Tylko idiotka postanowiłaby zostać położną

"Z pamiętnika położnej" (fot. BBC)

Jak wyglądały początki nowoczesnego położnictwa - w jakich warunkach rodziły kobiety i z czym musiały mierzyć się położne?
1 z 8
Wydawnictwo Literackie
Wydawnictwo Literackie

Tak rodziły nasze babcie

Książka dostępna w Publio.pl >>

Wschodni Londyn, koniec lat 50.: bieda, rodzinne tragedie, ale i pierwsze sygnały rewolucji seksualnej oraz rosnącej pozycji społecznej kobiet.

Zobaczcie, w jakich warunkach rodziły kobiety i z czym musiały mierzyć się położne.

2 z 8
fot. BBC
fot. BBC

W co ja się wpakowałam...

Po co ja się w ogóle w to wpakowałam?! Chyba oszalałam! Mogłam wybrać tyle innych bardziej interesujących i lepiej płatnych zawodów - modelka, stewardesa w liniach lotniczych albo na statku. Tylko idiotka postanowiłaby zostać pielęgniarką! A na dodatek jeszcze położną...

Jest druga trzydzieści nad ranem! Na wpół przytomna szarpię się z uniformem. Trzy godziny snu po siedemnastogodzinnym dniu pracy, jakaś paranoja! Czy ktoś chce się ze mną zamienić? Na zewnątrz ziąb i w dodatku leje jak z cebra. W ciemnościach wpadam na swój rower i tłukę sobie goleń. Boli. Mechanicznie mocuję torbę z całym instrumentarium, a potem wyprowadzam rower na pustą ulicę. Jadę wzdłuż Leyland Street, przez East India Dock Road i dalej na Isle of Dogs. Deszcz mnie obudził, a miarowe pedałowanie uspokoiło.

Skąd do licha ten pomysł z pielęgniarstwem? Na pewno nie była to sprawa powołania ani palącego pragnienia, by nieść ukojenie cierpiącym. W takim razie co? Złamane serce, potrzeba ucieczki, wyzwanie, seksowny uniform z mankietami i kołnierzykiem, opięta kibić i mały zadziorny czepek. Naprawdę to były wszystkie powody? Sama już nie wiem. "Seksowny uniform, dobre sobie", myślę, pedałując w strugach deszczu, opatulona granatowym płaszczem z gabardyny, z czepkiem mocno naciągniętym na głowę. Istne wcielenie zmysłowości.

Gdyby przed dwoma laty ktoś mi powiedział, że wstąpię do klasztoru, by zostać położną, postukałabym się w głowę. Klasztory były dla świętoszek, nudnych i nijakich. Zdecydowanie nie dla mnie. Byłam przekonana, że Dom Nonnata to mały, prywatny szpital, jeden z tysięcy podobnych, które w tamtych czasach działały w całym kraju. Zjawiłam się z torebką i walizką pewnego deszczowego październikowego wieczoru. Z całego Londynu znałam tylko West End. Autobus z Aldgate przywiózł mnie do zupełnie innego miasta, z wąskimi, nieoświetlonymi ulicami i brudnymi, szarymi budynkami. Z trudem odnalazłam Leyland Street i zaczęłam szukać szpitala. Nie było go tam. Może miałam zły adres? Zatrzymałam przechodzącą kobietę i zapytałam o położne od Świętego Rajmunda Nonnata*. Odstawiła siatkę i obdarzyła mnie serdecznym uśmiechem. Brakujący przedni ząb dodawał jej twarzy łagodności. Metalowe lokówki lśniły w ciemnościach. Wyjęła papierosa z ust i powiedziała coś, co zabrzmiało mniej więcej tak:

- Siostryczek się szuka, złociutka?

Gapiłam się na kobietę, próbując ją zrozumieć. Nie wspominałam o żadnych "stryczkach".

- Nie. Szukam położnych od Świętego Rajmunda Nonnata.

- No, tom właśnie powiedziała, rybeńko. Siostryczki. A tam, złociutka. Tam.

Poklepała mnie pokrzepiająco po ramieniu, wskazała budynek, wetknęła papierosa z powrotem do ust i podreptała w swoją stronę. Jej ranne pantofle człapały na chodniku.

Przyglądałam się budynkowi z powątpiewaniem; zobaczyłam brudną czerwoną cegłę, wiktoriańskie łuki i wieżyczki, żelazne balustrady, nie było żadnych świateł, wszystko to tuż obok pobojowiska po bombardowaniach. "Gdzie mnie, do licha, znowu poniosło"?, zirytowałam się w myślach, "bo z pewnością nie do szpitala". Pociągnęłam za uchwyt i rozległo się głębokie bicie dzwonu. Po kilku chwilach usłyszałam kroki. Drzwi otworzyła kobieta w osobliwym stroju - nie do końca pielęgniarka, ale też nie zakonnica. Była wysoka, szczupła i bardzo, bardzo stara. Przez co najmniej minutę mierzyła mnie w milczeniu wzrokiem, po czym nachyliła się i chwyciła moją dłoń. Rozejrzawszy się, wciągnęła mnie do środka i odezwała się konspiracyjnym szeptem:

- Bieguny się przesunęły, kochana.

* Położne od Świętego Rajmunda Nonnata to nazwa fikcyjna. Zaczerpnęłam ją od świętego Rajmunda Nonnata, patrona położnych, położników, kobiet ciężarnych, porodów i noworodków. Rajmund Nonnat przyszedł na świat w 1204 roku w Katalonii, a poród odbył się za pomocą cesarskiego cięcia (non natus po łacinie oznacza "nienarodzony"). Jego matka zmarła podczas porodu, co chyba nikogo nie dziwi. Rajmund wstąpił do zakonu, zmarł w 1240 roku.

Fragment pochodzi z rozdziału "Zawołajcie położną"

Książka dostępna w Publio.pl >>

3 z 8
fot. BBC
fot. BBC

Moda na karmienie sztucznym mlekiem

Edith była drobna, żylasta i nie do zdarcia. Miała czterdzieści lat, ale wyglądała o wiele starzej. Urodziła sześcioro dzieci. Podczas wojny ich szeregówkę zniszczyły bomby. Na szczęście nie spadły bezpośrednio na dom i cała rodzina uszła z życiem, ale dzieci zostały potem ewakuowane z Londynu. Mąż Edith pracował w dokach, a ona w przemyśle zbrojeniowym. Po bombardowaniu razem z mężem przeprowadzili się do taniej czynszówki, w której spędzili całe bombardowanie Londynu z początku lat czterdziestych. Edith nie widziała swoich pociech przez pięć lat, ale w 1945 roku rodzina połączyła się na nowo. Jak sobie radzili w dwóch pokojach z sześciorgiem dorastających dzieci? Oni uważali jednak, że to coś najnormalniejszego pod słońcem.

Edith nie cieszyła się z kolejnej ciąży. Szczerze mówiąc, była wściekła, lecz podobnie jak większość kobiet, które rodzą dziecko w późnym wieku, zakochała się w nim bez pamięci, kiedy tylko maleństwo przyszło na świat, i bez przerwy do niego przemawiała. Wszędzie w mieszkaniu suszyły się pieluchy, a przestrzeń w zatłoczonym pokoju skurczyła się jeszcze bardziej za sprawą dziecięcego wózka.

Dziesięć dni po porodzie Edith była w pełni aktywna. W tamtych czasach kazano matkom długo leżeć po urodzeniu dziecka - przez dziesięć do czternastu dni, nazywanych okresem wczesnego połogu. Z medycznego punktu widzenia nie był to wcale najlepszy zwyczaj. Kobiecie o wiele bardziej służy szybki powrót do aktywności. Miało to jednak wielką zaletę. Codzienne domowe obowiązki spadały na innych, a kobieta po porodzie przez ten krótki czas mogła próżnować. Potrzebowała nabrać sił, bo gdy już stanęła na nogi, znów dźwigała wszystko na własnych barkach.

Niesamowite, jak twarde musiały być te kobiety, by taszczyć do mieszkania zakupy, parafinę do piecyków, węgiel i drewno w zimie albo znosić śmieci do koszy na podwórku; a żeby wyjść z dzieckiem na spacer, trzeba było zjechać wózkiem po schodach, stopień za stopniem, a potem wlec go z powrotem na górę, często razem z zakupami. Za każdym razem, gdy zjawiałam się w czynszówce, widziałam jakąś matkę ciągnącą wózek po schodach. Jeśli mieszkała na ostatnim piętrze, oznaczało to pokonanie około siedemdziesięciu stopni w każdą stronę, co było możliwe, ponieważ wózki miały wielkie koła i porządne resory, na których podskakiwały. Dzieci to oczywiście uwielbiały, śmiały się i piszczały z radości. Ale śliskie schody były bardzo niebezpieczne, zwłaszcza gdy kobieta sama musiała manewrować wózkiem.

Edith miała na sobie brudny szlafrok i znoszone kapcie, a we włosach wałki. Jednocześnie karmiła dziecko i paliła papierosa. Z radia ryczała jakaś muzyka. Edith sprawiała wrażenie absolutnie szczęśliwej. Prawdę mówiąc, miała większe rumieńce i wyglądała młodziej niż przed paroma miesiącami. Odpoczynek wyraźnie jej posłużył.

- Doberek, złociutka. Pani wejdzie. Może herbaty podać?

Wyjaśniłam, że czekają mnie jeszcze inne wizyty, i podziękowałam za poczęstunek. Mogłam się przyjrzeć, jak idzie karmienie. Dziecko ssało łapczywie, lecz chude, drobne piersi Edith nie miały zbyt wiele mleka. Takie karmienie było jednak o wiele lepsze od dawania małemu sztucznej mieszanki, dlatego siedziałam cicho. Jeśli nie przybierze na wadze albo będzie naprawdę głodować, wtedy o tym porozmawiamy. Łatwo będzie to ocenić, ponieważ miałyśmy w zwyczaju składać codzienne wizyty przez co najmniej czternaście dni po porodzie, każdą pacjentkę widywałyśmy więc dostatecznie często, żeby móc odpowiednio zareagować.

To był akurat czas, kiedy pojawiła się moda na karmienie sztucznym mlekiem i sugerowanie matce, że to najlepsze dla jej dziecka. Położne od Świętego Nonnata były jednak innego zdania; my radziłyśmy młodym mamom, aby jak najdłużej karmiły piersią, i wspierałyśmy je w tym. Dwa tygodnie odpoczynku bardzo to ułatwiały, ponieważ matka nie zamęczała się codzienną krzątaniną i jej organizm mógł skupić całą energię na produkcji pokarmu. Gdy rozglądałam się po zatłoczonym pomieszczeniu i mikroskopijnej kuchni, pozbawionej jakichkolwiek udogodnień, przemknęło mi przez myśl, że karmienie sztucznym mlekiem to najgorsze, co mogłoby spotkać to dziecko. Gdzie na litość boską Edith trzymałaby butelki i puszki z mieszanką? Jak by je sterylizowała, jeśli w ogóle zawracałaby sobie tym głowę? Albo chociaż je myła, już pal licho sterylizację? W mieszkaniu nie było lodówki. Wyobrażałam sobie, jak wszędzie poniewierają się butelki z na wpół wypitym mlekiem, podsuwane dziecku drugi czy trzeci raz, bo nikomu nawet nie przyjdzie do głowy, że w mleku, które wystygło, a potem znów zostało podgrzane, błyskawicznie rozwijają się bakterie. Nie, karmienie piersią było o wiele bezpieczniejsze, nawet jeśli matka nie miała dość pokarmu.

Pamiętam wykłady na temat zalet karmienia butelką w trakcie pierwszej części mojego szkolenia na położną. Brzmiały bardzo przekonująco. Gdy zaczęłam pracować z nonnatankami, uważałam je za staroświeckie, ponieważ zawsze zalecały karmienie piersią. Nie wzięłam pod uwagę warunków socjalnych, w jakich pracowały siostry. Wykłady nie miały żadnego związku z prawdziwym życiem. Odnosiły się do scenek odgrywanych w sali, do idealnych młodych matek, pochodzących z wykształconej klasy średniej, do kobiet potrafiących zapamiętać każdą zasadę i zrobić wszystko, co im się każe, istniejących jedynie w wyobraźni. Prowadzący tamte wykłady eksperci nie mieli żadnego pojęcia o głupiutkich, młodych dziewczynach, które potrafiły pomylić proporcje, źle przegotować wodę, nie umyć i nie wysterylizować butelek i smoczków. Ci teoretycy w ogóle nie dopuszczali do siebie myśli, że taka na wpół opróżniona butelka najpierw stoi przez kilka godzin, a potem zostaje podana dziecku, ani nie potrafili wyobrazić sobie, jak turla się po podłodze, oblepiając się kocią sierścią czy innym brudem. Nigdy nie wspomnieli słowem, że ktoś mógłby dodać do mieszanki na przykład cukier, miód, ryż, melasę, mleko skondensowane, kaszę mannę, alkohol, aspirynę, napój Horlicks czy Ovaltine. Niewykluczone, że żaden ze wspomnianych wykładowców nigdy nie zetknął się z podobną sytuacją. W przeciwieństwie do położnych od Świętego Nonnata, które widziały to co dzień. Edith i jej dziecko sprawiały wrażenie całkiem zadowolonych z życia, dlatego nie przeszkadzałam im dłużej. Powiedziałam, że wpadnę następnego dnia, żeby zbadać matkę i zważyć niemowlę.

Fragment pochodzi z rozdziału "Poranne wizyty"

4 z 8
fot. BBC
fot. BBC

Krzyżyk na drogę

Czekała mnie kolejna wizyta, u Molly Pearce, dziewiętnastolatki, która spodziewała się trzeciego dziecka i od trzech miesięcy ani razu nie zjawiła się w poradni dla kobiet w ciąży. Zbliżał się termin porodu, musiałyśmy więc ją zbadać.

Kiedy podeszłam do jej mieszkania, zza drzwi dobiegał hałas. Wpadłam chyba w sam środek jakiejś kłótni. Co zrobić, miałam pracę do wykonania, więc zapukałam. Zapadła cisza jak nożem uciął. Trwała tak przez parę minut, jeszcze bardziej złowieszcza niż wcześniejszy hałas. Zapukałam ponownie. Wciąż cisza. Wreszcie dźwięk odciąganego rygla i klucza przekręcanego w zamku - to był jeden z tych nielicznych przypadków, gdy w całym East Endzie natknęłam się na drzwi zamknięte na cztery spusty. Przez szparę w drzwiach wyglądała na mnie podejrzliwie twarz nieogolonego, gburowatego mężczyzny. A potem nieznajomy zaklął nieprzyzwoicie, splunął na podłogę u moich stóp i ruszył balkonem w stronę klatki schodowej. Podeszła do mnie dziewczyna. Była zgrzana i poczerwieniała, dyszała lekko.

- Krzyżyk na drogę! - krzyknęła w dół schodów, po czym kopnęła we framugę.

Wyglądała na dziewiąty miesiąc. Przyszło mi do głowy, że jeśli dochodziło u nich do awantur, to jej ciąża mogła się wziąć właśnie z przemocy. Ale na razie nie miałam na to żadnych dowodów. Zapytałam, czy mogę ją zbadać, skoro sama nie zgłosiła się do poradni. Zgodziła się niechętnie i wpuściła mnie do środka.

W mieszkaniu panował przytłaczający smród rynsztokowej mieszaniny potu, moczu, odchodów, papierosów, alkoholu, parafiny, stęchłego jedzenia, skwaśniałego mleka i niepranej odzieży. Najwyraźniej Molly była prawdziwym flejtuchem. Zdecydowana większość kobiet, które spotykałam, czuła się szczerze dumna zarówno z samych siebie, jak i ze swoich domów, i naprawdę ciężko pracowała. Ale nie Molly. Ona nie miała w sobie instynktu prawdziwej gospodyni.

Zaprowadziła mnie do ciemnej sypialni. Łóżko było brudne. Żadnej pościeli, tylko materac i poduszki. Leżał na nim szary koc z wojskowych nadwyżek, a w kącie stało drewniane łóżeczko. "To nie miejsce na poród", stwierdziłam w myślach. Przed kilkoma miesiącami położna uznała je za odpowiednie, lecz najwyraźniej warunki domowe zdążyły się od tamtej pory pogorszyć. Poprosiłam Molly, żeby rozluźniła ubranie i się położyła. Gdy to zrobiła, zauważyłam na jej piersi wielki czarny siniec. Zapytałam, co się stało, ale dziewczyna się skrzywiła.

- On - odparła, po czym splunęła na podłogę.

Nie zdradziła nic więcej, tylko tak leżała. Być może moja niespodziewana wizyta oszczędziła jej kolejnych ciosów. Zbadałam ją. Główka dziecka była już nisko, ułożenie wydawało się w normie, czułam także ruchy. Osłuchałam tętno płodu, miarowe, sto dwadzieścia sześć na minutę. Wbrew wszystkiemu i matka, i maleństwo najwyraźniej były zdrowe. Nagle z ciemnego kąta sypialni dobiegł jakiś dźwięk. Prawie wyskoczyłam ze skóry. Sądziłam, że to szczur. Skupiłam wzrok na tamtym kącie i dostrzegłam, że zza krzesła wyglądają dwie twarzyczki. Molly usłyszała moje sapnięcie i rzekła:

- Wszystko w porządeczku. Chodź no tu, Tom.

Przecież to oczywiste, że są tu dzieci. Molly zaszła w ciążę po raz trzeci, a miała dopiero dziewiętnaście lat, nie osiągnęły więc jeszcze wieku szkolnego. Dlaczego nie zauważyłam ich wcześniej? Dwaj mali chłopcy, dwu-, może trzyletni, wyłonili się zza krzesła. Żaden z nich nie pisnął. Chłopców w tym wieku zwykle aż nosi, bez przerwy hałasują, ale nie ci dwaj. Byli nienaturalnie cisi i mieli oczy pełne wielkiego strachu. Postąpili krok czy dwa, po czym przywarli do siebie, jakby chcieli się nawzajem chronić, i przycupnęli z powrotem za krzesłem.

- Wszystko w porządeczku, to ino pielęgniarka. Nic wam nie zrobi. Chodźcie no.

Znowu wyszli, dwa brudne maluchy o twarzach poznaczonych smarkami i łzami. Mieli na sobie tylko swetry. Często natykałam się na ten widok w Poplar i uważałam go za wyjątkowo odpychający - mianowicie małe dzieci ubierano tylko od pasa w górę, od pasa w dół chodziły gołe. Zanim maluch nauczył się załatwiać w ubikacji, mógł oddać mocz gdziekolwiek ? obywało się bez prania pieluch i ubrań. Dzieci biegały tak przez cały boży dzień. Tom i jego braciszek wymknęli się chyłkiem z kąta i podbiegli do matki. Chyba powoli opuszczał ich strach. Molly wyciągnęła rękę czułym gestem, a oni się w nią wtulili. Cóż, przynajmniej miała instynkt macierzyński.

Zastanawiałam się, ile czasu te dzieci spędzały ukryte za krzesłem, kiedy ich ojciec przebywał w domu. Nie byłam jednak pielęgniarką środowiskową ani pracownicą socjalną, snucie przypuszczeń na ten temat nie miało więc sensu. Postanowiłam, że zgłoszę moje obserwacje siostrom, a Molly powiedziałam, że zjawimy się jeszcze raz w tym tygodniu, by się upewnić, czy ma wszystko, co potrzeba do porodu domowego.

Fragment pochodzi z rozdziału "Poranne wizyty"

5 z 8
fot. BBC
fot. BBC

Czego nie lubię w mojej pracy

W każdej pracy jest coś, czego się nie lubi. Ja nie lubiłam opieki przedporodowej. Posunę się nawet do stwierdzenia, że poradni dla kobiet w ciąży wprost nienawidziłam. Każde wtorkowe popołudnie witałam z obawą. Położne starały się tak ułożyć dziennik, żebyśmy kończyły poranne wizyty w południe. Później jadłyśmy wczesny obiad i o pierwszej trzydzieści zaczynałyśmy szykować poradnię, żeby o drugiej ją otworzyć. Pracowałyśmy tak długo, dopóki nie przyjęłyśmy ostatniej pacjentki, często do szóstej albo siódmej. Potem zaczynała się pora wieczornych wizyt domowych.

Nie miałam nic przeciwko ciężkiej pracy - to akurat nigdy nie stanowiło dla mnie problemu. Tym, co naprawdę mi przeszkadzało, było skupienie w tak niewielkiej przestrzeni tylu kobiecych ciał, pulsującego ciepła i wilgotności, ich nieskończona paplanina i nade wszystko - zapach. Choć za każdym razem kąpałam się i przebierałam, zawsze musiało minąć parę dni, zanim pozbyłam się tych przyprawiających o mdłości woni wydzielin pochwowych, moczu, stęchłego potu, niepranej odzieży. Mieszały się i łączyły w ostry, lepki wyziew, który wsiąkał w moje ubranie, włosy, skórę - we wszystko. Wielokrotnie zdarzało się, że w trakcie rutynowych badań w poradni musiałam wyjść na zewnątrz, by zaczerpnąć świeżego powietrza. Przechylałam się nad barierką przy drzwiach i oddychałam głęboko, żeby nie zwymiotować. Nie poznałam jednak żadnej położnej, która czułaby się podobnie. Kiedy raz coś o tym napomknęłam, spotykałam się ze szczerym zdziwieniem. "Jaki smród?", "Cóż, może rzeczywiście trochę tu gorąco". Nie poruszałam więc już tego tematu. Cały czas przypominałam sobie tylko, jak bardzo opieka przedporodowa wpływa na spadek liczby zgonów wśród położnic. To jakoś pozwalało mi wytrwać, gdy już myślałam, że nie znajdę w sobie dość sił, by zbadać kolejną ciężarną.

Położne od Świętego Nonnata prowadziły poradnię w sali parafialnej. Dzisiaj pomysł, by urządzić pełnowymiarową poradnię dla kobiet w ciąży w zaadaptowanym na te potrzeby starym kościele, mógłby wzbudzić przerażenie, a z pewnością spotkałby się z potępieniem ze strony inspektorów sanitarnych i wszelkiej innej maści. Ale wtedy nikt nie miał zastrzeżeń, a zakonnice były wręcz wychwalane pod niebiosa za swoją inicjatywę i pomysłowość, której dowiodły tą adaptacją. Nie wprowadzono żadnych zmian w strukturze budynku, nie licząc zainstalowania ubikacji i kranów z bieżącą zimną wodą; gorącą dawał bojler Ascota, zamontowany na ścianie w pobliżu zlewu. Ogrzewanie zapewniał duży piecyk opalany koksem, solidna konstrukcja z czarnego żeliwa. Fred, nasz palacz, musiał wcześnie rano wzniecać w nim ogień. Żeby go napełnić, podnosił okrągłą pokrywę i wsypywał do środka koks z kubła, co wymagało sporo siły. Piecyk stał pośrodku pomieszczenia, tak aby ciepło rozchodziło się równomiernie. Spaliny uciekały rurą prosto w stronę dachu. Miałyśmy kilka leżanek, przenośne parawany dla zapewnienia prywatności badań, a także drewniane biurka z krzesłami, przy których sporządzałyśmy notatki.

W pobliżu zlewu znajdował się długi marmurowy blat, na którym rozkładałyśmy nasze instrumenty i inne sprzęty. Stał na nim również palnik gazowy, obok leżało pudełko zapałek. Tym pojedynczym płomieniem bez przerwy podgrzewałyśmy mocz, sprawdzając w ten sposób poziom cukru. Nawet teraz, po pięćdziesięciu latach, wciąż czuję jego zapach! Robiłam wszystko, byle jak najczęściej uchylać się od badania pacjentek. "Przecież nie będzie tak źle jak w zeszłym tygodniu", myślałam, gdy szykowałyśmy się do otwarcia drzwi poradni. Zadrżałam na samo wspomnienie. Bogu dzięki, że miałam rękawiczki. Nie chcę nawet myśleć, co by było, gdybym ich nie założyła...

Fragment pochodzi z rozdziału "Poradnia dla kobiet w ciąży"

6 z 8
fot. BBC
fot. BBC

Musiałam złapać się blatu

Przez cały miniony tydzień ciągle o niej myślałam. Wpadła jak burza do poradni około szóstej wieczorem, z wałkami we włosach i w rannych pantoflach, z papierosem zwisającym z dolnej wargi i piątką dzieci poniżej siódmego roku życia. Była umówiona na trzecią. Właśnie sprzątałam po niezbyt stresującym popołudniu. Dwie z położnych uczennic już wyszły, trzecia zajmowała się ostatnią pacjentką. Z sióstr zakonnych została jedynie nowicjuszka Ruth. Poprosiła, abym zbadała Lil Hoskin.

W poradni zjawiła się po raz pierwszy, chociaż nie miała okresu już od pięciu miesięcy. "To zajmie kolejne pół godziny", westchnęłam w duszy, wyciągając notatki. Przejrzałam je: trzynasta ciąża, dziesięć żywych urodzeń, brak wzmianek o chorobach zakaźnych w wywiadzie, brak wzmianek o gorączce reumatycznej i chorobach serca, brak wzmianek o gruźlicy, kilkakrotnie zapalenie pęcherza moczowego, ale bez zapalenia nerek, zapalenie brodawek przy trzecim i siódmym dziecku, poza tym wszystkie dzieci karmione piersią. Notatki ukazały mi jej historię położniczą, ale musiałam jeszcze zadać kilka pytań o obecną ciążę.

- Miała pani jakieś krwawienia?

- Nie.

- Jakieś upławy?

- Troszkę.

- Jakiego koloru?

- Głównie to żółtawe takie.

- Obrzęki kostek?

- Nie.

- Duszności?

- Nie.

- Wymioty?

- Troszkę. Ale nie za wiele.

- Zaparcia?

- No, na amen!

- Nikt pani jeszcze nie badał. Na pewno jest pani w ciąży?

- Coś o tym wiem ? odparła znacząco, śmiejąc się piskliwie.

Dzieciaki rozbiegły się już po całej poradni. Sala, wielka i opustoszała, była dla nich jak plac zabaw. Nie miałam nic przeciwko temu ? żaden zdrowy maluch nie oprze się otwartej przestrzeni, a zwłaszcza gdy ma zaledwie pięć lat. Lil uznała jednak, że musi pokazać, kto tu rządzi. Chwyciła przebiegające dziecko mocno za ramię i przyciągnęła do siebie. Ciężką dłonią strzeliła je przez skroń i ucho, po czym wrzasnęła:

- Stulże ten dziób i zachowuj się, ty przygłupie jeden! I cała reszta też!

Chłopiec zakwiczał z bólu i niesprawiedliwie zadanego mu ciosu. Uciekł na jakieś dziesięć metrów od matki, a potem zaczął krzyczeć i tupać. Wreszcie zabrakło mu tchu. Wtedy przerwał, wziął głęboki wdech i zaczął od nowa. Pozostałe dzieciaki przestały biegać, kilka zakwiliło. Radosna, choć hałaśliwa scenka z udziałem pięciu malców w okamgnieniu zmieniła się w pole walki, a wszystko przez tę głupią kobietę. W tamtej chwili serdecznie ją znienawidziłam. Nowicjuszka Ruth podeszła do chłopca i próbowała go pocieszyć, lecz ją odepchnął, po czym rozciągnął się na podłodze, wierzgając i krzycząc. Lil uśmiechnęła się
i powiedziała do mnie:

- Pani nie zwraca na niego uwagę, przejdzie mu.

A potem głośniej, do dziecka:

- Stulże ten dziób albo znowu oberwiesz.

Nie mogłam tego znieść. Nie chcąc dopuścić do spełnienia groźby, powiedziałam, że muszę zbadać jej mocz. Wręczyłam kobiecie laboratoryjny pojemnik i poprosiłam, aby udała się do toalety i dostarczyła mi próbkę. Później chcę zbadać ją samą, ciągnęłam, dlatego będzie musiała się rozebrać od pasa w dół i zająć miejsce na leżance. Gdy szła, jej pantofle człapały na drewnianej podłodze. Wróciła, chichocząc, i podała mi próbkę, po czym wyciągnęła
się na jednej z leżanek. Zacisnęłam zęby. "Co ją znowu tak rozbawiło?", zastanawiałam się.

Chłopiec wciąż leżał na podłodze, ale już tak nie krzyczał. Pozostałe dzieci sposępniały i nawet nie próbowały się bawić. Podeszłam do blatu roboczego, żeby przyjrzeć się próbce. Papierek lakmusowy zabarwił się na czerwono, co świadczyło o normalnej kwasowości. Mocz był mętny, jego ciężar właściwy wysoki. Zapaliłam palnik gazowy. Napełniłam probówkę moczem do połowy i dodałam parę kropel odczynnika Fehlinga, po czym podgrzałam całość. Mocz nie zawierał cukru. Na koniec ponownie napełniłam probówkę moczem i podgrzałam jedynie górną połowę. Nie pobielała ani nie zgęstniała, a to wskazywało, że w moczu nie było białka. Zajęło mi to łącznie pięć minut, podczas których chłopiec przestał płakać. Usiadł, a nowicjuszka Ruth bawiła się z nim kilkoma piłeczkami, turlając je w tę i z powrotem. Wytworne, delikatne rysy jej twarzy okalał biały muślinowy welon, który opadł, kiedy się nachyliła. Dziecko natychmiast go złapało i pociągnęło. Pozostałe wybuchnęły śmiechem. Znów wyglądały na radosne. "I nie ma w tym zasługi ich szorstkiej matki", pomyślałam, podchodząc do Lil.

Była gruba, a jej zwiotczała skóra brudna i mokra od potu. Od jej ciała bił zapach wilgoci i brudu. "Czy naprawdę muszę jej dotykać?", zastanawiałam się, gdy podeszłam bliżej do kobiety. Powtarzałam sobie, że ona i jej mąż zapewne gnieżdżą się razem z tymi wszystkimi dziećmi w dwóch albo trzech pokojach bez łazienki czy choćby gorącej wody, lecz moje obrzydzenie wcale przez to nie zelżało. Gdyby nie uderzyła tak bezdusznie własnego syna, być może miałabym dla niej więcej życzliwości. Założyłam rękawiczki chirurgiczne i okryłam ją od pasa w dół prześcieradłem, ponieważ najpierw chciałam zbadać piersi. Poprosiłam, żeby podciągnęła sweter. Chichotała i kiwała się na lewo i prawo, spełniając moje polecenie. Gdy odsłoniła pachy, zapach przybrał na sile. Z obydwu stron wypadły duże, obwisłe piersi. Uwydatnione żyły ciągnęły się w stronę wielkich, niemal czarnych brodawek. Te żyły niezawodnie świadczyły o ciąży. Z sutków dało się wycisnąć odrobinę płynu. "To tyle, jeśli chodzi o diagnozę", uznałam. Powiedziałam jej o tym. Zaśmiała się skrzekliwie.

- A nie mówiłam?

Zmierzyłam jej ciśnienie krwi, które okazało się dość wysokie. "Powinna więcej odpoczywać", pomyślałam, ale przy takiej zgrai nie miała na to żadnych szans. Dzieci odzyskały już dobry humor i znowu biegały po pomieszczeniu. Zsunęłam prześcieradło i odsłoniłam brzuch. Był duży, cały poznaczony rozstępami. Lekki nacisk mojej dłoni ukazał dno macicy tuż powyżej pępka.

- Kiedy ostatnio pani miesiączkowała?

- Niech mnie pani zastrzeli. Chyba w zeszłym roku. ? Zachichotała, a jej brzuch uniósł się i opadł.

- Czuła już pani ruchy?

- Nie.

- Teraz zbadam tętno dziecka.

Sięgnęłam po stetoskop położniczy. Był to mały metalowy instrument w kształcie trąbki, który przytykało się do brzucha szerszym końcem, a do mniejszego, spłaszczonego, przyciskało ucho. Zazwyczaj dało się w ten sposób usłyszeć miarowe, głuche bicie serca. Próbowałam w paru miejscach, lecz tym razem bez efektów. Zawołałam nowicjuszkę Ruth, ponieważ stwierdziłam, że potrzebuję konsultacji, a także potwierdzenia oceny zaawansowania ciąży. Ona również nie słyszała tętna płodu, uznała jednak, że pozostałe objawy wskazują na ciążę. Zasugerowała, abym dla pewności przeprowadziła badanie przezpochwowe. Tego właśnie się obawiałam.

Poprosiłam Lil, żeby podciągnęła kolana i rozsunęła nogi. Gdy to zrobiła, rozszedł się odór stęchłego moczu, wydzielin pochwowych i potu. Z trudem zapanowałam nad mdłościami. Jedyne, o czym byłam w stanie myśleć, to o tym, że nie wolno mi zwymiotować. Włosy łonowe miała pozlepiane w kępki, sfilcowane od lepkiej wilgoci i brudu. "Kto wie, czy nie złapała wszy łonowych", przeszło mi przez głowę. Nowicjuszka Ruth obserwowała mnie. Być może rozumiała, co czuję ? zakonnice były bardzo wrażliwe, choć niewiele mówiły.

Zwilżyłam wacik, by umyć nim wilgotny zasiniony srom, i to właśnie podczas tego mycia dostrzegłam, że z jednej strony był bardzo obrzmiały, zapuchnięty od płynu, z drugiej zaś nie. Rozsunęłam srom dwoma palcami i wówczas natknęłam się na twardy, drobny guz po obrzękniętej stronie. Potarłam go kilkakrotnie. Był dobrze wyczuwalny; twarde guzy na miękkich częściach ciała od razu nasuwają na myśl nowotwór. Czułam, że Ruth przez cały czas nie spuszcza mnie z oka. Podniosłam wzrok i spojrzałam na nią pytająco.

- Przyniosę rękawiczki. Proszę się wstrzymać z badaniem, siostro.

Wróciła po paru sekundach i zajęła moje miejsce. Nie odezwała się ani słowem, dopóki nie cofnęła ręki, po czym znów okryła Lil prześcieradłem.

- Możesz teraz opuścić nogi, Lil, ale zostań tutaj z łaski swojej. Za chwilę zbadamy cię jeszcze raz. Siostro, czy może pani podejść ze mną do biurka?

Przy biurku, które stało na przeciwległym krańcu pomieszczenia, zwróciła się do mnie bardzo cichym głosem:

- Sądzę, że ten guz to zmiana pierwotna kiłowa. Zaraz zadzwonię po doktora Turnera i zapytam, czy mógłby ją zbadać, póki tu jest. Jeśli ją odeślemy z poleceniem, żeby udała się do swojego lekarza, prawdopodobnie nigdy tego nie zrobi. Krętek blady może dostać się do łożyska i zakazić płód. Wrzód twardy to pierwsze stadium rozwoju kiły, a wczesne rozpoznanie i wdrożenie leczenia daje sporą szansę na wyzdrowienie i dziecku nic się nie stanie. Prawie zemdlałam. Pamiętam, że musiałam złapać się blatu, zanim zdołałam usiąść. Dotykałam jej - tej odrażającej istoty - i jej wenerycznego wrzodu. Głos uwiązł mi w gardle, lecz Ruth powiedziała życzliwym tonem:

- Proszę się nie martwić. Miała pani rękawiczki, siostro. Na pewno się pani nie zaraziła.

Poszła do Domu Nonnata, żeby zadzwonić po lekarza. Nie byłam w stanie się poruszyć. Przez bite pięć minut siedziałam przy biurku, walcząc z falami mdłości i dygocząc na całym ciele. Wokół mnie bawiły się dzieci, absolutnie szczęśliwe. Za parawanem nic się nie poruszało, aż moich uszu dobiegło niskie, miarowe chrapanie. Lil zasnęła. Lekarz zjawił się jakieś piętnaście minut później. Nowicjuszka Ruth poprosiła, żebym mu towarzyszyła. Chyba byłam blada, bo zapytała:

- Dobrze się pani czuje? Da pani radę, siostro?

Skinęłam, otępiała. Nie mogłam odmówić. Wszak byłam wykwalifikowaną pielęgniarką, przyzwyczajoną do strasznych sytuacji. Lecz nawet przez pięć lat pracy w szpitalu - pięć lat nagłych wypadków, operacji, pacjentów onkologicznych, amputacji, agonii, śmierci - nikt nigdy nie obudził we mnie tak głębokiego obrzydzenia jak Lil.

Lekarz zbadał kobietę i pobrał wymaz z wrzodu twardego do diagnostyki laboratoryjnej, a także próbkę krwi na odczyn Wassermanna. Następnie zwrócił się do Lil:

- Sądzę, że ma pani bardzo wczesne stadium choroby wenerycznej. Musimy...

Zanim zdążył dokończyć, Lil wybuchła gromkim śmiechem.

- O, Boziu! Znowu! A to dopiero!

Twarz lekarza pozostała niewzruszona.

- Rozpoznaliśmy chorobę we wczesnym stadium. Teraz podam pani penicylinę, a potem musi pani przyjmować po jednym zastrzyku dziennie przez dziesięć dni. Trzeba chronić pani dziecko.

- Pan się nie krępuje - zachichotała.

- Ja tam oporu nie stawiam - dodała i puściła do niego oko.

Z pozbawioną wyrazu twarzą przygotował dużą dawkę penicyliny i wstrzyknął jej w udo. Zostawił kobietę, by mogła się ubrać, i podszedł do biurka.

- Z laboratorium przyjdą wyniki krwi i surowicy - rzekł do Ruth - ale nie sądzę, żeby rozpoznanie budziło jakiekolwiek wątpliwości. Czy siostry mogłyby zorganizować codzienne wizyty domowe? Jeśli poprosimy, żeby sama stawiała się w przychodni na zastrzyki, to albo machnie na to ręką, albo zapomni. Jeżeli płód wciąż żyje, musimy zrobić wszystko, co w naszej mocy, żeby go uratować.

Fragment pochodzi z rozdziału "Poradnia dla kobiet w ciąży"

7 z 8
fot. BBC
fot. BBC

Mój pierwszy poród pośladkowy

Wskazówki cicho odmierzały upływający czas. Z dołu dobiegały głosy wołające: "Aye, aye, aye, conga". Goście krążyli po salonie, a potem hałas przybrał na sile, gdy wężyk zaczął wspinać się po schodach. Wszyscy krzyczeli na całe gardło i tupali w jednym rytmie. Siostra Bernadette sądziła, że hałas będzie przeszkadzał Betty, lecz ta rzekła:

- Nie, nie, siostryczko. Chcę wszystko słyszeć. Nie chcę, żeby w tym domu panowała cisza, a już na pewno nie w Boże Narodzenie.

Siostra uśmiechnęła się. Ostatnie skurcze były już silniejsze i następowały w krótszych odstępach. Podniosła się i zbadała Betty, a potem zwróciła się do mnie:

- Myślę, że będzie lepiej, jeśli wezwiesz doktora Turnera.

Dochodziła czwarta po południu, gdy po niego zadzwoniłam. Doktor Turner zjawił się kwadrans później. Byłam podekscytowana. Mój pierwszy poród pośladkowy! Betty chciała już przeć.

- Postaraj się ze wszystkich sił na początku nie przeć, kochana ? powiedziała jej siostra Bernadette.

- Oddychaj głęboko i spróbuj się rozluźnić, ale nie przyj.

Założyłyśmy fartuchy i maseczki, po czym znów wyszorowałyśmy ręce. Lekarz spojrzał na siostrę Bernadette.

- Niech siostra przyjmie poród. W razie czego będę obok.

Skinęła głową i powiedziała Betty, aby pozostała na plecach, z pupą na skraju łóżka. Poprosiła mnie i Ivy, żebyśmy przytrzymały jej nogi. Dopiero się uczyłam, dlatego siostra dokładnie tłumaczyła mi wszystko, co robi. Gdy krocze się rozszerzyło, dostrzegłam, że coś wychodzi, lecz nie wyglądało to jak pośladki dziecka. Było fioletowe.

- Doszło do wypadnięcia pępowiny. To dość częste podczas porodów pośladkowych. Pośladki nie tworzą zamkniętej kuli, przez co pępowina z łatwością może się prześlizgnąć między nogami dziecka. Póki pracuje prawidłowo, nie ma się czym martwić - wyjaśniła siostra Bernadette, widząc moje zdziwienie.

Krocze rozszerzało się dalej, aż w końcu dość wyraźnie ujrzałam pośladki dziecka. Siostra klęczała na podłodze, między nogami Betty.

- Przodujący pośladek lewy, co oznacza, że przejdzie pod spojeniem łonowym jako pierwszy. Teraz nie przyj, Betty - ciągnęła.

- Chcę, żeby to dziecko rodziło się pomału. Im wolniej, tym lepiej. Nogi maluszka będą podwinięte. Obrócę go, żeby mieć pewność, że znajduje się w położeniu najlepszym do porodu. Poza tym, gdy ciało dziecka będzie już na zewnątrz, grawitacja pomoże nam utrzymać odgiętą główkę. To ważne.

Wysunęły się pośladki. Siostra z niezmierną ostrożnością wsunęła dłoń do środka i zahaczyła dwa palce o zgięte nogi.

- Nie przyj, Betty, bez względu na wszystko - powiedziała.

Nogi wysunęły się z łatwością. Dziewczynka. Wysunął się również długi odcinek pępowiny. Pulsowała dość energicznie, co było widać gołym okiem, bez dotykania.

- Dziecko jest wciąż w pełni połączone z łożyskiem - wyjaśniła siostra.

- Pępowiną płynie życiodajna krew. Chociaż samo ciało częściowo już przyszło na świat, dopóki nie urodzi się główka lub dopóki nie oczyścimy nosa i ust, żeby dziecko mogło samodzielnie oddychać, jest całkowicie zależne od łożyska i pępowiny. Na samą myśl, że to poskręcane, pulsujące coś jest absolutnie niezbędne do życia, przeszły mnie dreszcze.

- Nie powinnyśmy włożyć jej z powrotem? - zapytałam.

- Nie ma takiej potrzeby. Niektóre położne tak robią, ale moim zdaniem nic w ten sposób nie zyskamy. Nadszedł kolejny skurcz, przy którym ciało dziecka wysunęło się aż po same barki.

Na ekranie przed kominkiem grzały się rozwieszone ręczniki. Siostra poprosiła o jeden, po czym owinęła nim noworodka.

- Robię tak z dwóch powodów - wyjaśniła.

- Po pierwsze, nie możemy pozwolić, żeby dziecko się wychłodziło. Jeśli wskutek zetknięcia z zimnym powietrzem zrobi gwałtowny wdech, to wciągnie płyn owodniowy, co może skończyć się śmiercią. Po drugie, dzięki ręcznikowi mogę pewniej chwycić noworodka. Jest śliski, a ja muszę obrócić go o kolejne dziewięćdziesiąt stopni, tak aby kość potyliczna znalazła się pod spojeniem łonowym. Zrobię to podczas wysuwania się barków.

Przy kolejnym skurczu lewy bark przodujący uderzył o dno miednicy. Siostra zahaczyła palec pod ramię, jednocześnie odrobinę obracając ciało dziecka zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Prawy bark pojawił się w ten sam sposób i obydwa ramiona znalazły się na zewnątrz. W ciele matki została już tylko główka.

- Masz córeczkę - siostra zwróciła się do Betty - ale sądząc po długości jej kończyn, wątpię, by urodziła się sześć tygodni przed terminem. Chyba pomyliły ci się daty. A teraz, Betty, chcę, abyś parła ze wszystkich sił i naprawdę wykorzystała każdy skurcz, żeby wypchnąć główkę. Być może doktor będzie musiał wykonać ucisk za spojeniem łonowym, ale wolałabym, żebyś sama ją wypchnęła.

Przez całe trzy minuty nie nadciągnął żaden skurcz i poczułam napięcie i niepokój (...).

Fragment pochodzi z rozdziału "Poród pośladkowy"

8 z 8
fot. BBC
fot. BBC

Najpiękniejsze dziecko, jakie w życiu widziałam

Doris zaczęła rodzić wczesnym rankiem. Cyril zadzwonił do nas w drodze do pracy. Doris zdążyła obudzić dzieci i wyprawić je do szkoły. Przyszła sąsiadka, żeby dotrzymać jej towarzystwa. Kiedy o wpół do dziesiątej dotarłam na miejsce, wszystko było w porządku. Wysprzątany dom lśnił czystością. Rzeczy dla dziecka czekały już w gotowości, podobnie jak gorąca woda, mydło i tak dalej. Doris była spokojna i radosna. Gdy się zjawiłam, sąsiadka wyszła, mówiąc, że wpadnie później. Poród przebiegł bez niespodzianek i całkiem szybko. O dwunastej w południe urodziła chłopczyka, który bez żadnych wątpliwości miał ciemną skórę.

Siłą rzeczy zobaczyłam go jako pierwsza i nie wiedziałam, jak zareagować. Przeciąwszy pępowinę, owinęłam go w ręcznik i położyłam do łóżeczka, żeby zająć się trzecią fazą porodu. To dało mi nieco czasu do namysłu. Czy powinnam coś powiedzieć? A jeśli tak, to co? A może powinnam po prostu podać jej dziecko i pozwolić, żeby zobaczyła je na własne oczy? Zdecydowałam się na to drugie rozwiązanie. Po prostu podniosłam dziecko i podałam Doris. Przez długą chwilę milczała, po czym rzekła:

- Jest śliczniutki. Taki wspaniały, że aż chce mnie się płakać.

Łzy napłynęły jej do oczu i pociekły po policzkach. Szlochała w głębi ducha, tuląc dziecko w objęciach.

- Och, jaki on śliczniutki. Nigdy tego nie chciałam, ale co mogłam zrobić? I co ja teraz pocznę? To najpiękniejsze z całego mojego drobiazgu.

Nie mogła już nic więcej wydusić przez łzy. Ten niespodziewany obrót wydarzeń poruszył mnie, musiałam jednak zrobić, co do mnie należało.

- Myślę, że łożysko wkrótce się urodzi. Odłożę dziecko do łóżeczka, tylko na parę minut, żebyśmy mogły bezpiecznie skończyć i doprowadzić panią do porządku. Potem porozmawiamy.

Pozwoliła mi zabrać dziecko i po dziesięciu minutach było już po wszystkim. Położyłam noworodka z powrotem w jej ramionach, po czym w milczeniu zabrałam się do sprzątania. Czułam, że lepiej będzie nie zaczynać żadnej rozmowy. Trzymała synka w ciszy przez długi czas, całując go i pocierając twarzą o jego twarzyczkę. Złapała go za dłoń, wyprostowała rączkę i powiedziała:

- Pani widzi, ma białe paznokietki. Czyżby błagała o nadzieję?

- Co ja tera pocznę? Co ja tera pocznę, siostro?

Łkała z bólu i rozpaczy, tuląc dziecko z zapałem i żarliwością matczynej miłości. Nie była w stanie mówić. Mogła jedynie jęczeć i kołysać synka w ramionach. Nie potrafiłam odpowiedzieć na jej pytanie. Bo niby jak? Dokończyłam to, co robiłam, i obejrzałam łożysko. Było nietknięte.

- Chciałabym wykąpać dziecko, a potem je zmierzyć. Mogę?

Potulnie oddawszy mi maleństwo, obserwowała każdy mój ruch, kiedy je kąpałam, jakby się bała, że mogłabym je zabrać. Chyba w głębi serca wiedziała, co się stanie. Zważyłam i zmierzyłam chłopca. Był dużym malcem: ważył ponad cztery kilogramy i miał prawie sześćdziesiąt centymetrów wzrostu. Z pewnością był śliczny. Jego skóra miała smagły kolor, na główce widniały już ciemne, kręcone włoski. Lekko spłaszczony grzbiet noska i szerokie nozdrza podkreślały wysokie czoło. Skórę miał gładką, bez zmarszczek. Oddałam go matce i rzekłam:

- To najpiękniejsze dziecko, jakie w życiu widziałam, Doris. Możesz być z niego dumna.
Spojrzała na mnie z przygnębieniem i rozpaczą.

- Co ja teraz pocznę?

- Nie wiem. Naprawdę. Wieczorem wróci z pracy twój mąż, święcie przekonany, że jest ojcem nowo narodzonego dziecka. Zechce je zobaczyć, nie możesz go przed nim ukryć. Moim zdaniem nie powinnaś być wtedy sama. Czy twoja matka mogłaby przyjść?

- Nie. To tylko pogorszy sprawę. On nienawidzi mojej matki. Zostałaby pani ze mną, siostro? Pani jest w porządku. Boję się, co zrobi Cyril, jak go zobaczy. I przycisnęła do siebie dziecko w desperackim geście obrony.

- Nie wydaje mi się, że jestem właściwą osobą - odparłam.

- Jestem położną. Może przydałby ci się pracownik opieki społecznej. Musisz myśleć o bezpieczeństwie swoim i dziecka.

Obiecałam, że się tym zajmę, po czym wyszłam. Myślę, że Doris przeżyła jedno szczęśliwe popołudnie ze swoim synkiem. Kołysała go do snu, tuliła, całowała, budowała tę niezniszczalną więź, jaką jest miłość matki, niezbywalne prawo każdego dziecka. Być może przeczuwała, co się stanie, i próbowała upchnąć całe lata miłości w tych kilku krótkich godzinach. Być może śpiewała mu tamte indyjskie pieśni, których nauczyła się przy ognisku. Zgłosiłam się do siostry Julienne i powiedziałam jej o swoich obawach.

- Masz rację - stwierdziła.

- Ktoś powinien z nią być, kiedy mąż zobaczy dziecko. Najlepiej, gdyby to był mężczyzna, tymczasem wszyscy pracownicy opieki społecznej w naszym rejonie to kobiety. Porozmawiam z proboszczem.

W rezultacie proboszcz posłał młodego wikariusza, żeby od godziny piątej po południu towarzyszył Doris. Nie poszedł sam osobiście, ponieważ uznał, że jego obecność przyciągnęłaby zbyt wielką uwagę. Wikariusz zgłosił, że wydarzenia potoczyły się mniej więcej tak, jak przewidziałam.

Cyril obrzucił dziecko jednym, przerażonym spojrzeniem, po czym z całych sił zamachnął się pięścią na żonę. Wikariusz zdołał zablokować ten cios. Potem Cyril chciał złapać dziecko i cisnąć nim o ścianę, lecz wikariusz znowu stanął mu na drodze.

- Jeśli ten bękart spędzi pod tym dachem choć jedną noc, zabiję i jego, i ciebie - powiedział do żony, a dziki błysk w jego oku dowodził, że mówił poważnie.

- Czekaj no, suko.

Fragment pochodzi z rozdziału "Doris"

Zapraszamy Was na Stopklatkę, gdzie od 7 września będziecie mogli obejrzeć serial "Z pamiętnika położnej", zainspirowany książkowym bestsellerem "Zawołajcie położną", autorstwa Jennifer Worth (Wydawnictwo Literackie)

Przewiń i czytaj dalej Wysokie Obcasy