Nie da się mówić o prawach kobiet, bo słowo "kobieta" zostało właściwie wymazane [FRAGMENTY KSIĄŻEK]

red.
Agnieszka Graff - wykłada w Ośrodku Studiów Amerykańskich UW; członkini Rady Kongresu Kobiet i zespołu 'Krytyki Politycznej'. Właśnie ukazała się jej 'Matka Feministka'

Agnieszka Graff - wykłada w Ośrodku Studiów Amerykańskich UW; członkini Rady Kongresu Kobiet i zespołu 'Krytyki Politycznej'. Właśnie ukazała się jej 'Matka Feministka' (Fot. Albert Zawada / Agencja Wyborcza.pl)

Przy okazji poniedziałkowego strajku kobiet odbył się happening "Znikające kobiety". Pisarka Agnieszka Graff przeczytała fragmenty swoich książek. Słuchałyśmy oniemiałe. Teksty, z których najstarsze powstały kilkanaście lat temu, wciąż są aktualne. I to jak! Prezentujemy fragmenty wybrane przez autorkę. Pochodzą z czterech książek: "Świat bez kobiet. Płeć w polskim życiu publicznym", "Magma", "Rykoszetem. Rzecz o płci, seksualności i narodzie" oraz "Matka Feministka". Warto do nich wrócić
1 z 4
Materiały prasowe
Materiały prasowe

Kobieta w ciąży to dziś po prostu "matka"

Fragmenty pochodzą z książki "Świat bez kobiet. Płeć w polskim życiu publicznym" wydanej w 2001 r. przez W.A.B.

Osobom, które w kwestii aborcji nie podzielają poglądów Kościoła - a z badań wynika, że nadal stanowimy w tym kraju większość - odebrano język, którym mogłyby wypowiedzieć, to co myślą i czują. Debata  publiczna to nie spór akademicki. Tu liczy się nie tylko moc argumentów, ale także siła głosu. Chodzi przecież o to, czyj pogląd i czyj język stanie się obowiązujący dla wszystkich. W Polsce uprawomocnił się taki sposób myślenia, mówienia i wartościowania w kwestii aborcji, który ma rację bytu wyłącznie na gruncie religijnym. W ciągu ostatnich kilku lat z języka publicznego praktycznie znikły słowa takie jak "płód" i "ciąża". Ich miejsce zajęły "dzieci nienarodzone" i "ochrona życia poczętego". Aborcję nazywa się "zabijaniem", zaś kobieta w ciąży to dziś po prostu "matka".

W takim języku nie da się mówić o wolnym wyborze, planowaniu rodziny, ani prawie do świadomego macierzyństwa.  Nie da się też mówić o prawach kobiet, bo słowo "kobieta" zostało właściwie wymazane. To "znikanie kobiety" z dyskursu publicznego o aborcji dotyczy nie tylko tekstów świadomie pisanych z pozycji "pro-life". Wiele pozornie obiektywnych artykułów na temat napisanych jest tak, jakby ciąża była zjawiskiem samoistnym, od kobiety niezależnym i odrębnym. W tytułach pojawia aborcja i jej zakaz, zabieganie o zabieg, liberalizacja, ginekologiczny galimatias, spór o brzuch, prawo naturalne, Pan Bóg, zdrowie, życie, dziecko oraz (coraz rzadziej) płód. Ale nie ma słowa kobieta. Nie ma go też nader często w tekstach tych artykułów. Tak oto mediom udaje się zignorować oczywisty fakt -  że ustawa antyaborcyjna uderza właśnie w kobiety, bo to one zachodzą w ciążę, rodzą (lub nie rodzą) i wychowują dzieci. (...)

Mitologia człowieczeństwa płodu zaciera stopniowo inne człowieczeństwo - to, które powinno być udziałem kobiety. Pomijanie faktu, że to ona jest podmiotem, a ciąża - stanem fizjologicznym dotyczącym jej ciała, to pewna decyzja moralna, a przede wszystkim ideologiczna. Taką decyzją jest również nazywanie płodu człowiekiem, bo zdanie "płód jest człowiekiem" nie jest opisem, lecz zdaniem wartościującym, które opis udaje. Nie chodzi przecież o to, czy zygota należy do gatunku homo sapiens, lecz o to, czy powinna być traktowana tak samo jak autonomiczna osoba. W gruncie rzeczy pytamy więc, czy prawo płodu do życia przeważa nad prawem kobiety do decydowania o własnym ciele. Jeśli płód jest człowiekiem, to - w sensie etycznym - kobieta, która nosi go w sobie, człowiekiem być przestaje. Jej prawa zostają zawieszone. To jest nieuchronne, a jednak nieprzyjemne. Dlatego strona "pro-life" stara się odwrócić nasza uwagę od znikającej kobiety, skupiając ją na płodzie - niewinnym, bezbronnym, wzruszającym - a przede wszystkim odrębnym, posiadającym własną podmiotowość.

Nie godzę się na takie wartościowanie - uważam je za głęboko niemoralne. Przedstawianie płodu jako odrębnego bytu to dla mnie po prostu manipulacja. Problem aborcji widzę jako problem społeczny i polityczny - dramat tysięcy kobiet, które państwo usiłuje zmusić do macierzyństwa wbrew ich woli. Jest to także problem moralny - w tym sensie, że zakaz aborcji odbiera kobiecie prawo do podejmowania decyzji w kwestii, która dotyczy jej osobiście i intymnie. Tak właśnie myślę; tak to czuję. A jednak kultura "pro-life" i mnie zdołała nieco oswoić. Otwieram gazetę, czytam słowo "życie" i domyślam się natychmiast, że tekst będzie dotyczył okresu przed narodzinami. Wiem, że dalej będzie o "morderstwach" czyli o tym, co ja nazywam przerywaniem ciąży. Wiem, na czym polega manipulacja, ale reaguję automatycznie, jak ktoś, kto przeszedł specyficzny trening pojęciowy.

Jeszcze dziesięć, dwanaście lat temu opisana przeze mnie reklama książki "Oto jestem" byłaby dziwaczna, jeśli w ogóle zrozumiała. Nazwa "obrońcy życia" zabrzmiałaby jak pusty frazes - tak samo jak "wojna o pokój" za czasów PRL. Na początku lat dziewięćdziesiątych słowo życie usłyszane w TV czy przeczytane przypadkowo w gazecie, kojarzyło się jednoznacznie i banalnie: jako okres od narodzin do śmierci. O nienarodzonych dzieciach i ich zabijaniu nie mówił nikt oprócz skrajnej prawicy. Dziś słowo życie odczytuje się niemal odruchowo jako okres PRZED narodzinami, niegdyś zwany ciążą. Fakt, że "tak nam się kojarzy" stanowi wielki sukces przeciwników prawa do aborcji. Ich język stał się w dyskursie publicznym tak wszechobecny, że ledwo dostrzegamy jego ideologiczny charakter.

Przeciwnicy prawa do wyboru nie muszą już używać terminów życie nienarodzone, ani też życie poczęte. Wystarczy życie. Oznacza to, że ci, którzy uznają moralne prawo kobiety do decydowania, czy chce donosić niechcianą ciążę, zostali zepchnięci na pozycje wrogów życia, czyli po prostu morderców. Dzieje się tak, zanim zdążymy otworzyć usta. Przeciwników prawa do aborcji zawsze  było wielu. Byli jednak właśnie tym: przeciwnikami prawa do aborcji, zwolennikami prawnego zakazu, mniej lub bardziej bezwzględnego. Dziś są obrońcami życia. Nie muszą swoich racji nikomu wyjaśniać, po prostu stoją po stronie dobra. Nikt ich już nie pyta, skąd wzięli prawo ingerowania w cudza prywatność, dlaczego wykorzystują aparat prawny do narzucania swojego obrazu świata ludziom, którzy go nie podzielają. Nie muszą wyjaśniać, co sądzą o obecnej cenie zabiegu w podziemnych gabinetach. Wiadomo z góry, że odpowiedź na każde z tych pytań brzmi po prostu - ŻYCIE.

Życie to słowo ciężkiego kalibru, które odnosi się do wartości absolutnej. Wobec tyranii tego słowa bledną inne ? takie jak wybór, świadoma decyzja, odpowiedzialność, wolność. Te właśnie, które pozwalają mówić o aborcji inaczej niż robi to Kościół Katolicki. Słowa te przestały jakoś pasować w Polsce do kobiety w ciąży: obowiązuje taki punkt widzenia, z którego widać tylko jej brzuch, a raczej to, co za siedem czy osiem miesięcy z niego wyjdzie. Czyli dziecko. Już duże, gotowe, mówiące. Osobne. Dziecko kobiety, która znikła.

Po drodze zatarło się jeszcze kilka podstawowych rozróżnień. Przeciwników prawa do aborcji często nazywa się po prostu "przeciwnikami aborcji" - ot tak, dla wygody, żeby nie mnożyć słów. Wygoda to jednak wątpliwa, bo okazuje się wtedy, że druga strona to "zwolennicy aborcji" -  i wychodzi na to, że namawiamy kobiet do usuwania ciąży. Kiedy to ja ostatnio czytałam coś o "wolnym wyborze"? Ach tak, w felietonie Kingi Dunin.

Neutralne zdawałoby się słowa, takie jak  płód, zygota, czy zarodek zostały niemal zupełnie wyparte z języka publicznego. Brzmią dziś niemal wstydliwie i sprośnie. Nie ma już kobiety w ciąży, nie ma nawet przyszłej matki: została nam matka i rodzina. Moment narodzin jest  nieistotny. Nadal jednak istnieje przepaść między językiem "pro-life" a myśleniem potocznym i prywatnym. Kobieta, która spodziewa się dziecka nie myśli przecież o sobie "jestem matką dziecka poczętego", tylko - "jestem w ciąży". Matką zostanie w dniu narodzin dziecka. Przyzwyczaja się nas jednak do tego, że język publiczny rozmija się z doświadczeniem kobiet. Przecież oficjalnie nic nie wiadomo o podziemiu aborcyjnym...

Jako to się stało?

Przegraliśmy wojnę o język. Frazy takie jak wolny wybór lub prawo kobiety do decydowania, którymi posługują się liberalne środowiska na Zachodzie, nigdy nie zadomowiły się w polszczyźnie. Przez chwilę migały tu i ówdzie, ale wkrótce po uchwaleniu obecnej ustawy przestało się słyszeć. Przeciwnicy ustawy mówią teraz o tragicznych decyzjach, o tym, że aborcja to czasem zło koniecznie. Marny to język, marna argumentacja. Bo jeśli już przystaliśmy na to, że po jednej stronie jest życie, to po drugiej może być tylko śmierć. W połowie lat dziewięćdziesiątych oglądałam w telewizji dyskusję o aborcji z udziałem polityków z obu stron. Miałam wrażenie, że przedstawiciele prawicy nie starają się kogokolwiek przekonać, usiłują po prostu oswoić słuchaczy z nową terminologią. Życie poczęte pojawiało się w niemal każdym wypowiadanym przez nich zdaniu. Nawet słowo aborcja konsekwentnie zastępowali słowami zabijanie lub morderstwo. Zdarzały się łagodne protesty drugiej strony, a nawet zdumionych tą terminologią dziennikarzy, nie były jednak konsekwentne. Izabella Jaruga-Nowacka zareagowała na pierwsze dwa użycia słowa zabijanie przez Alicję Grześkowiak, ale na trzecie - już nie. Ale o słowa kłócić się trzeba.  Bo to jest wojna o język, o ludzką wrażliwość i wyobraźnię.

(...)

W prawicowym boju o "życie" wszelkie chwyty są dozwolone. Przeciwnicy prawa do aborcji w USA mają na swoim koncie: siedmiu zamordowanych lekarzy (oraz 17 nieudanych prób); 40 zamachów bombowych na kliniki aborcyjne; 163 podpalenia; 115 brutalnych pobić; 882 akty wandalizmu; trzy porwania; sześćdziesiąt włamań;  8246 telefonów i listów z pogróżkami; 524 fałszywe alarmy bombowe oraz 672 blokady, których celem było uniemożliwienie kobietom skorzystania z prawa do aborcji. Licznik bije dalej.

Ludobójstwo i inne gry słowne

"Tylko czekać, jak różne panie, tzw. obrończynie praw kobiet, zaczną prosić polski parlament i pana prezydenta o ustawę pozwalającą im na legalne pozbycie się niechcianych dzieci. Na razie jednak nie mają odwagi mówić tego głośno, a może nie potrafią znaleźć nowej formuły dla swojej moralności" - czytam w artykule pod tytułem "Dzieciobójstwo czy ludobójstwo?" zamieszczonym w "Naszym Dzienniku". I czytam raz jeszcze, bo nie mogę uwierzyć. Czy można podejrzewać feministki o chęć mordowania dzieci? Tak dosłownie? Owszem, można. Autor tego tekstu tak właśnie o mnie myśli. Mój światopogląd jest dla niego równie niepojęty, jak jego - dla mnie. Ja twierdzę, że zapłodniona komórka jajowa jest czymś jakościowo innym niż człowiek, a publicysta "Naszego Dziennika" uważa to za absurd, przejaw "infantylnej filozofii w stylu Kalego", "rozwodnienia mózgów",  ideologii, od której wiedzie prosta droga do ludobójstwa.

Żeby zrozumieć istotę tego światopoglądu, trzeba zdać dobie sprawę, że porównanie aborcji do ludobójstwa nie funkcjonuje tu na prawach metafory - to jest zestawienie dosłowne, wynikające z postawienia znaku równości między płodem ludzkim w dowolnej fazie rozwoju a człowiekiem. Dla kogoś, kto myśli w tych kategoriach, dostępność aborcji jest etyczną katastrofą, początkiem lawiny zła, która prowadzi od zniszczenia instytucji małżeństwa prosto do masowych mordów.

Trudno o bardziej sugestywny obraz masowej zbrodni niż Holocaust, dlatego "obrońcy życia" często się doń odwołują. - To nie jest moment by "ochłodzić" nasza retorykę (...) My nie "ześlizgujemy się" w kierunku Oświęcimia. My żyjemy w Oświęcimu -  grzmiał w latach siedemdziesiątych "The Abolitionist", pismo ruchu "pro-life" wydawane w Stanach. W ulotce kolportowanej obecnie przez Polskie Stowarzyszenie Obrońców Życia Człowieka czytam:

Zwolennicy aborcji (...) twierdzą, ze sprawa początku życia człowieka to problem filozoficzny (...). Trzeba przypomnieć, że u źródeł zagłady Żydów leżało odrzucenie przez hitlerowców medycznego kryterium człowieczeństwa i zastąpienie go "filozoficznym" - rasistowskim. Sąd Najwyższy III Rzeszy orzekł, że Żydzi to odrębna rasa nie-ludzie. To (...) doprowadziło do ludobójstwa.

Żydzi nie byli płodami - byli ludźmi, którzy posiadali nie tylko świadomość, myśli i uczucia, ale także język i historię. Ta makabryczna metafora jest możliwa tylko wówczas, gdy przyjmie się religijną definicję człowieka, jako bytu, który posiada duszę "od poczęcia", i unieważni wszystko to, co dzieli płód od dziecka, a dziecko od dorosłego. Skoro jednak jesteśmy przy nazistach, to warto wiedzieć, iż władze III Rzeszy bynajmniej nie propagowały aborcji. Przeciwnie, konsekwentnie likwidowały poradnie planowania rodziny, bo propaganda nazistowska uważała prawa kobiet - a zwłaszcza prawo do aborcji - za komunistyczno-żydowski spisek przeciwko Rzeszy. "Prawo do wolności osobistej zanika w obliczu obowiązku zachowania rasy"; "Musimy pozbyć się myśli, że stosunek do własnego ciała jest sprawą jednostki" - pisał Adolf  Hitler w "Mein Kampf". W 1934 roku, w przemówieniu do Narodowosocjalistycznej Organizacji Kobiet wołał: "Każde dziecko, które kobieta wyda na świat to bitwa, bitwa stoczona dla dobra narodu".

Można się bez końca spierać, w którym momencie "zaczyna się życie", trzeba sobie jednak uczciwie powiedzieć, że między prawem do aborcji a ludobójstwem nie ma żadnego związku. Jeśli jakiś istnieje, to między ZAKAZEM aborcji a systemami totalitarnymi. Odebranie kobietom prawa do  aborcji łączy z ludobójstwem fakt, iż jedno i drugie mieści się w plemiennej wizji narodu. Dla dobra wspólnoty kobiety mają rodzić nowych członków plemienia, a mężczyźni - zabijać członków innych plemion. W kontekście takiego myślenia prawo do prywatności i hasło "mój brzuch należy do mnie" jest nie tyle zagrożeniem dla "życia", co dla nie-demokratycznego państwa, które podporządkowuje swojej ideologii wszelkie prawa jednostki. Brzuchy kobiet należą tu do wspólnoty plemiennej, bo wychodzą z nich nowi wojownicy. I nie chodzi tu o "życie człowieka", narodzonego czy nienarodzonego, ale o potęgę plemienia czy narodu, wynikającą z jego liczebności. To właśnie myślenie w kategoriach plemiennych, brak szacunku dla ludzkiego życia i instrumentalne traktowanie kobiet sprawiły, że aborcja zakazywali Hitler, Mussolini, Franco, Ceausescu i Stalin.

2 z 4
Materiały prasowe
Materiały prasowe

Można mówić językiem Kościoła lub milczeć

Fragmenty pochodzą z książki "Rykoszetem. Rzecz o płci, seksualności i narodzie", wydanej w 2008 r. przez W.A.B.

Kościół ma w Polsce monopol w sferze aksjologii i definiowania zbiorowej świadomości - diagnozowała w 2002 r. Kinga Dunin. Pisała, że wniesienie języka kościelnego do sfery publicznej "tworzy wrażenie pewnej nieprzystawalności"; powstaje "rodzaj świętego lęku, który towarzyszy ludziom chcącym uchodzić za przyzwoitych i rozsądnych, kiedy mają jasno wypowiedzieć się w sprawach, które na mocy niepisanej umowy leżą w gestii Kościoła". Język fundamentalistów jest nieprzetłumaczalny na inne kategorie; nie są oni w stanie potraktować innych wartości jako równoprawnych w sferze publicznej. Przeciwnika można nawrócić lub spacyfikować, o szacunku i prawdziwym spotkaniu nie ma mowy. Można mówić językiem Kościoła lub milczeć. (...)

Granice między państwem a Kościołem zacierano w Polsce latami, w oderwaniu od reguł demokracji. Obecna burza wokół in vitro to kolejny odcinek trwającego od kilkunastu lat serialu. Gdyby ktoś chciał to sfilmować, proponuję tytuł "W jak władza", bo tytuł "Ekipa", niestety, już jest zajęty.

W latach 90. nie doszło do referendum w kwestii prawa do przerywania ciąży, mimo że domagało się go ponad 1,2 mln obywateli. Nie było publicznej debaty na temat konkordatu - rząd Hanny Suchockiej podpisał go w 1993 r. w pośpiechu, pomijając krytyczne opinie. W efekcie państwo wzięło na siebie m.in. obowiązek organizowania nauki religii w szkołach publicznych.

Bez debaty obeszło się też w 2003 r., gdy w aneksie traktatu akcesyjnego zamieszczano specjalną deklarację o nadrzędności ustawodawstwa polskiego nad unijnym w dziedzinie ochrony życia i w kwestiach moralnych - mimo że Unia z zasady w tych dziedzinach nie ingeruje w ustawodawstwo swych członków. Nie chodziło jednak o miejsce Polski w Unii, lecz o zaznaczenie roli Kościoła w Polsce.

Deklaracja stanowiła zwieńczenie obowiązującej od lat między kolejnymi rządami a Episkopatem cichej umowy, która w krajobrazie polskiej historii ostatniej dekady stanowiła element oczywisty, a zarazem wstydliwy. Dlatego adresowany do Parlamentu UE List Stu Kobiet z lutego 2002 r., który mówił o tej umowie wprost, przyjęto z mieszaniną niedowierzania, pogardy i agresji.

List stwierdzał: "doszło do swoistego porozumienia między Kościołem katolickim a rządem w kwestii przystąpienia Polski do Unii" - Kościół "będzie popierał integrację z Europą w zamian za rezygnację rządu z dyskusji nad nowelizacją ustawy antyaborcyjnej. (...) W kuluarach integracji Polski z Unią Europejską odbywa się zatem swoisty handel prawami kobiet".

Oprócz feministek, które o "tych rzeczach" mówiły od lat, list podpisały m.in. Wisława Szymborska, Agnieszka Holland, Maria Janion i Ewa Łętowska, nie dało się go więc całkiem zignorować. Można było jednak uznać protest kobiet za rodzaj zdrady narodowej (tak go widziała prawica) lub za groźny błąd strategiczny (to głosy "umiarkowane"). Reakcje te brzmiały tak jak komentarz z "Dziennika" i można je streścić tak: "cicho tam, nie psuć nam normalności i nowoczesności". Parlament UE odpowiedział chłodno i wymijająco: prawa reprodukcyjne pozostają poza zakresem zainteresowań legislatorów z UE.

W kolejnych latach polscy politycy raz po raz odcinali się od europejskich standardów w zakresie praw kobiet i mniejszości seksualnych. Nieważne, czy Unia chce i może Polsce cokolwiek narzucić; ważne, by zaprotestować, dać wyraz oburzeniu, obawie, niezłomności. Gesty te powtarzano rytualnie, stanowiły demonstrację prawicowego patriotyzmu. A że innego w sferze publicznej nie było, Polska specyfika w Europie została utożsamiona ze sposobem myślenia o płci, który cechuje chrześcijańskich fundamentalistów.(...)

W przypadku in vitro zimna bezkompromisowość Kościoła spowodowała żywą reakcję ludzi, którzy na wypowiedzi biskupów zwykli machać ręką. Może dlatego, że tym razem chodzi o ich dzieci? Czytelnik "Gazety" potraktował list biskupów jako przejaw szaleństwa: "mówią, że moja córka, którą kocham ponad życie, ponad wszystko, zrodziła się w niegodziwości, a ja zabiłem jej braci i siostry. Jest to pogląd obłąkany" (22 grudnia 2007).

Tak, pogląd Kościoła na temat in vitro dziś jeszcze wydaje się obłąkany. Jednak Kościół ma czas. Kropla drąży skałę. Oswoimy się i z tą niedorzecznością. Gdy pisałam książkę "Świat bez kobiet" (rok 2001), było już jasne, kto dyktuje warunki i język w sporze o prawa reprodukcyjne. Nie uwierzyłabym jednak wówczas, gdyby ktoś przepowiedział, że w 2006 r. będzie się toczyć zmasowana kampania prawicy na rzecz całkowitego, konstytucyjnego zakazu aborcji.

Dziś sama pokuszę się o przepowiednię. Za dwa lata zapomnimy o refundacji, za trzy - ulicami Warszawy przejdzie Marsz Życia domagający się prawnego zakazu in vitro. Zakaz zostanie wprowadzony. Na badania i zabiegi będzie się jeździć za granicę i będzie na to stać tylko ludzi bardzo zamożnych. A za lat dziesięć? Na lekcjach religii zacznie się piętnować pochodzące z in vitro dzieci jako poczęte w sprzeczności z prawem naturalnym. Nie dotknie to jednak wielu - wszak probówkowe pochodzenie będzie się przed dziećmi skrzętnie ukrywać.

Będzie się to działo w imię szczególnej roli katolickiej Polski w zlaicyzowanej Europie. Redaktorzy poważnych gazet będą zapewniać, że temat jest nieważny, bo żyjemy w normalnym i nowoczesnym kraju, a państwo zawarło z Kościołem "rozumny kompromis". Tak to mniej więcej będzie, jeśli teraz damy się uciszyć i zastraszyć.

3 z 4
Materiały prasowe
Materiały prasowe

Czy ateista w Polsce powinien ochrzcić dziecko?

Fragmenty pochodzą z książki "Magma", wydanej w 2010 r. przez Wydawnictwo Krytyki Politycznej

Jesteśmy krajem tak bardzo katolickim, że nawet ateiści są tu w większości katolikami. Co prawda, niewierzącymi, ale za to praktykującymi. Z badań wynika, że ogromna większość z nich bierze śluby kościelne (71%) i chrzci dzieci (74%). Taki klimat, taka aura, czy - jak mówi pewna moja znajoma katoliczka - taka karma. A skoro o karmie mowa, to warto przytoczyć inne ciekawe dane (z 2006 roku, ale zapewne aktualne) - otóż 28% polskich katolików wierzy w reinkarnację.

Polska jest krajem katolickim - słyszymy to zawsze, gdy ktoś odwoła się do konstytucyjnej zasady autonomii państwa i kościoła, by zakwestionować władzę Kościoła. Okazuje się wtedy, że w katolickim kraju autonomia ta ma być przyjazna. Brzmi rozsądnie, ale co to właściwie znaczy? Czy katolicy zrezygnują z krzyży w punkcie wyborczym w mojej dzielnicy, uznając moją autonomię, czy też ja mam przyjaźnie udawać, że krzyży nie widzę? Zastanawiającą karierę zrobiło w tych sporach słowo kompromis, konsekwentnie używane do karcenia niepokornych. Jak to? Nie chcesz kompromisu? Pragniesz ideologicznej wojny? Ten zabieg latami służył wyciszeniu debaty publicznej o skutkach ustawy antyaborcyjnej - każdą próbę poddania refleksji obowiązującego prawa a priori uznawano je za przejaw konfliktowości. Ustalenia prawne dotyczące praw reprodukcyjnych po 1989 roku to seria "kompromisów", które katolicy zawierali z katolikami, przekonani, że w ten sposób umacnia się polskość, czyli normalność. Kompromis okazywał się niezmiennie aktem przemocy i wykluczenia w imię woli katolickiej większości.

Przypomnijmy kluczowe wydarzenia z historii praw reprodukcyjnych we współczesnej Polsce. Rok 1990: Zjazd Solidarności, na którym Komisja Kobiet opowiada się za prawem do aborcji. Efekt: władze związku likwidują Komisję Kobiet. Rok 1992 - spontaniczny ruch na rzecz referendum w sprawie aborcji, tzw. komitety Bujaka - zapewne największy po 1989 zryw społeczeństwa obywatelskiego - zbiera grubo ponad milion podpisów. Efekt: petycja zostaje zignorowana przez Sejm.

Zdanie Polska jest krajem katolickim to nie stwierdzenie faktu, ale coś w rodzaju zaklęcia, samospełniająca się przepowiednia legitymująca istniejący układ sił. Przekonanie, iż Polska jest krajem katolickim, jest jak magma, w której wszyscy - katolicy i niekatolicy - grzęźniemy. A im bardziej grzęźniemy - tym bardziej grzęźniemy. Tak się do magmy przyzwyczailiśmy, że nie pytamy już, dlaczego pod nogami jest tak miękko, dlaczego wokół tak ślisko i duszno. A to paruje bulgocząca magma, a my wdychamy jej mdłe opary.(...)

Chcecie wiedzieć komu bulgocze magma? Otóż ona bulgocze wszystkim po trochu, ale jakoś bardziej kobietom niż mężczyznom. Dlaczego? Bo Kościół szczególną wagę przywiązuje do sfery ludzkiej seksualności i rozrodczości, a te zarówno w warstwie fizjologicznej, jak i kulturowej stanowią przestrzeń, w której kobiety są zarazem bardziej odpowiedzialne, jak i bardziej bezbronne, narażone na zranienie i stratę. Dlatego myślę, że te ateistyczne śluby i chrzty to jest - jak by to ująć? - efekt jakiejś kobiecej sprawy z Kościołem. Podobnie rozumiem masowy udział dzieci ateistów w lekcjach religii. Niby opcjonalne, w praktyce okazują się przymusowe. Na czym ten przymus polega? Na lęku przed wykluczeniem, odrzuceniem, stygmatyzacją, które zawsze stanowią źródło cierpienia, ale szczególnie dotkliwie ranią dzieci. Zaś cierpienie dzieci - czy choćby jego prawdopodobieństwo -  automatycznie staje się przedmiotem troski ich mam. One martwią się bardziej niż ojcowie, bardziej od ojców czują się winne, choćby dlatego, że są bardziej od ojców rozliczane. Nie przypadkiem to głównie kobiety dyskutują zawzięcie na rozmaitych forach internetowych, czy ateista w Polsce powinien ochrzcić dziecko. To nie są dylematy filozoficzne, lecz praktyczne i emocjonalne kłopoty, wynikające z obawy, że ktoś zrobi przykrość dziecku, z niepokoju, że okażemy się nie dość dobrą matką. Czy wobec tych obaw problemy ideologiczne związane z wolnością przekonań mają jakieś znaczenie? Raczej nie.(...)

Magma to nie tyle sam dyskurs kościelny, co powszechna w Polsce, a zarazem nader rzadko opisywana, gotowość do uznawania tego dyskursu za punkt odniesienia w kwestiach aksjologicznych i to nawet przez tych, którzy w gruncie rzeczy się z Kościołem nie zgadzają. Kluczowe miejsce w tym powszechnym potakiwaniu zajmują deklaracje miłości i szacunku do Jana Pawła II, a także żałoba po nim. Są to rytuały społeczne, w których uczestniczą wszyscy - od dzieci w przedszkolach po kibiców piłkarskich. Niedawno zetknęłam się ze wzmianką o szacunku i sympatii do Jana Pawła II w omówieniu pewnej współczesnej polskiej powieści pornograficznej, postmodernistycznej i wielce przełomowej. Najpierw dowiaduję, że jest to "zapis bloga tajemniczej Arundati" markiza de Sade w spódnicy i samonośnych pończochach?. Po chwili zaś czytam, że skandalistka lubi JP II za "pasję i wierność", "mądry patriotyzm", a przede wszystkim za oswojenie nas "ze starością, niedołęstwem i umieraniem". I już odechciewa mi się grzesznej lektury. Zapewne jestem nietolerancyjna, wszak JPII lubić wolno każdemu, także skandalistce i postmodernistce. Kłopot jednak w tym, że hołdy składane JPII nie mają charakteru przemyślanych deklaracji światopoglądowych, lecz są częścią obyczaju, myślenia potocznego. Wyznaczają granice tego, co przychodzi do głowy - nawet, jak się okazuje, skandalistce. Dyskurs kościelny nie przemawia do Polaków, ale mówi nimi, często wbrew im samym.

W szczególnie bolesny sposób dotyczy to kobiet, bo to, co mówi o naszych ciałach i aspiracjach Kościół, jest w znacznej mierze zaprzeczeniem kobiecych odczuć i pragnień. Gdy słyszę, jak młoda dziewczyna usiłuje bronić prawa kobiet do aborcji, używając jednocześnie określenia "życie poczęte", to wiem, że z jej ust płynie magma. Gdy czytam na forum internetowym o niepłodności, jak kobiety zmagają się z poczuciem "grzechu", jednocześnie decydując się na kolejny zabieg in vitro w nadziei na upragnione dziecko, wiem, że magma jest w stanie wrzenia. Gdy słyszę, że organizatorki Kongresu Kobiet Polskich złożyły w moim między innymi imieniu przyjacielską wizytę w pałacu arcybiskupa, myślę z rezygnacją, no tak, magma, magma, magma.

Z mediów napływają właśnie doniesienia o obowiązkowych pochówkach dla płodów, które wykonuje się - na koszt państwa i bez zgody pacjentek, które poroniły - w państwowych szpitalach. W samych Kielcach takich pochówków było w tym roku dwadzieścia dziewięć (z czego w zaledwie sześciu przypadkach była to decyzja rodziców). Czytam dalej, przecierając z niedowierzaniem oczy, jak wygląda taki pogrzeb bez rodziców. "Jest trumienka z imieniem i nazwiskiem, i data śmierci, ciałka są przeważnie zamknięte w słoiczku lub pojemniku, jest ksiądz, który dokonuje pokropku, i moi pracownicy" -  opowiada Dariusz Toborek, kierownik cmentarzy komunalnych w Kielcach. Czytam ten opis raz jeszcze, by się upewnić, że dobrze zrozumiałam. Za oknem szumi wiatr, ale jeśli wsłuchać się dobrze, można usłyszeć bulgot magmy: Polska jest krajem katolickim. Polska jest krajem katolickim. Polska jest krajem katolickim.

4 z 4
Materiały prasowe
Materiały prasowe

Chodzi o Prawdę. Tę objawioną

Fragmenty pochodzą z książki "Matka Feministka" wydanej w 2014 roku przez Wydawnictwo Krytyki Politycznej

Imponujące: ponad 400 tysięcy podpisów. Tyle osób poparło projekt ustawy, która znosi drugi z trzech wyjątków od zakazu aborcji. Każda z tych osób uważa, że należy odebrać kobiecie prawo do decyzji o przerwaniu ciąży, gdy "badania prenatalne lub inne przesłanki medyczne wskazują na duże prawdopodobieństwo ciężkiego i nieodwracalnego upośledzenia płodu albo nieuleczalnej choroby zagrażającej jego życiu". Jest w Polsce cała armia ludzi żywo zainteresowanych tym, by prawo zmuszało kobiety do rodzenia nieuleczalnie chorych dzieci. Ciekawe, że ci ludzie nazywają się obrońcami życia. Ja bym to nazwała jakoś inaczej. A przynajmniej upierałabym się przy cudzysłowie.

Po stronie "życia" panuje obecnie atmosfera radosnego uniesienia. W świętej armii trwa pełna mobilizacja. Posłowie są bombardowani mailami, w których słowo "życie" (bez cudzysłowia) odmienia się przez wszystkie przypadki. Mogą się też spodziewać telefonów od ludzi, którzy odbyli szkolenie pt. "zadzwoń do posła". Po odłożeniu słuchawki poseł będzie przekonany, że (1) ogromna większość Polaków popiera całkowity zakaz aborcji, (2) wyjątek związany z uszkodzeniem płodu dotyczy niemal wyłącznie płodów z diagnozą zespołu Downa (3) że jest to w gruncie rzeczy drobna dolegliwość oraz (4) że obecna ustawa to "eugenika" wymierzona w te dzieci wbrew woli ich rodziców. Każdą z tych tez łatwo jest obalić, jednak nie o prawdę w tej kampanii chodzi. Chodzi o Prawdę. Tę objawioną. Oraz o skuteczność we wprowadzaniu jej do kodeksów.

Po stronie "życia" nie ma dziś miejsca na fuszerkę. Mamy do czynienia z profesjonalną kampanią, z przemyślaną strategią nacisku i propagandy. Polega ona na konsekwentnym wykorzystywaniu opowieści o rodzicielskiej miłości osób wychowujących dzieci z zespołem Downa oraz wizerunków tych dzieci, tak by powstało wrażenie, że zostały one cudem uratowane przed aborcją i że obecnie wywiera się nacisk na kobiety, by takie ciąże przerywały. W rzeczywistości dzieje się coś wręcz przeciwnego: na różne sposoby ogranicza się dostęp do badań prenatalnych, coraz trudniej jest uzyskać rzetelną informację o ich wynikach, a uzyskanie legalnej aborcji wymaga ogromnej determinacji. Wiele kobiet mimo wskazań medycznych rezygnuje z badań, a o diagnozie dowiadują się kilka miesięcy po porodzie. Tym, które badania przeprowadziły, ustawa zostawia wąską ścieżkę wyboru, z której korzysta kilkaset osób rocznie.

Fundamentaliści chcą ją zamknąć. Chcą postawić kres jakimkolwiek autonomicznym decyzjom. Ich dziwaczna retoryka sprytnie zaciera granice miedzy prawem do decydowania a przymusem. Wykorzystują nasz szacunek dla kobiet, które podjęły świadomą decyzję, by chore dziecko urodzić, w akcji, której celem jest wymuszenie tego na ludziach, którzy nie chcą lub nie są w stanie takiej decyzji podjąć.

Drugi filar tej kampanii to strategiczne przemilczenia. Obrońcy "życia" milczą jak zaklęci o życiu przez małe "ż", tym zwyczajnym, codziennym, ludzkim. Zdają się nic nie wiedzieć o realiach funkcjonowania rodziców niepełnosprawnych dzieci. Nie ma w ich świecie nawet śladu codziennej udręki tych ludzi, ich zmagań z niewydolną służbą zdrowia i systemem opieki społecznej, ich samotności, biedy, obaw o przyszłość. Co z nim będzie gdy mnie zabraknie? - to pytanie stanowi przecież refren w opowieściach matek niepełnosprawnych dzieci.(...)

Przyznam, że ciekawi mnie stan umysłu ludzi, którzy podpisali się pod projektem. Jeśli ich plan się powiedzie, nad Wisłą będzie obowiązywał przymus donoszenia ciąży i urodzenia dziecka, nawet wówczas, gdy nie ma ono szansy na przeżycie kilku godzin czy dni. Zakładam życzliwie, że każdy i każda z tych ponad 400 tysięcy osób wie, co podpisał(a). Przemyśleli sprawę gruntownie i uznali, że byliby do czegoś podobnego zdolni i że byłaby to słuszna decyzja. Jak wyglądał dalszy tok rozumowania? Czy spojrzeli w oczy najbliższym? Doszli do wniosku, że w razie nieszczęścia taki właśnie los chcieliby zgotować swojej córce czy siostrze? A skoro siostrze i córce, to czemu nie innym? Skoro przygoda z cierpieniem i świętością jest rzeczą słuszną i dobrą, to należy ją zafundować także obcym kobietom. Także tym, które nie mają na nią najmniejszej ochoty. I tym, które wiedzą, że takiej sytuacji nie podołają. Pewnie się będą opierać, więc do obsługi przymusowego heroizmu należy zaangażować państwo, ze szczególnym uwzględnieniem lekarzy. Ich rola będzie się sprowadzać do asysty przy cierpieniu, które z punktu widzenia medycyny nie ma żadnego sensu. Dlaczego tak właśnie ma być? Bo "życie" jest święte. Dobry Bóg, w którego ci ludzie wierzą, tego sobie życzy. Zaiste, dziwny to obraz świata.

Przewiń i czytaj dalej Wysokie Obcasy