"One. Kobiety, które kochały pisarzy" Radosław Romaniuk

"One. Kobiety, które kochały pisarzy" (rys. Alicja Rosé)

Kim były kobiety, które spędziły życie w cieniu sławnych mężczyzn, dbając o dom, rodząc dzieci, zamykając drzwi gabinetów, by mężowie mogli w spokoju tworzyć? Wśród bohaterek: Anna Iwaszkiewiczowa, Zofia Tołstojowa, Maria Kasprowiczowa i Nadieżda Mandelsztam
1 z 4
mat. prasowe
mat. prasowe

Konkurs świąteczny

Cztery kobiety różni niemal wszystko -  czas i miejsce urodzenia, status społeczny i osobowość. Łączy - życiowa rola: żony wielkiego pisarza grana z poświęceniem przez lata. Anna Iwaszkiewiczowa, Zofia Tołstojowa, Maria Kasprowiczowa, Nadieżda Mandelsztam to bohaterki nowej książki Radosława Romaniuka "One. Kobiety, które kochały pisarzy", która 1 grudnia 2014 ma swoją premierę.

Zofia urodziła Tołstojowi trzynaścioro dzieci, prowadziła dom, zarządzała gospodarstwem, a nocami przepisywała jego rękopisy. Była żoną, kochanką, gospodynią, agentką i osobistą sekretarz męża. To dzięki niej światło dzienne ujrzała m.in. Wojna i pokój. Zofia ośmiokrotnie przepisała całość nanosząc niekończące się poprawki męża.

Anna Iwaszkiewicz była pierwszym krytykiem twórczości Jarosława, z nikim innym autor nie dyskutował tak żarliwie.

Piękna Marusia Kasprowiczowa została panią Harendy, przemieniła zakopiański dom w tętniące życiem centrum artystyczne. Kultywowała pamięć o mężu dzielnie stawiając czoła krytykom

Nadieżda Mandelsztam przez związek z aresztowanym Osipem stała się wrogiem Rosji radzieckiej. By ocalić poezje męża uczyła się ich na pamięć i codziennie rytualnie powtarzała. Po latach spisała je i wydała na Zachodzie.

Żony pisarzy przepisywały ich rękopisy, porządkowały archiwa, dbały o komfort skupionych na pisaniu mężów. Wszystkie szybko przekonały się, że dzielenie życia z wielkim artystą to nie tylko dar, ale  także gigantyczne wyzwanie. Zapisem ich codziennych zmagań są dzienniki, wspomnienia oraz listy. Ten pasjonujący zbiór osobistych zapisków stał się kanwą opowieści o czterech silnych kobietach, które bardziej niż siebie kochały swoich mężów.

Radosław Romaniuk (ur. 1975) - literaturoznawca, edytor, znawca życia i twórczości Lwa Tołstoja oraz Jarosława Iwaszkiewicza. Autor książki Inne życie. Biografia Jarosława Iwaszkiewicza (t. 1, 2012) oraz tomu szkiców poświęconych myśli filozoficzno-religijnej Lwa Tołstoja Dramat religijny Tołstoja (2004). Opracował sześć tomów dzienników, listów i esejów Iwaszkiewicza, Jeleńskiego, Mycielskiego i Miłosza. Jest krytykiem literackim, uczy języka polskiego. Mieszka w Warszawie i wsi Orzeszkowo na Białostocczyźnie.

Mamy dla Was 5 egzemplarzy książki "One. Kobiety, które kochały pisarzy". Żeby wygrać, trzeba odpowiedzieć na pytanie: "Kogo zaprosiłabyś/łbyś do wigilijnego stołu?" w formie listu do redakcji, który należy wysłać do 7 grudnia 2014 na adres: wysokieobcasy.pl@wyborcza.pl.

Laureatów ogłosimy w poniedziałek, a zwycięskie listy opublikujemy na naszej stronie. W temacie maila wpisujcie: Gość wigilijny.

"One. Kobiety, które kochały pisarzy", Radosław Romaniuk (Wilk&Król Oficyna Wydawnicza)

2 z 4
mat. prasowe
mat. prasowe

Anna Iwaszkiewicz - Anna od Aniołów

Data ich poznania się, 1 lutego, będzie przez kolejnych pięćdziesiąt siedem lat dniem świętowanym przez oboje.

"Pamiętam każdy szczegół tego wielkiego momentu - zapisywał Iwaszkiewicz w Dzienniku już po śmierci Anny, na miesiąc przed swoją śmiercią. - Chwila, kiedy Hania weszła [...] do jej pokoju, który później stał się naszym pokojem, została mi na zawsze w pamięci. Olśniewająca uroda, w gruncie rzeczy banalna, ale z tym tryskającym życiem wewnętrznym, blaskiem niedużych ciemnych oczu i chmurą jasnych popielato blond włosów, która już weszła tak w moje życie, że potem już jej nie widziałem. A jeszcze potem, kiedy była zniekształcona, 'zamazana' chorobą, widziałem przez to zniekształcenie dawną piękną Hanię".

Była to tak zwana miłość od pierwszego wejrzenia, najrzadszy i (wbrew pozorom) najbardziej skomplikowany rodzaj miłości. Maria Iwaszkiewicz, mówiąc nie tylko o rodzicach, przywołuje trzy elementy, które składają się na prawdziwie szczęśliwy związek: małżeństwo, miłość i sfera erotyczna, by stwierdzić, że związek rodziców - prawdziwie długi i szczęśliwy - zdawał się obywać bez nich. Nie było to życie w tradycyjnym rozumieniu wspólne i partnerskie, z powodu duchowej niezależności obojga, która później najpełniej zamanifestowała się w życiu religijnym Anny i pisarskim "życiu we własnej głowie" Jarosława. Nie połączyła ich także nieprzerwana i odnawiająca się w dojrzalszych postaciach erotyczna namiętność. Pozostaje więc tylko miłość, która - jeśli jej nie ma - unieważnia wszelkie warunki szczęścia, potrafi jednak tworzyć ex nihilo.

Między obojgiem zawiązała się relacja, w której Iwaszkiewicz maskował kompleksy ukraińskiego prowincjusza na dorobku, prawiąc pannie wyszukane złośliwości, Anna zaś cierpliwie je znosiła, płacąc frycowe córki fabrykanta, poruszającej się w sferach zarezerwowanych dla jednostek, których jedynym majątkiem jest talent.

Był luty 1922 roku i narzeczeństwo z Krzysztofem Radziwiłłem zdawało się zbliżać do liturgicznego finału.

"[...] Miałam wszystko przeciw sobie - wspominała ten okres Anna - wyrzuty sumienia względem Krzysia, który zwalczył już wszystkie trudności z rodziną [...], był pewien mego uczucia, ślub miał się odbyć za parę dni, indult wyrobiony u arcybiskupa, żeby nie było zapowiedzi, bo ślub miał być w sekrecie... A gorszym jeszcze wydawało mi się przejście z własną rodziną, która Jarosława nie znała i nic dobrego o nim na pewno nie wiedziała. [...] Pamiętam, że mimo przerażenia, jakie chwilami wobec tego wszystkiego mnie ogarniało, byłam tak pijana szczęściem, tak silna, tak pewna".

16 kwietnia Anna i Jarosław wyznali sobie miłość w parku na Agrykoli (Łazienki były już "spalone"). Od tego wyznania do wyjaśnienia sytuacji osobistej Anny prowadziła jeszcze długa droga.

W pierwszym liście do ukochanej, tymczasowo jeszcze zaręczonej z Krzysztofem Radziwiłłem, Iwaszkiewicz używa charakterystycznego dla tonu ich rozmów fortelu. Jego debiutancka powieść, książka "Hilary syn buchaltera" (pisze 4 maja 1922 roku), ma być dedykowana "mojej żonie" albo "X-nej Hannie R...łłowej". Jak? - pyta. "To już od Pani zależy".

List, prócz tych uczynionych półżartem oświadczyn, przynosi poważne już wyznania na temat ubóstwa i smutku, panujących w jego rodzinnym domu, oraz konkretny apel do ambicji dziewczyny. "Pani mi będzie o wszystkim przypominać - pisze - napędzać do pracy, wyciągać z 'Ziemiańskiej', która na pewno pochłania z moich pieniędzy akurat tyle, ile potrzeba mojej matce. Uważam Panią bądź co bądź za dobrego ducha mojego i mojej rodziny".

Kto wie, czy nie dzięki temu, że Iwaszkiewicz potrafił uczynić ją potrzebną - sobie, egoistycznemu i nieustabilizowanemu artyście, swojej sztuce, w którą wypadało wierzyć jeszcze na słowo, oraz swej rodzinie (który z tych warunków, zapytajmy, spełniał Radziwiłł?) - dzięki temu na karcie tytułowej Hilarego pojawiła się jednak dedykacja: "Mojej żonie".

Młody poeta rozpaczliwie szukał formy kontaktów z dziewczyną. Na razie mógł jej imponować tylko ironią (miała maskować jego niepoślednią inteligencję) i dezynwolturą artysty, którą należało rozumieć jako manifestację geniuszu, w przejściowym okresie braku lepszych nań dowodów.

Kokietował przyszłą żonę znajomościami w środowisku artystycznym (Szymanowski), traktowanymi cynicznie i utylitarnie ("Robi mi reklamę ten człowiek - pisał - jak to dobrze!". Tym żywiej malował swój nieprawdziwy portret pewnego siebie reprezentanta sfery wyższej niż ta, do której należą bliscy dziewczyny, im mocniej dostawał od nich po nosie i odczuwał własne oddzielenie.

Po latach jeszcze był w stanie wymienić elementy świadczące w tej konfrontacji na jego niekorzyść. "[...] Wszystko musiało się składać na wrogą dla mnie w tym domu atmosferę - pisał - i moje pochodzenie, i moje ubóstwo, i moja powierzchowność, i mój fach, i wreszcie plotki krążące o mnie po mieście". Dla uratowania własnego wizerunku dorzuca wprawdzie za chwilę swe "lekceważenie mieszczańskich form", lecz na lekceważenie może pozwolić sobie ktoś, kto jednoznacznie stoi ponad lekceważoną cechą ? Iwaszkiewicz mógł jedynie pokazywać "strasznym mieszczanom" figę w kieszeni.

3 z 4
Alicja Rosé
Alicja Rosé

Maria Kasprowiczowa - wszystko zaczęło się w pociągu

Wiosną 1907 roku w pociągu relacji Rzym-Neapol przysiadł się do Marii i Eugenii polski poeta Jan Kasprowicz. Rozmawiano po niemiecku. Jego mało tłumaczonych i nieprzekładalnych wierszy Maria nie znała, ale nazwisko poety nie było jej obce. Niewykluczone, że dotarły do niej echa towarzysko-artystycznego skandalu, w którym Kasprowicz odgrywał molierowską rolę zdradzonego i porzuconego męża. Rywalem był nie byle kto, bo "papież" polsko-niemieckiego modernizmu, Stanisław Przybyszewski.

Wszystko zaczęło się ponoć od tego, że druga żona Kasprowicza, Jadwiga, zakochała się w książce Przybyszewskiego Homo sapiens, przekonana, że i autor byłby w stanie zdobyć jej serce. Kasprowicz, gdy Przybyszewski w 1899 roku zjawił się we Lwowie z odczytem o Chopinie, zaprosił rywala do zatrzymania się w ich domu. Serce Jadwigi rzeczywiście zostało zdobyte i zaczął się romans, który już po kilku miesiącach znalazł odbicie w literaturze.

Przybyszewski rozpoczął na łamach "Chimery" druk odcinkowej powieści, która w słabo zakamuflowany sposób opisywała historię miłosnego trójkąta. Napisał też sztukę teatralną na podobny temat. Wybuchł towarzyski skandal, pismo wstrzymało druk powieści, aktorzy grający w sztuce Przybyszewskiego występowali ucharakteryzowani na dwóch pisarzy konkurentów. Po tragicznej śmierci żony Stanisława, Dagny Juel, Jadwiga, nie zwlekając, odeszła od męża i w 1905 roku połączyła swe życie z ukochanym, zostawiając pod opieką Kasprowicza dwie córki. Włoskie podróże miały podziałać na niego leczniczo, ukoić nerwy, być może wrócić natchnienie, a na pewno sprawić, że rodzimą wódkę zamieni na włoskie wino.

Niewysoki, korpulentny pan o rumianej twarzy z lokiem nad wysokim czołem, twarzy, której hiszpańska bródka nadawała trójkątny kształt, nie mógł wywrzeć wrażenia powierzchownością. Wyglądał na lekarza lub kupca, w ostateczności na profesora uniwersytetu (którym zresztą był we Lwowie), ale nie na poetę, jak mogłaby go sobie wyobrażać Marusia Bunin. Dekonspirowały go ponoć jedynie wyraziste (jak przystało na poetę) oczy i skłonność do ekstrawaganckiego stroju. Nie dają o tym pojęcia fotografie poety, wystarczy jednak, uprzedzając bieg wypadków, przypomnieć, że w decydującej o losach obojga chwili zjawił się przed konserwatywną rodziną Buninów w kapeluszu z szerokim rondem i dekadenckiej pelerynie.

Mógł zwrócić jej uwagę połączeniem intelektu i fizycznej krzepy. Był rzadkim wówczas przypadkiem chłopskiego syna, który dzięki pracowitości i zdolnościom znalazł się na intelektualnych salonach, nie tracąc fizycznych i duchowych atrybutów człowieka znającego życie nie tylko z książek.

Wielu postronnych kojarzyło go z bohaterem jednego z jego utworów: Marchołtem - plebejskim filozofem o upodobaniu do rozkoszy stołu i łoża, patrzącym na świat z mądrością zaprawioną rubaszną ironią. Krzepki, barczysty, zdawał się być (i był) "człowiekiem ziemi", tak samo lub bardziej zadomowionym w pejzażu, jak w bibliotece czy profesorskim gabinecie.

Ten pierwiastek pierwotny w człowieku o ogromnej pasji intelektualnej, który notorycznie wyrzucany ze szkół zdobył wiedzę umożliwiającą przekładanie z oryginału Szekspira i Eurypidesa, musiał robić wrażenie i wyróżniać go wśród adoratorów dziewczyny. Późniejsza legenda mówi, że w czasie tej długiej podróży poeta skłonił panie do zmiany planów i udania się razem z nim do Sorrento. Nie było jednak jasne, która z kobiet wzbudziła zainteresowanie polskiego poety, dla towarzystwa której - Eugenii czy Marii - w pociągu do Neapolu wzniósł na szczyty swój dar przekonywania.

Kasprowicz dobiegał pięćdziesiątki, Maria miała - zależy jak liczyć - lat piętnaście lub dwadzieścia. Interesujący obraz ich trojga daje miniatura prozatorska Tadeusza Różewicza, utrwalając rozmowę z panią Marią i jej domownikami wiele, wiele lat później. "[...] znów odpłynęła fala czasu. Pięćdziesiąt, sześćdziesiąt lat wstecz. Italia, Sorrento. Młoda siedemnastoletnia Rosjanka, Maria-Marusia Bunin podróżuje ze swoją piękną 'cioteczką'. Jakieś wspomnienia o fryzurach i sukniach... - byliśmy sami - nagle weszła cioteczka... chwyciła mnie za rękę i próbowała mnie oderwać, ale ja mocno się go trzymałam... - A może 'cioteczka' próbowała wyrwać Kasprowicza... - podsunął z grzecznym uśmiechem Tomasz. - Może - powiedziała ożywiona pani Marusia i roześmiała się wesoło. Śmialiśmy się długo i serdecznie [...]".

Zafascynowana osobowością polskiego poety, nadrabiała zaległości z Kasprowicza. Już wkrótce autor Hymnów zyskał w Marii Bunin jedną z najgorętszych zwolenniczek swej twórczości, a ta zrobiła wiele, by udowodnić, że pojmuje jego dzieło lepiej niż przeciętna napotkana w pociągu panna.

Entuzjazm dla poematów i fakt, że musiała je sobie tłumaczyć podwójnie: z pomocą autora na niemiecki, potem we własnej głowie z niemieckiego na rosyjski, poddał odważny pomysł, aby spróbować ich poetyckiego przekładu na któryś ze znanych jej języków. Strofy w egzotycznej polszczyźnie kusiły możliwością wejścia w duchowy świat interesującego ją mężczyzny. Powtórzone w innym języku, jej słowami, dawały pożądany efekt rozmowy poety z pełnoprawną partnerką, która odnajdywała najlepszy wyraz dla jego myśli i uczuć.

Tymczasem skończyło się to jak przygoda. Poeta pojechał w swoją stronę, dwudziestolatka w stanie poszukiwania miała zobowiązania w innych południowych miastach. Kasprowicz wrócił do Lwowa, gdzie - jak wspominał jeden z jego przyjaciół - zwierzał się ze spotkania w Sorrento pięknej kobiety, która zachwycała się jego poematami i chce je tłumaczyć. "Utrzymywał, że nikt go tak dotąd nie rozumiał, jak właśnie ta kobieta. [...] W sposób delikatny i wysoce inteligentny zdołała się wczuć w jego hymny; umiała mówić tak sugestywnie, że z taką bezpośredniością i wyczuciem poezji spotkał się po raz pierwszy. Widać było, że znajdował się pod jej urokiem [...]?".

Szkopuł w tym, że uznawał ten urok za fatalny, a jakąkolwiek przyszłość z kobietą o kilkadziesiąt lat młodszą, niemal w wieku swych córek, piękną i światową, do tego z narodu uważanego przez jego rodaków za historycznego wroga - za niemożliwą. Oboje wrócili do własnego życia.

Kasprowicz nie potrafił jednak całkowicie usunąć ze świadomości faktu istnienia pięknej Rosjanki. Gdy po dwóch latach od ich poznania, zmierzając do Petersburga, Maria zajechała do Lwowa i przypadkiem zobaczyła za szybą kawiarni polskiego poetę, ten, otrząsnąwszy się z zaskoczenia, wyznał, że dopiero co myślał o niej, że nie mógł zapomnieć.

Spotkanie rozpoczęło żywą korespondencję. Oboje z każdym listem coraz poważniej zastanawiali się nad praktycznymi możliwościami połączenia swych losów, coraz bardziej przekonani, że faktycznie już zostały one połączone.

Stroną, która miała tu najwięcej wątpliwości, był Kasprowicz - jego korespondentka była zadziwiająco pewna, że ich związek może dać obojgu szczęście. Pisała niemal codziennie, podtrzymując temperaturę tej znajomości i przekonując nieufnego poetę o swym uczuciu. Rany związane z poprzednim małżeństwem, zakończonym zdradą i publicznym ośmieszeniem, były jeszcze zbyt świeże, aby poeta nie wróżył nowemu związkowi z młodszą o trzydzieści lat, pełną temperamentu kobietą, podobnego zagrożenia.

Dochodziły jeszcze plotki o bogatej przeszłości panny, dochodziła obserwacja jej fascynacji sztuką i artystą jako szczególnym rodzajem mężczyzny, dostarczająca niepokojącej konstatacji, że i w nim widzi tylko autora Hymnów. Oboje wyciągali z tego odmienne wnioski: ona sądziła, że różnica wieku nie ma znaczenia, gdyż Hymny się nie starzeją, a Kasprowicz nie ma wieku, bo taki jest przywilej poetów.

Przeżywający twórczy kryzys pięćdziesięciolatek wiedział, że z wielu powodów nie jest tożsamy ze sobą sprzed lat trzydziestu. Wrażenie, jakie wywierają na dziewczynie jego poezje, jest uczuciem, które łatwo skierować w inną stronę i przypadkiem tylko trafiło na niego. Jeszcze długo potem, zdając sobie z tego sprawę, będzie zazdrosny nawet o nieżyjących twórców i przed witrażem ze stwarzającym świat Bogiem Ojcem w krakowskim kościele franciszkanów zada zupełnie niestosowne pytanie: czy gdyby żył Wyspiański, poszłaby z nim?

4 z 4
Alicja Rosé
Alicja Rosé

Nadieżda Mandelsztam - niebezpieczne rękopisy

Ranek przywitał w mieszkaniu już tylko Nadieżdę i Annę, czekające pory, kiedy będzie można alarmować telefonicznie rodzinę i opuścić dom bez zwracania niczyjej uwagi, wynosząc zawieruszone pośród odrzuconych "kontekstów" co niebezpieczniejsze poetyckie rękopisy.

Wiele lat później Nadieżda Mandelsztam wspomni, że ludzie, którzy pojawili się u nich tego wiosennego ranka, w szczególny sposób dotknęli obie kobiety beztroską i niestosowną cielesnością świeżo wyjętych z szaf wiosennych strojów.

Nieprzespana na smutno noc wytrąciła je poza granice świata moskiewskiej ulicy, wyostrzyła nerwy i spostrzegawczość. Od tej pory dla Nadieżdy Jakowlewny zacznie się żmudna nauka prowadzenia osobnego życia, obok uroków odradzającej się przyrody, obok niezawodnego brata i nielicznych przyjaciół.

Najważniejsza część archiwum Mandelsztama została szczęśliwie rozniesiona po mieście, a kilkanaście minut po powrocie Nadieżdy Mandelsztam i Achmatowej zapukał do drzwi funkcjonariusz dowodzący nocnym przeszukaniem, pragnąc uzupełnić materiał dowodowy. Znakomity efekt dała tu intuicja Anny Andriejewny, która podczas pakowania rękopisów poradziła, aby nie ruszać papierów rozrzuconych na podłodze, znaczonych śladami podkutych butów nocnych gości. Ta niesolidność kobiet wywarła na oficerze pozytywne wrażenie, spokojnie dokończył przeszukania. Ubytek rękopisów nie został zauważony, powrót funkcjonariusza potraktowano jako dobry znak dla sprawy, w której jak widać nie znaleziono poszukiwanych dowodów. Obie strony były usatysfakcjonowane.

Natychmiast podjęto "starania", z odrobiną wiary, że parasol ochronny, jaki roztaczał nad Osipem Mandelsztamem partyjny intelektualista Mikołaj Bucharin, otworzy się i tym razem, i poeta powróci z Łubianki odwieziony przez przepraszających za pomyłkę literackich policjantów. Poza tym, jeśli raz po raz pozostawiano w domu bliskich oskarżonego, wyglądało na to, że można bezpiecznie zabiegać w tej sprawie.

Uprzejmy Bucharin, ideolog zesłany na posadę redaktora naczelnego "Izwiestii", który w chwilach swej największej potęgi pokazywał dłoń, mawiając (zgodnie z prawdą), że prezentowana ręka napisała stalinowską konstytucję, i doświadczony Winawer z politycznego oddziału radzieckiego Czerwonego Krzyża dawali nadzieję.

Pośrednio dzięki "staraniom" Nadieżdy Jakowlewny wyjaśniło się, na czym polega zarzut przeciwko poecie. Interweniując u komisarza ludowego do spraw wewnętrznych, Henryka Jagody, Bucharin usłyszał wyrecytowany z pamięci przez szefa organów antystalinowski wiersz poety. A że czasy świetności protektora minęły i wkrótce miało się zacząć stopniowe osaczanie przemądrzałego właściciela ręki (a może już się zaczęło, o czym wiedział tylko on), przestraszony Bucharin odmówił poecie protekcji i nie chciał widzieć Nadieżdy Mandelsztam, słusznie podejrzewając ją o niezupełną szczerość.

W tej przykro zakończonej historii "starań" zdarzyła się jedyna w życiu Osipa Mandelsztama cudowna interwencja z samej góry. Pewnego dnia w komunalnym mieszkaniu Borysa Pasternaka odezwał się telefon i poproszono do aparatu poetę, konkurenta i adwersarza Mandelsztama w ich prywatnej estetycznej dyskusji, jaka mimo niesprzyjających czasów toczyła się między twórcami zepchniętymi na margines literackiej sceny. Poinformowano go, że za chwilę będzie z nim rozmawiać towarzysz Stalin. Po kilkakrotnym odrzuceniu uznanego za głupi żart połączenia oraz informacjach, co myśli na temat tego rodzaju dowcipów, Pasternak zorientował się, że żartowniś jest podejrzanie uparty, i powoli oswajał się z niecodzienną sytuacją, zwłaszcza że w słuchawce istotnie usłyszał głos Stalina.

Głos pytał o Mandelsztama i o to, dlaczego Pasternak, będąc przyjacielem niesłusznie, jak mówią, aresztowanego wybitnego poety, mistrza, nie interweniuje w organizacjach literackich albo choćby osobiście u niego, sygnalizując niesprawiedliwość dziejącą się poecie. Przecież gdyby to jego przyjaciel, dajmy na to, siedział niewinnie w więzieniu - wywodził głos nierozumiejącemu niczego Pasternakowi - gdyby cierpiał niesłusznie jego drogi przyjaciel, on przecież, można powiedzieć, poruszyłby niebo i ziemię, aby go z kłopotów wydobyć.

Istnieją dwie wersje rozmowy. W pierwszej Pasternak zachowuje się odważnie, wyjaśniając Stalinowi, że rządzi niesprawiedliwym krajem, w którym organizacje literackie nie przyjmują tak ważnych spraw jak polityczne aresztowanie wybitnego poety, a w ogóle krzywdzi go opinią, jakoby niczego nie robił w sprawie przyjaciela, bo gdyby w istocie pozostał bezczynny, nie sygnalizował swego niepokoju, jego rozmówcy nie przyszłoby przecież do głowy telefonować do niego w tej sprawie, dlatego zwyczajnie sam sobie przeczy i powinni po prostu spotkać się i wyjaśniwszy nieporozumienie na temat zasad postępowania z przyjacielem, przejść do ważniejszych zagadnień życia i śmierci.

W drugiej wersji rozmowy Pasternak wypiera się jakichkolwiek związków z podejrzanym, pozwalając Stalinowi oddać się szlachetnemu zgorszeniu. W obu wersjach, wyrecytowawszy swe pouczenie, przywódca odkłada słuchawkę.

Pasternak odebrał fakt rozmowy jako informację, że środowisko literackie ma się dowiedzieć, iż Stalin troszczy się o los od dawna niedrukowanego i niedawno aresztowanego niemarksistowskiego poety. Wiadomość ta stała się jeszcze jednym z argumentów na rzecz głębokiego humanitaryzmu wodza i czekano tylko, co się stanie z Mandelsztamem, którego los poruszył "kremlowskiego górala".

No właśnie. Poetę aresztowano, gdyż w aktach Łubianki spoczywał, odtworzony przez jednego z donosicieli, antystalinowski wiersz jego pióra. Czego w nim nie było! Ciążący nad półsłówkami zastraszonych Rosjan "cień kremlowskiego górala" i "palce tłuste jak czerwie", i "karalusze wąsiska", i pląsająca wokół tyrana "hałastra cienkoszyich wodzów".

Nic dziwnego, że Bucharin przeląkł się, a Jagoda wyuczył na pamięć tego rymowanego dokumentu, może aby wyrecytować go wodzowi przez telefon, kiedy swoim zwyczajem wyrwie go z łóżka w środku nocy. Stalinowi, który znał treść wiersza ze słyszenia albo też tylko słyszał o wierszu, sprawa musiała wydać się interesująca, może nawet zabawna.

Mandelsztam na pierwszym przesłuchaniu przyznał się do autorstwa dowodu, sporządził listę osób, które słyszały kontrrewolucyjny wiersz, i żył w przekonaniu, że wszyscy, łącznie z Nadieżdą Jakowlewną i Anną Achmatową, są od dawna aresztowani i wszelki opór wobec organów jest pozbawiony sensu. Honorowe miejsce na stworzonej przezeń liście zajmowała tłumaczka Maria Pietrowych, prawdopodobnie znana przesłuchującym, bo do niej prowadzą wszystkie nici wskazujące osobę, która zadenuncjowała fatalny wiersz. Mandelsztam kochał się w niej aktualnie, Pietrowych była adresatką napisanej kilka miesięcy wcześniej ody O mistrzyni spojrzeń pełnych winy..., którą Achmatowa uważała za najlepszy wiersz miłosny XX wieku. Poeta podobno umyślił teraz sobie, że po tym, jak Maria Siergiejewna zostanie aresztowana, oskarżeni i ukarani, razem udadzą się na romantyczne zesłanie. Podczas widzenia z Nadieżdą Jakowlewną opowiedział o swym misternym planie, wywołując jej przerażenie. Na szczęście postawa poety zadziwiła również pracowników organów, którzy doszli do wniosku, że mają do czynienia z człowiekiem obłąkanym.

"Sprawa" Mandelsztama wyglądała coraz groźniej, gdy nieoczekiwanie została zamknięta. Przyszło polecenie ("z samej góry"), by nie wprawiać w ruch doskonale rozwijającego się śledztwa, nie obcinać chorej gałązki, śledztwo przerwać na etapie przyznania się do winy i szczerej skruchy, a poetę "izolować, ale zachować przy życiu". Nikt, kto znał powód aresztowania i obrót, jaki przybierała "sprawa", nie mógł zrozumieć ani telefonu z Kremla, ani nieoczekiwanie łagodnego wyroku, wydanego - można rzec - za porozumieniem stron.

Więcej na ten temat: książki, które warto przeczytać
Przewiń i czytaj dalej Wysokie Obcasy