była w tym stuleciu akceptowana. Nikt nie chwalił się tym, co robi za zamkniętymi drzwiami wychodka. Ale też ? nikt nie zapisywał, czy wierzy, że w efekcie swojego samogwałtu oślepnie, oszaleje i umrze. Być może sądziło tak 10% młodzieży, a może 50. Na pewno podobne przekonanie było powszechne w środowiskach konserwatywnych, szczególnie wśród matek i pedagogów. Na przełomie wieków groźba onanizmu po raz pierwszy weszła do debaty publicznej - i stała się jednym z głównych argumentów przemawiających za upowszechnieniem wychowania seksualnego.

 

Wciąż jednak najwięcej pisano o masturbacji w panikarskich broszurkach. To źródło, do którego trzeba podchodzić z daleko posuniętym sceptycyzmem. Kilka faktów nie ulega jednak wątpliwości. "Straszące" publikacje znajdowały odbiorców, były wielokrotnie wznawiane aż do wybuchu drugiej wojny światowej, a lekarze pokroju Michała Misiewicza prowadzili całe praktyki wyspecjalizowane właśnie w zwalczaniu onanizmu. Najwidoczniej był popyt na ich usługi. Potwierdza to także pięćdziesiąt mrożących krew w żyłach przykładów napotkanych onanistów, które Misiewicz zawarł w swojej broszurze.

 

Nie tylko on cytował masturbacyjne historie z życia wzięte. Pojawiają się one także w publikacjach obrońców ipsacji. Klinger przytacza list zdesperowanego siedemnastolatka. Chłopak wyznaje, że od ósmego roku życia "cierpi na najstraszniejszą chorobę - na onanizm". Wprawdzie solennie zapewnia adresata, że "wszystko [co] nieczyste jest obce jego naturze", i deklaruje, że zerwał już z upodlającymi czynami, wie jednak, że nie ma dla niego ratunku. "Cóż mi z tego, [jeśli] to [cierpienie] zrujnowało mój organizm, a przede wszystkim mój system nerwowy, mój mózg. (...) To, co pozostało, jest dość smutne. Jest tak, jakbym żyjąc, był martwym" - rozpacza. Podobnych listów pełne jest Poradnictwo płciowe, wydany w 1935 roku w języku polskim zbiór korespondencji postępowego edukatora seksualnego Maxa Hodanna. Jeden z zaniepokojonych młodzieńców wierzy, że "dawne poczynania" na zawsze będą odbijać się na jego organizmie. Kolejny wpada na skutek rozmyślań o masturbacji w depresję. Wreszcie jest i taki, który boi się ślubu przez swój nałóg onanistyczny. Na wszelki wypadek nawet nie dotyka narzeczonej. Nie wie też, czy w chwili próby sprawdzi się jako mężczyzna.

 

Dzisiejsi seksuolodzy wciąż cytują podobne wypowiedzi. I odpowiadają mniej więcej tak samo jak Hodann w 1935 roku: "Dlaczego myśli Pan nad sprawami, których nie warto nadmienić? 95% wszystkich ludzi onanizuje się i nie mają żadnych dolegliwości. A więc: wiele szczęścia z okazji małżeństwa i polecam Panu należycie wycałować dziewczynę, w przeciwnym bowiem razie ucieknie od Pana". Zmieniło się tylko tyle, że zdesperowani onaniści wylewają żale w internecie, a nie w listach. Według badań profesora Izdebskiego jeszcze w 2006 roku 40% Polaków było przekonanych o szkodliwości onanizmu. Jak widać, duch doktora Tissota i strach przed "rozmiękczeniem mózgu" trwają w narodzie.

 

Kiedy przynajmniej połowa społeczeństwa wciąż panicznie bała się masturbacji, druga grupa niespodziewanie "wyszła z szafy". Zdezorientowany Albert Dryjski relacjonował na początku lat trzydziestych: "Niedawno zapytał mnie słuchacz I-go kursu medycyny Uniwersytetu Poznańskiego, czy prawdą jest, że masturbacja wpływa dodatnio na zdrowie, takiego bowiem zdania był jeden z jego kolegów, słuchacz piątego kursu medycyny tegoż uniwersytetu". Zdaniem autora przekonanie, że onanizm "dodaje siły i inteligencji", rozprzestrzeniało się z siłą huraganu. Dryjski rzecz jasna kategorycznie zdementował zasłyszaną plotkę. Klinger nie byłby równie pewny odpowiedzi. W Vita sexualis napomknął na marginesie: "Poczyniono obserwacje, że onanizm działa kojąco na bóle i bezsenność, albowiem z osłabieniem seksualnego napięcia zmniejsza się na przykład ból (jajników), nierzadko towarzyszący menstruacji". Podobne opinie funkcjonują także w dzisiejszej literaturze naukowej.

 

Dyskusje o pozytywnych skutkach ipsacji rzadko wychodziły poza mury uczelni. Polacy odkrywali autoerotyzm powoli i ostrożnie. Jeśli można tu mówić o rewolucji, to chyba tylko raczkującej. Prezydent Mościcki, po przeczytaniu Vita sexualis, nie ruszył prosto do sali sejmowej, by zadeklarować z dumą, że on też się masturbuje. Onanizm, tak teraz, jak i wcześniej, był "na cenzurowanym". A jednak - pierwsze jaskółki zmiany wychyliły dzioby ze swoich gniazd. Książka Klingera spotkała się z entuzjastycznym przyjęciem w niemal wszystkich postępowych gazetach. "Hasło" przekonywało, że "czyta się [ją] jak sensacyjną powieść". Dziennik zapewniał, że to praca, która pozwoli "wychować nowe, zdrowe i realnie myślące pokolenie". "Echo" zachwalało "szczerość" wykładu. Nawet ostrożny w kwestiach obyczajowych "Ilustrowany Kuryer Codzienny" stwierdzał wprost: "Dr Klinger odpowiada w swej książce na wszystkie najintymniejsze i drastyczne wątpliwości przeciętnego człowieka, wyprowadza go z labiryntu przesądów i płonnych, a często szkodliwych obaw". Nigdzie nie padała wzmianka o samogwałcie, ale każdy wiedział, że chodzi także o to. A może nawet przede wszystkim o to.

 

Niektórzy byli znacznie odważniejsi. W 1930 roku Tadeusz Boy-Żeleński zdradził się czytelnikom ze swoimi pierwszymi doświadczeniami z autoerotyzmem. Na kartach książki Marzenie i pysk pisał: "Pamiętam jak mnie, dziesięcioletniego malca, niewinnego jak zeszłoroczna Malicka, przypierał ksiądz natarczywymi pytaniami 'czy nie było jakich nieskromnych dotknięć', przy czym zupełnie nie wiedziałem o co mu chodzi? Zaintrygowany, zwierzyłem się koledze i dowiedziałem się".

 

Wybitny filolog, działacz społeczny i komentator życia publicznego pisał o onanizmie wprost i bez skrępowania. Coś podobnego w XIX wieku byłoby nie do pomyślenia. W XXI chyba też. Bo kto dzisiaj mógłby opowiadać w kolorowych gazetach o masturbacji? Znany z niezbyt inteligentnych wypowiedzi bokser - jasne. Skandalizująca dziennikarka - czemu nie. Ale wpływowy publicysta na miarę Boya? Trudno znaleźć choćby jeden przykład.

6 z 8
Fikuśne zabawki erotyczne sprzedawane były spod lady lub pod różnymi przykrywkami - na zdjęciu instrukcja obsługi aparatu wibracyjnego na korbkę, przedstawiająca masaż czoła.
Fikuśne zabawki erotyczne sprzedawane były spod lady lub pod różnymi przykrywkami - na zdjęciu instrukcja obsługi aparatu wibracyjnego na korbkę, przedstawiająca masaż czoła.

Wibracja to życie! - zabawki erotyczne

"Czegóż to nie znajdywano już w pochwie, cewce, a nawet w pęcherzu moczowym? Ołówki, świece, szpulki do nici, marchew, szpilki różnego rodzaju (...), korki, szklaneczki, szczoteczki do zębów" - wymieniał doktor Paweł Klinger tonem znawcy. Dla czytelników, którym lista przypominała raczej asortyment sklepu wielobranżowego niż zbiór kobiecych zabawek erotycznych, miał krótkie wyjaśnienie. Kiedy chodzi o onanizm - wszystko jest możliwe.

 

"Wśród płci żeńskiej bardzo był i jest rozpowszechniony sposób używania w celach onanistycznych przedmiotów obcych, najczęściej imitujących męski organ płciowy (...). Hirschfeld opisuje nawet wypadek ugrzęźnięcia w pochwie onanistki butelki, którą po wielkich mozołach udało się lekarzowi stamtąd wyciągnąć" - kontynuował. Dla niego była to ciekawostka z dziedziny seksuologii. Dla pogromców samogwałtu - autentyczny problem. Choć na pewno nie problem życia i śmierci.

 

Twórcy umoralniających broszur konsekwentnie spychali zagadnienie kobiecej masturbacji na drugi plan. Poświęcali mu jeden, dwa rozdziały, zwykle na samym końcu swoich bełkotliwych tekstów. Można by to nawet zrozumieć. W przeciwieństwie do męskiego samogwałtu temat nie dotyczył ich osobiście. Poza tym mieli za sobą ponad tysiącletnią tradycję. W epokach, gdy masturbację wiązano ściśle z utratą nasienia i z historią biblijnego Onana, "kobiecy onanizm" brzmiał jak kuriozalny oksymoron. Zjawisko niemożliwe i nieistniejące. Autorzy książeczek, takich jak Samogwałt (onanizm) i jego skutki czy Samogwałt u mężczyzn i kobiet nie do końca wiedzieli, co z tym fantem zrobić. Z jednej strony nie przejawiali szczególnego zainteresowania przestrzeganiem dziewcząt przed odkrywaniem własnego ciała. Z drugiej - nie mogli się powstrzymać przed ich postraszeniem.

 

"Onanizm, jak i w ogóle nadużycia płciowe, połączony jest u kobiet z równie groźnymi, jak i u mężczyzn skutkami. Niektórzy zaś lekarze twierdzą, że dla kobiet jest on nawet szkodliwszy" - podkreślali niemieccy pseudoeksperci, Jonathan Braun i Beniamin Rosenblum. Ich polski kolega August Czarnowski znał nawet rozwiązanie tej zagadki. Po prostu "kobiety onanizujące [się] wstydzą się zwykle mniej niż mężczyźni". W efekcie puszczają im jakiekolwiek hamulce moralne i ekspresowo staczają się na dno onanistycznej przepaści.

 

Redaktor Marnopłcenia ? Onanizmu był głęboko przekonany, że statystycznej masturbantce nie wystarczały do tego własne palce. Dziewczęta ulegały nałogowi właściwemu wyłącznie ich płci - ZMAZIE NARZĘDZIOWEJ. Zgodnie z klasyfikacją stworzoną przez Hermanna Rohledera była to jedna z czterech odmian onanii - obok samozmazy, zmazy wzajemnej oraz zmazy duchowej. Kobiety upodobały ją sobie już na skutek "samej budowy żeńskich narzędzi płciowych". Aby zaspokoić swój popęd, chwytały się "najrozmaitszych podręcznych przedmiotów". Inny moralista, anonimowy autor wydanej w 1928 roku książki Grzechy młodości, wspominał o używaniu m.in. "kluczów, patyków i tym podobnych rzeczy, co sprawia, iż następstwa ich lekkomyślności są jeszcze bardziej odrażające i straszne". Jeśli to wszystko wciąż nie wystarczało, onanistki zabierały się na przykład do krawieckich poprawek. I wcale nie chodziło o odpędzenie zbereźnych myśli. Czarnowski wyjaśniał, że "w zamiarze onanizowania się, płeć żeńska nieraz umyślnie, gorliwie nadeptywa nogami maszynę do szycia i jeździ na kole". Podobnie miały działać karuzele ("kołowroty") i sztuczne wierzchowce.

 

W rzeczywistości mało która kobieta miała równie bujną wyobraźnię, co wybitni (inaczej) teoretycy samogwałtu. Konik, z drzewa koń na biegunach - po prostu jej nie wystarczał. Jeśli jednak pragnęła sięgnąć po bardziej wyrafinowane zabawki erotyczne, musiała się w tym celu nieco napracować. Sztuczne penisy nie były niczym nowym. O ich dostępności zaświadcza już średniowieczne prawodawstwo kościelne. W XI wieku za używanie dilda kobiecie groziła trzyletnia pokuta. Dziewięćset lat później w Polsce podobne przedmioty uchodziły jednak za egzotyczne eksponaty. Paweł Klinger pisał o sztucznym członku niczym o św. Graalu. "Sam miałem możność oglądania tego rodzaju aparatu u pewnego optyka (!) na prowincji" - chełpił się przed czytelnikami.

 

Dziewczyna z rozkładówki ?Dekameronu?, przedwojennego pisma erotycznego. Polska pin-up girl? Na zdjęciu ilustracja z ?Nowego Dekameronu?, 1924 r.Dziewczyna z rozkładówki "Dekameronu", przedwojennego pisma erotycznego. Polska pin-up girl? Na zdjęciu ilustracja z "Nowego Dekameronu", 1924 r.

 

Być może natrafiłby na więcej zabawek erotycznych, gdyby wiedział, gdzie ich szukać. Zamiast do optyka powinien się udać do najbliższego sprzedawcy prezerwatyw i poprosić o coś specjalnego. "Charakterystycznym jest, że cały szereg 'tajemnych środków' reklamowanych jako zapobiegające zapłodnieniu, służy w rzeczywistości do celów ipsacji (onanii)" - wyjaśniali Magnus Hirschfeld i Ryszard Linsert, autorzy wydanej w 1933 roku pracy Zapobieganie ciąży. Środki i metody. Wprawdzie ich książka traktowała o sytuacji w Niemczech, w Polsce musiało jednak być podobnie. O jednym z odkrytych przyrządów pisali, co następuje:

 

Z wielu stron donoszono nam o tajemniczych gałkach, które po zanurzeniu w kwaśnej cieczy wprowadza się do pochwy. Dokładniejsze jednak badania wykazały, że chodzi tu o gałki masturbacyjne, rozpowszechnione na Wschodzie, znane każdemu etnologowi (?). Wprowadzone do pochwy uderzają jedna o drugą, wywołując wstrząs i działając tym samym podniecająco.

 

Działanie przeciwciążowe - jeśli w ogóle można było o nim mówić - nie było niczym więcej, jak tylko wisienką na torcie. Podobny kamuflaż, rzecz jasna, ułatwiał dotarcie do klientek. Kulturalna pani domu prędzej była gotowa poprosić sprzedawcę o nietypowy środek antykoncepcyjny niż o fikuśną zabawkę erotyczną. To był jednak argument uboczny. Przede wszystkim sprzedaż jakichkolwiek akcesoriów seksualnych była w Niemczech surowo zabroniona. Traktowano ją dokładnie tak samo jak dystrybucję pornografii. Punkt 3 paragrafu 184 Kodeksu Karnego Rzeszy Niemieckiej z 1871 roku stanowił:

 

Kto przedmioty do nierządnego użytku służące, w miejscach dla ogółu dostępnych wystawia lub o takich przedmiotach publiczności ogłasza lub je zachwala (...) ulegnie karze więzienia do roku i grzywnie do marek tysiąca.

 

Przepisy nie precyzowały, czym dokładnie jest ?nierządny użytek? i jakie obejmuje on przedmioty. W przypadku kulek masturbacyjnych władze śledcze nie miałyby raczej żadnych wątpliwości. Ale już na środki antykoncepcyjne były gotowe przymknąć oko. Byle tylko nikt ich nie reklamował w prasie lub na plakatach. Paragraf 184 obowiązywał także Polaków. Przez niemal czternaście lat po odzyskaniu niepodległości kodeks Bismarcka był podstawą systemu prawnego w Wielkopolsce i na Górnym Śląsku. Wreszcie w 1932 roku zastąpiono go nowym, ogólnopolskim kodeksem karnym. Wiele się w nim zmieniło, ale nie przepisy dotyczące zabawek erotycznych. Za sprzedawanie sztucznych członków nadal można było trafić do więzienia ? i to nawet na dwa lata. Mimo to chętnych, by zaryzykować, nie brakowało.

 

Stanisław Trzeciak, autor wydanej w 1938 roku broszury Pornografia narzędziem obcych agentur, wyliczał przykłady. Jakób Dobrzyński prowadził zwyczajny biznes: "rozsyłał katalogi z książkami i zabawkami o charakterze pornograficznym - karany za to sądownie". Nieznany z imienia kupiec Modzelewski posunął się o krok dalej. Z dystrybucji akcesoriów seksualnych uczynił sposób reklamy: "W sklepie z zabawkami dla dzieci i sztukami magicznymi (...) znaleziono zabawki tzw. figliki pornograficzne, które właściciel rozdawał jako premie kupującym".

 

W obawie przed zdemoralizowaniem czytelników autor nie podał szczegółów i nie wyjaśnił, jakie dokładnie przedmioty trafiły w ręce policji. Nieco bardziej wygadany okazał się Michał Misiewicz. Na marginesie swojego poradnika przeciwmasturbacyjnego przestrzegał odbiorców przed "nakładaniem na prącie obrączek gumowych na nasadę, w celu utrzymania dłużej naprężenia". Sprzeciwiał się także używaniu "kołnierzyków zębatych w celu wzmożenia podrażnienia pochwy". Najwidoczniej obydwa te środki były w sprzedaży na ziemiach polskich już u schyłku XIX wieku. Zdaje się, że sprowadzano je głównie z Niemiec. Świadczyłaby o tym terminologia podana przez Stanisława Kurkiewicza. W 1906 roku pisał, że kwitnie handel "drażnidłami, np. gumowymi palcami z grzebieniem wkoło ('Reizringe')". Wspominał też o zabawce sprzedawanej pod nazwą "Reizfinger", czyli "naparstku z kolistą ostrogą gumową". Nie miał o tym akcesorium dobrego zdania.

 

"Trzeba chyba kobiety o zupełnie stępiałej uczuciowości sromu, aby znios­ła to przykre muskanie" - stwierdził. Możliwe że opierał się na opinii zaczerpniętej od swoich pacjentek. Ale równie prawdopodobne, że po prostu ta konkretna zabawka nie pasowała do jego ogólnej koncepcji (tak - na zabawki erotyczne Kurkiewicz też miał teorię; jak na wszystko). Twierdził, że "wytwornym (eleganckim) drażnidłem" jest tylko "naśladowina (imitacja) zwisaka: t. zw. priapus, phallus, pochwidło". Choć przy okazji podał, jak można stworzyć imitację tejże imitacji: "U wiejskich kobiet i dziewcząt bywa patyk, opatrzony na przednim (wolnym) końcu gałką ze szmaty". Autor znał także wersje przeznaczone do seksu lesbijskiego. "Rzadszym jest sposób tego rodzaju, że pomiędzy obu płciowami jest POŚREDNIK w postaci samidła długiego - tłumaczył - jak na przykład świeca giętka, którego każdy z dwóch końców tkwi w jednej z obu pochew".

 

Dildo przedwojenna Polka mogła więc zrobić sobie sama. Czy w takim razie kupne zabawki erotyczne zyskały sobie większą popularność? Trudno powiedzieć. Procesy przeciwko handlarzom zdarzały się o wiele zbyt rzadko, aby wyciągać z nich ogólne wnioski. Fakt, że o "kołnierzykach" i "obrączkach" wspominano w krytycznym tonie, również niewiele znaczy. Autorzy broszur na temat samogwałtu specjalizowali się w zmyślaniu zagrożeń i sianiu paniki. Nagminnie mieszali zjawiska powszechne z zupełnie sporadycznymi. Nikt też nie przeprowadzał w międzywojniu ankiet na temat zabawek erotycznych. A tym bardziej - nie grzebał setkom kobiet w szufladach w poszukiwaniu podłużnych i gładkich przedmiotów.

7 z 8
Z powszechnym niebezpieczeństwem zarażenia się chorobami wenerycznymi bogaci panowie poradzili sobie na swój sposób - obok prostytucji, która stała się domeną marginesu społecznego, bujnie rozwijał się sponsoring. Posiadanie utrzymanki było w dobrym tonie i świadczyło o wysokiej pozycji w towarzystwie. Na zdjęciu ilustracja z 'Nowego Dekameronu', 1924 r.
Z powszechnym niebezpieczeństwem zarażenia się chorobami wenerycznymi bogaci panowie poradzili sobie na swój sposób - obok prostytucji, która stała się domeną marginesu społecznego, bujnie rozwijał się sponsoring. Posiadanie utrzymanki było w dobrym tonie i świadczyło o wysokiej pozycji w towarzystwie. Na zdjęciu ilustracja z 'Nowego Dekameronu', 1924 r.

Ofensywa przeciw zazdrości - poligamia dla każdego

Na sto tysięcy małżeństw tylko trzynaście jest naprawdę szczęśliwych - 0,013%. Dokładnie do takich wniosków doszli autorzy szeroko zakrojonego badania przeprowadzonego w 1928 roku we Francji. Szczegółowe wyniki przytoczył Paweł Klinger. Z ankiety wynikało, że na wspomniane sto tysięcy legalnych związków:

 

Od mężów uciekło żon: 1 131

Od żon uciekło mężów: 2 348

Prawnie rozwiedzionych: 4 175

W jawnej wojnie żyje: 13 345

W wojnie "podjazdowej": 13 278

Nawzajem obojętnych: 55 250

Uważanych za szczęśliwe: 3 175

Prawie szczęśliwych: 127

Naprawdę szczęśliwych: 13

Bliżej nieustalonych: 7 158

 

Zarówno Klinger, jak i Tadeusz Boy-Żeleński postulowali, by poddać weryfikacji podstawowe założenia małżeństwa. Ewidentnie przecież nie działały. Ważnym źródłem inspiracji dla zwolenników "reformy seksualnej" były prace angielskiego filozofa Bertranda Russella. W książce Małżeństwo i moralność - wydanej w języku polskim w 1931 roku - głosił pogląd, że monogamiczne, trwałe związki to piękny ideał. Ale właśnie - ideał. A więc rzecz, do której większość ludzi po prostu się nie nadaje. Podobne zdanie miał też Ben Lindsey, znany dzięki swoim Małżeństwom koleżeńskim. Boy wyjaśniał w 1932 roku:

 

Lindsey i Russell wypowiadają się przeciwko tyranii zazdrości, tyranii odziedziczonej w znacznej mierze po innych stadiach cywilizacji. Lindsey dopuszcza śmiało możliwość stadła, które się kocha [na]wzajem, ale w którym każda strona odczuwa potrzebę nowych przeżyć. (...) "Gdyby więcej ludzi zerwało z tradycjami i żyło wedle własnego tajemnego przekonania, wówczas byłoby więcej szczęśliwych małżeństw i mniej rozwodów; gdyby małżeństwa kierowały się indywidualnymi skłonnościami, a nie rutyną, przyniosłoby to nieobliczalne korzyści" - powiada ten sędzia.

 

Sam Boy oceniał, że właśnie zazdrość jest przyczyną nawet 90% małżeńskich nieszczęść. Był głęboko przekonany, że z niewiernością nie da się wygrać. A nawet nie ma sensu wygrywać, bo to świadczyłoby o hołdowaniu prymitywnym obyczajom rodem z wieków średnich. Lepiej ją zaakceptować i stawić opór "podejrzliwemu, brutalnemu egoizmowi" wyniesionemu do rangi "kardynalnej cnoty". "Naturalnym jest pragnienie zajmowania jedynego miejsca w sercu ukochanej istoty, ale szpetnym egoizmem jest bronić tego miejsca siłą. Miłości nie da się wymusić" - podkreślał.

 

Głos zabrała także Irena Krzywicka. Wiedziała, o czym mówi. Żyła w środowisku, w którym rozkład tradycyjnego małżeństwa był faktem dokonanym. "Każda prawie z moich znajomych (...) miała takie podwójne stosunki, nie mówiąc już o mężczyznach" - wspominała otwarcie. Dotyczyło to także jej najbliższej rodziny. Pewnego dnia Krzywicką odwiedziła szwagierka, ale nie z mężem, tylko z kochankiem. Na dodatek ten "piękny chłopak (...) z miejsca zaczął się przystawiać" do samej Krzywickiej. Kiedy indziej publicystka wpadła podczas spaceru nad Wisłą na swojego (oczywiście żonatego) wujka w towarzystwie obcej kobiety. Okazało się, że nie tylko jest związany z mężatką, ale też ma z nią kilkuletniego synka. Ireny to nie dziwiło, a już na pewno nie gorszyło.

 

W artykule z 1931 roku przekonywała, że wraz z postępem cywilizacji: "kiedy życie nastręcza więcej możliwości, kiedy fantazja ludzka, wspomagana przez literaturę, coraz silniej działa na psychikę ludzką, niepodobna poprzestać na jednym mężczyźnie albo na jednej kobiecie, zwłaszcza że przeżycia zmysłowe mają nieszczęsną skłonność do blaknięcia z czasem". Krzywicka nie była przeciwniczką małżeństw ani ich trwałości. Wręcz przeciwnie. Przekonywała, że nie należy rozwodzić się z błahych powodów, a już tym bardziej wtedy, gdy przyczyną nieporozumień jest "tzw. niewierność - brzydkie słowo i głupie pojęcie". Realizowała te postulaty we własnym życiu. Z mężem z góry umówiła się, że będą stanowić otwarte małżeństwo, pozbawione zazdrości i wzajemnych roszczeń. Propozycja takiego układu wyszła od Jerzego, ale w praktyce skorzystała na nim chyba tylko Irena. Pierwszy romans przydarzył jej się już paręnaście miesięcy po ślubie. Z przypadkowo poznanym we Francji poetą wyjechała na miesiąc na Korsykę. A mężowi nawet nie powiedziała, gdzie znika.

 

Slogany Krzywickiej brzmiały łudząco podobnie do tych, formułowanych przez Tadeusza Boya-Żeleńskiego. Tak jak on wzywała chociażby do odrzucenia dotychczasowego słownika "Przestarzała terminologia miłosna: 'odda się', 'wziął ją', 'zdradził' dziś nic już nie oznacza" - podkreślała w 1932 roku. Zbieżność czasu i argumentów nie była przypadkowa. Ale nie był to też w żadnym razie plagiat. Boy również podejmował temat zazdrości w oparciu o własne przeżycia. Był żonaty, ale niedawno poznał niezwykłą kobietę, dzięki które poczuł się o kilka dekad młodszy. On był już po pięćdziesiątce, ona - ledwo skończyła studia. Była to właśnie Irena Krzywicka. Na długie lata połączył ich bliski i zupełnie jawny związek.

 

Sama Krzywicka przyznawała, że w praktyce aż do wybuchu drugiej wojny światowej miała dwóch mężów. Nic więc dziwnego, że z całą stanowczością popierała najbardziej radykalne stanowisko w debacie obyczajowej. Bertrand Russell pisał w tym czasie wprost o wprowadzeniu zasady, że każde małżeństwo to związek poligamiczny:

 

Obecność dzieci powinna łączyć małżeństwo na zawsze, ale nie musi to być zaporą dla innych przeżyć miłosnych. (...) Można patrzeć pobłażliwie na wszystkie dywersje. Fałszem jest zasada, że, jeśli się kogoś kocha, nie można odczuwać pociągu do kogo innego.

Rozbudzona erotycznie ulica domagała się coraz to nowych określeń na seks. A przede wszystkim - więcej samego seksu i erotyki w kulturze, w coraz to odważniejszych formach. Na zdjęciu ilustracja z czasopisma erotycznego ?Nowy Dekameron?, 1924 r.Rozbudzona erotycznie ulica domagała się coraz to nowych określeń na seks. A przede wszystkim - więcej samego seksu i erotyki w kulturze, w coraz to odważniejszych formach. Na zdjęciu ilustracja z czasopisma erotycznego ?Nowy Dekameron?, 1924 r.

 

 

Przekładając rzecz na język XXI wieku, Russell postulował, by każdy bez wyjątku został swingersem. A przynajmniej bez protestów pozwolił na to małżonkowi. Krzywicka dopowiadała, że "tendencja monogamii świadczy raczej o ubóstwie życia psychicznego, możliwa jest w pełni może tylko u niektórych zwierząt i u ludów stojących na dość niskim szczeblu rozwoju". I nie była w swojej opinii odosobniona. To, co z dzisiejszej perspektywy może wyglądać na skrajne, hedonistyczne stanowisko, sto lat temu było tematem otwartej dyskusji w całej Europie. Przeróżne ruchy społeczne i polityczne wprost prześcigały się w promowaniu "wolnych małżeństw", a nawet - wielożeństwa. Pionierzy eugeniki twierdzili, że "monogamiczna moralność podkopuje fizyczny ustrój rasy". Już na początku stulecia zgłosili pomysł tworzenia "stowarzyszeń niewieścich". Dzięki nim uprzywilejowani rasowo mężczyźni mogliby na potęgę płodzić dzieci poza małżeństwem, a tym samym - dać odpór rosnącej w siłę "rasie wschodnioazjatyckiej". Poligamię w zbiór swoich postulatów wpletli socjaliści. "Podobnie jak nie ulega wątpliwości, że własność prywatna jest chwilową formą ekonomiczną i z czasem ustąpi formom innym, tak samo monogamia jest tylko przejściową formą życia płciowego, po której nastąpią inne zwyczaje i obyczaje" - oznajmiano. Wśród feministek porzucenie tyranii zazdrości promowała znana również nad Wisłą Ellen Key. Poligamię na swoje sztandary brali też najbardziej zaciekli zwolennicy demokracji. Miała być jeszcze jednym przejawem wolności jednostki i prawa każdego człowieka do własnego zdania.

 

W wielu krajach podjęto dyskusję nad legalizacją poligamii. Nawet przeciwnicy tego pomysłu często przyznawali, że zgadzają się z nim co do zasady, ale boją się społecznych konsekwencji. William Martin pisał w Racjonalnym życiu płciowym: ?Jest faktem niezaprzeczalnym, że małżeństwo monogamiczne nie odpowiada całkowicie (?) naturze zarówno mężczyzny, jak kobiety?. W klasycznym małżeństwie widział, podobnie jak inni, przede wszystkim niedościgniony ideał. Receptę też proponował iście utopijną: ?Gdyby ludzkość stłumiła przez szereg pokoleń swe skłonności poligamiczne i ściśle przestrzegała monogamii, wyschłoby bagno, które zasila i podtrzymuje niszczycielską chmarę chorób wenerycznych?.

 

O zaletach monogamicznych małżeństw pisali wprost właściwie tylko publicyści ze środowisk chrześcijańskich. Na skalę całej Europy ich głos nie był szczególnie donośny i prawdopodobnie nie byłby w stanie zatrzymać postępowych postulatów. Jednak w świetle wielkiego kryzysu gospodarczego, dojścia Hitlera do władzy i zaniku demokracji na kontynencie o sprawie po prostu zapomniano. W pewnym sensie naziści i Wall Street uratowali małżeństwo.

 

W Polsce uratował je także komunizm. W sytuacji, gdy bolszewicy zaraz za wschodnią granicą otwarcie promowali hasła wolności seksualnej, trudno było opowiadać się za nimi warszawskim politykom. Co więcej, dużo istotniejszą rolę niż w krajach Zachodu odgrywało stanowisko Kościoła. Ben Lindsey pisał: "Jeżeli but nie wchodzi na nogę, należy przerobić but, nie nogę". W Polsce nie ruszano ani nogi, ani buta. Po prostu nic nie robiono. Aż do 1939 roku nie udało się wprowadzić żadnej reformy prawa małżeńskiego. Nie licząc byłego zaboru pruskiego, w Polsce nie było ani cywilnych rozwodów, ani nawet cywilnych ślubów. W tym kryła się kolejna tajemnica zdrady małżeńskiej. Nieszczęśliwe pary nie miały wyjścia. Musiały męczyć się z sobą do śmierci lub szukać sposobu legalnego rozstania, obrażającego ich wiarę i zwyczajną przyzwoitość. Tadeusz Boy-Żeleński wyjaśniał, że ?rozwiązanie jest u nas trojakie?:

 

Jeżeli małżonkowie nie mają pieniędzy, wówczas w ogóle są poza prawem, nie mają u nas prawa do niczego. Nie ma dla nich żadnego godziwego rozwiązania sytuacji.

 

Jeżeli mają pieniądze na opłacenie adwokatów i kosztów, mogą, przy zmianie religii, przeprowadzić rozwody i "zarejestrować" się na nowo.

 

Jeżeli mają dużo pieniędzy, w takim razie mogą sobie oszczędzić zmiany religii. Wówczas, przy pomocy paru fałszywych świadków i fałszywych zeznań, popartych w potrzebie krzywoprzysięstwem za cichą zgodą organizatorów tej komedyjki, mogą po kilku latach mozołów uzyskać szczęśliwe [kościelne] unieważnienie małżeństwa.

 

W praktyce rewolucja i tak trwała, z tym że poza prawem. Nawet politycy bez mrugnięcia okiem przechodzili z katolicyzmu na protestantyzm, by łatwo pozbyć się pierwszej żony lub zawrzeć związek umożliwiający rozwód. Na taki manewr zdecydował się na przykład Józef Piłsudski. Wśród warszawskich elit nowym standardem stały się także zupełnie jawne małżeńskie wielokąty. Stołecznych milionerów otaczał wianuszek kochanek, a ich żony - zgraja przystojnych amantów. Obie strony wiedziały o wszystkim i nie wchodziły sobie w drogę. Ekscytowali się wyłącznie dziennikarze brukowców. I to tylko jeśli w świecie high life'u doszło do afery pozwalającej na moment zerwać zasłonę hipokryzji.

 

Nie mniejszy skandal potrafiły wywołać małżeństwa z miłości. Także w tej dziedzinie prym wiedli przedstawiciele elit. Nawet gazety w Australii i Ameryce pisały o sprawie ślubu prezydenta Ignacego Mościckiego z sekretarką własnej, dopiero co zmarłej żony. Był rok 1933. Pięć lat wcześniej z inną sekretarką Michaliny Mościckiej ożenił się Kazimierz Świtalski - sanacyjny polityk, minister, szef rządu. Prawdziwym pionierem związków z miłości był jednak urodzony w tradycyjnej, ziemiańskiej rodzinie Władysław Grabski. Już w 1903 roku wbrew własnej matce poślubił Katarzynę Lewandowską - dziewczynę skromnego pochodzenia, pracującą we dworze jako panna do towarzystwa. Dwójka ich dzieci urodziła się jeszcze przed ślubem - ani ten fakt, ani cały mezalians w niczym jednak nie zaszkodził karierze Grabskiego jako polityka prawicy.

 

Tadeusz Boy-Żeleński był przekonany, że to dopiero początek zmian w polskich małżeństwach. Wieszczył, że "wychowanie dzieci przejdzie zapewne (...) na państwo, co zmieni (...) ducha małżeństwa, uprawniając wielożeństwo i wielomęstwo". Przepowiedział nawet powstanie ?sztucznego zapłodnienia? jako metody przeznaczonej dla kobiety, "która chce dziecka, a nie chce mężczyzny". To wszystko były dla niego elementy tego samego, nieuniknionego procesu dziejowego. "Trzeba by chyba być ślepym lub kłamcą, aby nie uznać, że porządek społeczny, że 'moralność' to coś, co (...) przechodzi ciągłą ewolucję (...). Dzisiejszy bunt jest jutrzejszym prawem; dzisiejsze bluźnierstwo jutrzejszym komunałem".

 

Publicysta bardzo by się zdziwił, gdyby przeniesiono go w czasie do 2015 roku. To, co było buntem za jego życia, jest nim też dzisiaj. A to, co było bluźnierstwem - teraz jest nawet większym. Polska nie doczekała się ani legalizacji poligamii, ani nowej "ekonomii miłosnej". O zamknięciu zainicjowanej przez Boya dyskusji na temat aborcji w ogóle nie ma sensu wspominać. Pojawiły się tylko rozwody i wciąż budzące kontrowersje in vitro. Boy nie nazwałby tego nawet planem minimum.

8 z 8
Epoka hipokryzji
Epoka hipokryzji

Epoka hipokryzji

Feministki żądają prawa do "całego życia". Sklepikarze handlują kondomami z wypustkami, które wynalazł polski Żyd z Konina. Krakowski lekarz odkrywa kobiecy orgazm na wiele lat przed Amerykanami. W szkole jawnie odbywają się lekcje edukacji seksualnej i handel erotycznymi pocztówkami. Polki przyznają, że fantazjują o seksie z Murzynami, a Polacy - o intymnych spotkaniach z Żydówkami. Politycy i publicyści dyskutują o związkach partnerskich i legalizacji poligamii.

 

Zachowawcze środowiska grzmią że Polska znajduje się na krawędzi moralnej zagłady: tysiące gimnazjalistów oddają się męskiej prostytucji a pedofilia uchodzi w mieszczańskich domach za formę zabawy z dziećmi. W samej Warszawie przeprowadza się 20 000 aborcji rocznie. Konserwatyści udają jednak, że problem nie istnieje. Pod ich naciskiem przestępczość seksualna jest ignorowana a Polki pragnące wyzwolenia są wyzywane od wariatek i nazywane histeryczkami.

 

Jest rok 1930. Kraj nieskazitelnych dżentelmenów, niewinnych dam i patriotów to w rzeczywistości ojczyzna pierwszej rewolucji seksualnej.

 

Nowa książka bestsellerowego autora Kamila Janickiego odmalowuje wielkie zderzenie światopoglądów i spór obyczajowy, który podzielił przedwojenną Polskę. Jeśli myślałeś, że gender, małżeństwa homoseksualne, walka o prawa kobiet, legalność prostytucji, i tolerancję wobec każdego rodzaju miłości to tematy XXI wieku, sprawdź jak bardzo się myliłeś.

 

Książkę możecie zamówić tutaj KLIK

 

Kamil JanickiKamil Janicki, fot. mat. prasowe

Kamil Janicki - historyk, publicysta i pisarz. Autor książek sprzedanych w łącznym nakładzie ponad 80 000 egzemplarzy, w tym bestsellerowych "Pierwszych dam II Rzeczpospolitej" i "Upadłych dam II Rzeczpospolitej". 6 listopada 2014 roku ukazała się jego najnowsza książka: "Damy złotego wieku".

Zajmuje się przede wszystkim historią przedwojennej Polski oraz sylwetkami zapomnianych i niedocenianych kobiet. W swojej twórczości stara się łączyć warsztat historyka z wartką i plastyczną narracją. Łącznie opublikował dotąd cztery książki. Najpopularniejsza z nich, "Pierwsze damy II Rzeczpospolitej", dotarła do ponad 30 000 odbiorców. Jest też współautorem dwóch kolejnych pozycji.

Jako publicysta współpracuje regularnie między innymi z "Newsweekiem Historia" i "Faktem Historia". Jest redaktorem naczelnym największego polskiego portalu historycznego - "Ciekawostek historycznych". Jego artykuły ukazywały się również na łamach wielu innych tytułów, od "Gazety Wyborczej" po "Świat Wiedzy". Częsty gość mediów i komentator wydarzeń związanych z historią.

Jest absolwentem Uniwersytetu Jagiellońskiego. Przez szereg lat pracował jako redaktor i tłumacz literatury anglojęzycznej. W przeszłości blisko związany z Wydawnictwem Znak, między innymi jako kierownik redakcji historycznej.

 

Obecnie, nie licząc "Ciekawostek historycznych", całą swoją uwagę koncentruje na działalności literackiej i publicystycznej.

Komentarze
Człowiek to naj, naj głupsze i najbardziej żałosne zwierze na tej planecie. Wymyślił sobie boga i prawa "moralne" aby niszczyć sam siebie i bliźnich zakazując naturze być naturą. Zwierze - cyborg.
już oceniałe(a)ś
5
0
o man aż się wierzyć nie chce to przed 2 wojna światową był znany seks. Myślałem ze to odkrycie powojenne
@wiatrm81 Nie, seks odkryło dopiero dzisiejsze młode pokolenie 15-latków. Przedtem dzieci znajdowano w kapuście albo przynosił je bocian.
już oceniałe(a)ś
3
0
Przewiń i czytaj dalej Wysokie Obcasy