Sekrety Ewolucji Kochania i Swawolenia - część II

Jak dobierają się ludzie - czyli dlaczego mężczyźni wolą młodsze i ładniejsze, a kobiety starszych i zamożniejszych. Z dr Bogusławem Pawłowskim z Katedry Antropologii Uniwersytetu Wrocławskiego rozmawia Artur Włodarski

Artur Włodarski: Na jakiej zasadzie dobieramy się w pary?

Dr. Bogusław Pawłowski: Teraz to już nauka. A wcześniej wszystko było takie proste. O wiele więcej mężczyzn brało pierwszą wolną. Znacznie więcej kobiet zostawało z pierwszym chętnym. Przynajmniej do czasów nowożytnych.

Nie byliśmy wybredni?

Nie mieliśmy wyjścia. Żyliśmy w kilkudziesięcioosobowych grupach. Liczba potencjalnych partnerów była ograniczona. Często zdarzało się, że młody chłopak "miał do wyboru" tylko jedną dziewczynę, bo z innymi, niezajętymi, był spokrewniony. Wybrzydzając, mógłby stracić i tę jedyną szansę. Dlatego mężczyźni są o wiele mniej wybredni niż kobiety.

Od kiedy mężczyźni mogą wybrzydzać?

Od niedawna. Jeszcze przed odkryciem uprawy roli wszystkich ludzi było tyle, ile teraz mieszka w Polsce. Ćwierć miliarda witało nadejście naszej ery, a pełny miliard pękł dopiero w roku 1600. To znaczy, że więk-szość ludzi miesiącami nie widziała obcych. Życie w aglomeracjach jest dla nas całkiem nowym doświadczeniem. I trudnym. Szczególnie dla mężczyzn. Kobiety z ewolucyjnych względów mają większą łatwość wyboru. Poeta Paul Geraldy nie bez słuszności mawiał, że to kobieta wybiera mężczyznę, który ją wybierze.

Dlaczego mężczyznom jest trudniej?

Za duża podaż. To proste. Proszę postawić się w sytuacji mieszkańca Bieszczad. Ma co najwyżej kilka dziewczyn do wyboru, spotyka je często i wie o nich wszystko. Przyjeżdża do miasta, na przykład Rzeszowa, a tu wszędzie nowe twarze. Tyle kobiet i co jedna, to atrakcyjniejsza. Którą wybrać? Instynkt podpowia- da mu: bierz tę i tę oraz tę. Nie możesz zmarnować żadnej okazji! A on jest skołowany, bo znalazł się w sytuacji, do której nie przywykł. Po trosze cały gatunek męski przeżył taką ewolucyjną wyprawę z Bieszczad do Rzeszowa. Zbyt mocno pobrzmie- wa w nas jeszcze echo dawnych czasów.

Może dlatego wciąż tak dużo mężczyzn żeni się z dziewczynami z sąsiedztwa, jakby nie można było gdzieś dalej poszukać sobie osoby na całe życie.

Po sąsiedzku dobierają się nie tylko w małych wsiach i miasteczkach. Kiedy przebadano mieszkańców miast leżących nad Renem, to okazało się, że prawdopodobieństwo związania się z kimś zza rzeki jest znacznie mniejsze. U progu XXI wieku rzeka nie powinna stanowić żadnej przeszkody. A jednak.

Skoro tak, to najwięcej małżeństw powinno zawiązywać się w piaskownicy, między tymi, co mieszkają tuż-tuż, a znają się ho, ho!

Nie, nie! Jeśli znamy kogoś zbyt długo, nic z tego nie wyjdzie. Na przeszkodzie stoi efekt Westermarcka. Chodzi o uniknięcie kazirodztwa. Przeszło 100 lat temu Edward Westermarck postawił zaskakującą tezę: ludzi nie podniecają osoby, z którymi się wychowali. W przeciwieństwie do przepiórek poznających rodzeństwo nawet wtedy, gdy chowało się oddzielnie - nie umiemy wyczuć nieznanych nam krewnych. Owszem, życie zna przypadki, gdy siostra i brat, nic nie wiedząc o swoim pokrewieństwie, zakochują się w sobie na zabój. Pod jednym wszakże warunkiem - wychowywali się oddzielnie. Natura wymyśliła bowiem bardzo prostą i skuteczną regułę psychologiczną zapobiegającą wsobnoś-ci. Można ją zawrzeć w zdaniu: "nie będziesz pożądał tych, z którymi się wychowujesz". Założyła, że towarzyszące nam do trzeciego - piątego roku życia osoby to najpewniej bliscy krewni. Z krewnymi lepiej nie mieć potomstwa, a skoro tak, to lepiej nie uprawiać z nimi seksu. W ten sposób tworzy się awersja seksualna do najbliższych krewnych.

Jak silna?

Małżeństwa Sim-pua na Tajwanie: panna młoda jako niemowlę trafia do rodziny pana młodego i pozostaje w niej aż do zaślubin. W zasadzie więc poślubia przyrodniego brata. Takie związki zwie się też minor. Ich przeciwieństwem są małżeństwa major, gdzie przyszli małżonkowie poznają się dopiero na ślubnym kobiercu. Ciekawe wyniki dało porównanie minor z major: w pierwszych było o jedną trzecią dzieci mniej, za to dwa i pół razy więcej rozwodów. Mężczyźni-minor trzy razy częściej odwiedzali prostytutki, za co kobiety-minor odpłacały się im trzykrotnie większą liczbą zdrad. Bywało, że teściowie takich kobiet, a ściślej ojcowie mężów, musieli siłą zapędzać synowe do małżeńskiego łoża. Pytane: "dlaczego nie chcą ze sobą sypiać", pary minor odpowiadały: "to tak, jakby po raz setny oglądać ten sam film".Inny, klasyczny już przykład, to kibuce. Na 2780 przebadanych par, gdzie i on, i ona wychowywali się razem, tylko kilkanaście zdecydowało się na potomstwo. Wyjątki? Pozorne, bo jak się okazało, w każdym z tych przypadków doszło do rozdzielenia dzieci przynajmniej na rok.Wreszcie małżeństwa Bint'amm w Libanie. Zawierają je kuzyni z kuzynkami, a ściślej dzieci braci prowadzących wspólne gospodarstwo. Tradycja chce, by biegające po wspólnym podwórku kuzynostwo kontynuowało wspólnotę rodzinną. A więc pobierają się. Ale tak, jak w pozostałych przypadkach - nie są to udane małżeństwa.

Do niedawna podręczniki nie rozpisywały się o efekcie Westermarcka...

Trochę przez Freuda. Efekt Westermarcka musiał czekać na akceptację całe 60 lat, nim przebił się przez mocno zakorzenione w świadomości antropologów kulturowych freudowskie kompleksy Edypa i Elektry. Autor psychoanalizy głosił, że najatrakcyjniejszym obiektem seksualnym jest dla chłopca mama, a dla dziewczynki tata, i że tylko silne tabu społeczne może okiełznać drzemiące w każdym z nas kazirodcze popędy. Ale czy właśnie kompleks Edypa nie potwierdza efektu Westermarcka? Edyp dlatego pożądał matki, bo długo nie miał z nią kontaktu. Podobnie z molestowaniem córek. Nieprzypadkowo ojcowie przybrani molestują je siedmiokrotnie częściej niż biologiczni. A jeśli już biologiczni, to głównie ci, którzy spędzali z dzieckiem niewiele czasu.A dlaczego homoseksualni bracia nie uprawiają ze sobą miłości? Przecież w dobie AIDS rodzony brat czy siostra byliby najbezpieczniejszymi partnerami seksualnymi. To jednak nie wchodzi w grę. Właśnie dlatego, że efekt Westermarcka istnieje i jest tak silny.

Równie silny u obu płci?

Silniejszy u kobiet. Kobiety żywią większą awersję do osób znanych od kołyski. To zresztą zrozumiałe: zachodzą w ciążę, rodzą, a potem karmią, a więc płacą większą cenę za ewentualne niepowodzenie. A jak duże jest ryzyko niepowodzenia, pokazały badania prowadzone w Czechach. U 161 spokrewnionych par doliczono się aż 17 proc. ciąż zakończonych poronieniem, a wśród pomyślnie urodzonych dzieci aż co czwarte miało poważną wadę genetyczną.

Może na wszelki wypadek lepiej dobierać się na zasadzie przeciwieństw? Przynajmniej jeśli chodzi o wygląd...

To zależy, w jak licznej populacji żyjemy. Jeśli do 500 osób - bardziej podobają się nam osoby do nas niepodobne. W populacjach większych - odwrotnie: wolimy podobnych, i to nie tylko zewnętrznie. Status społeczny, inteligencja, wykształcenie, zasobność - jeśli sobie nie odpowiadają, to dochodzi do mezaliansu.Pod względem istotnych ewolucyjnie cech swój ciągnie do swego. I tak jest w niemal wszystkich kulturach. Większość z nas wiąże się z partnerem "z tej samej półki". Jeśli sięgniemy wyżej - najpewniej dostaniemy po łapach. Drobny przedsiębiorca nawet nie będzie próbował usidlić słynnej modelki, ale już u kelnerki czy sekretarki nie jest bez szans.

Skąd wiemy, z jakiej "półki" jesteśmy?

Instynktownie znamy swoją wartość. Już jako nastolatki podświadomie rejestrujemy reakcję otoczenia. Gdy chcemy podbić serce piękności klasowej lub kapitana szkolnej drużyny i spotyka nas zawód - minimalnie opuszczamy poprzeczkę. I czynimy tak aż do momentu, gdy nasze oczekiwania zaczną odzwierciedlać naszą faktyczną atrakcyjność. Dopiero wówczas możemy być pewni sukcesu. I odwrotnie - nieprzerwane pasmo sukcesów sprawia, że nieustannie podnosimy poprzeczkę. Ilustruje to doświadczenie przeprowadzone na jednym z uniwersytetów amerykańskich. 60 osób obojga płci ponumerowano, przyklejając każdej numerek na czole. Polecono im dobrać się w pary z partnerem o możliwie najwyższym numerze. Tyle że nikt nie wiedział, jak został oceniony. Wokół osób o najwyższych numerach szybko zgromadził się tłumek. Oni też najszybciej znaleźli partnerów. Osoby jednocyfrowe najdłużej się dobierały. Okazało się, że w obrębie wszystkich par różnica między numerkami nie przekraczała pięciu. W żadnym przypadku nie doszło do numerkowego mezaliansu. W naturze jest tak samo: jeśli trzeba - obniżamy pułap naszych oczekiwań. Potwierdzają to obserwacje poczynione w barach dla samotnych. Mężczyźni i kobiety przychodzą tam na łów. Okazywało się, że z każdą godziną spadały ich wymagania. Pod koniec byli w stanie zaakceptować tych, których z początku ignorowali. Nazwano to efektem zamknięcia pubu. Zasada jest prosta: Jeśli dalej będę wybrzydzać - to pójdę do domu sam. Jeśli nie obniżę poprzeczki - to mogę nie związać się z nikim i nie doczekać potomków.

Na co zwracamy uwagę, gdy szukamy partnera?

Oczekiwania obu płci nie pokrywają się. Szukając partnera na całe życie, kobiety wolą mężczyzn starszych od siebie. Tacy mieli bowiem więcej czasu, by sprawdzić się, zdobyć wyższą pozycję w hierarchii społecznej i zgromadzić środki pomocne w utrzymaniu dzieci. Zaś co do kochanka... tu wychodzi dwoistość kobiet. Bo okazjonalny partner może być zupełnym zaprzeczeniem stałego. Bohaterem fantazji seksualnych żony o 10 lat starszego, statecznego intelektualisty prędzej będzie o 10 lat młodszy instruktor tenisa, niż ktoś pokroju jej męża-safanduły. A mężczyzna - przeciwnie: stosuje jednakowe kryteria zarówno przy wyborze kochanki, jak i partnerki na całe życie. W obu przypadkach liczy się wiek i wygląd. Wiek - bo im młodsza, tym więcej zdąży urodzić mu dzieci, a wygląd, bo atrakcyjnym synom i córkom łatwiej będzie znaleźć atrakcyjnych partnerów. I tu, i tu chodzi o pozostawienie po sobie jak największej liczby genów. Poza tym zdrowy wygląd świadczy o zdrowym genotypie.

Zacznijmy od kobiet. Dlaczego kobiety piękne są atrakcyjne?

Ponieważ przodkowie zostawili nam geny stawiające znak równości pomiędzy pięknem a atrakcyjnością. A mamy takie geny, bo ludzie, którzy stosowali kryteria piękna, zostawili więcej potomków niż ci, którzy ich nie stosowali.

Mimo to piękno nie jest arbitralne...

Całe szczęście. Inaczej wszystkie piękne kobiety byłyby podobne do siebie jak siostry.Poczucie piękna jest bardzo względne, co potwierdzi każdy więzień, który od miesięcy nie widział kobiety. Świadczy też o tym dość przygnębiający w swej wymowie przykład podawany przez Darwina. Opisuje on afrykańskie plemię Jollof, gdzie mężczyźni, niczym hodowcy, selekcjonowali kobiety pod względem urody. Poślubiali tylko najatrakcyjniejsze, pozostałe zaś sprzedawali. Tym sposobem liczba pięknych kobiet w plemieniu co prawda się zwiększyła, ale równie szybko wzrosły oczekiwania kolejnych pokoleń mężczyzn. Płynie z tego niewesoły wniosek, że piękno nie może istnieć bez brzydoty, a piękność zaczyna błyszczeć dopiero na tle szarzyzny tłumu. Każdy z nas chciałby możliwie jak najbardziej atrakcyjnego partnera. Ale na rynku piękności popyt zdecydowanie przewyższa podaż. Stąd tak dużo miłosnych dramatów. Atrakcyjni mogą liczyć na atrakcyjnych, przeciętni na przeciętnych, brzydcy - hm... im najtrudniej znaleźć partnera.

Nie tylko im. Miss Węgier popełniła samobójstwo, bo - jak napisała w pożegnalnym liście - przez całe życie była bardzo samotna. Zwłaszcza po tym, jak okrzyknięto ją najpiękniejszą. Prawie wszyscy mężczyźni sądzili, że jest poza ich zasięgiem. Podobne problemy miewają niektóre modelki i aktorki.

Sugeruje pan, że boimy się zbyt wysoko ustawić poprzeczkę? A może sama była winna swej samotności? Miała zbyt wysokie wymagania? Czekała na ideał, który się nie zjawił? Trudno uwierzyć, by nikt nie składał jej propozycji. Nie traktowałbym wybitnej urody w kategoriach upośledzenia. Wszystkie badania potwierdzają, że osoby urodziwe łatwiej dostają pracę i awansują. Mają mnóstwo handicapów nad mniej atrakcyjnymi.

I gdzie tu sprawiedliwość?

Nigdzie. Z biologicznego punktu widzenia wcale nie jesteśmy równi. Są wśród nas wygrani i przegrani. Deklaracja niepodległości Jeffersona odnosiła się do równości względem prawa, a nie do równości biologicznej.

Dlaczego mężczyźni wolą młodsze?

Wiek jest jedną z trzech - obok figury i twarzy - determinant urody kobiecej.Ciekawe, że u innych ssaków nie jest tak istotny: dla szympansa dużo starsza samica będzie równie atrakcyjna jak młoda, pod warunkiem, że obie są w okresie rui. A dla mężczyzny - nie. Może to wynikać ze stałości związków partnerskich; najprawdopodobniej już od plejstocenu mężczyźni postępowali tak, jak robią to dziś - żenili się na całe życie.

A czy nie powinno być odwrotnie? Przecież to kobiety powinny wiązać się z młodszymi, skoro przeżywają mężczyzn średnio o 10 lat.

Liczy się nie długość życia, ale okres zdolności do reprodukcji. U kobiet kres marzeń o macierzyństwie wyznacza menopauza, przypadająca na 45 - 50 rok życia. U mężczyzn nie ma tak wyraźnej granicy i bywa, że ojcami zostają nawet osiemdziesięciolatkowie. Szacuje się, że ponad 70 procent siedemdziesięciolatków wciąż jest płodnych. Czyli wiek mężczyzn nie ma takiego znaczenia. A kobiet tak. Ktoś, kto poślubia 35-latkę, ma mało czasu na zostanie ojcem, a jeśli już, to nie więcej niż dwójki dzieci. Jeśli zaś weźmie dziewczynę 18-letnią, ma na to 30 lat. Dlatego w społeczeństwach tradycyjnych kałym, czyli opłata uiszczana przez mężczyznę lub jego rodzinę, zależy od wieku oblubienicy. Im młodsza - tym kałym wyższy.

Odnoszę wrażenie, że coraz więcej jest małżeństw, w których małżonkowie należą do różnych pokoleń.

Małżeństwa międzypokoleniowe stają się modne w kręgach establish-mentu. Tam gdzie w grę wchodzi sława, władza lub fortuna, mężczyźni często poślubiają kobiety mogące być nawet ich wnuczkami. Zależy też od kultury. U Hindusów różnica wieku między partnerami jest duża na początku. Sporo 25-latków żeni się tam z 16-latkami. Później nożyce wiekowe rozwierają się nieznacznie. Inaczej na Zachodzie. Tu, zwłaszcza wśród studentów, powszechne są małżeństwa rówieśnicze. Ale później różnica wieku się zwiększa. 40-latek często żeni się z kobietą o 15 lat młodszą, a 50-latek - nawet o 20 lat młodszą. I nikogo to specjalnie nie dziwi.

Dlaczego kobiety na to idą?

Ponieważ o atrakcyjności mężczyzny bardziej nawet od wieku decyduje status i zasoby materialne. Im starszy, tym często zamożniejszy i lepiej ustawiony. I mimo że jego sprawność fizyczna spada, akcje na rynku seksualnym mogą rosnąć. Proporcjonalnie do grubości portfela.

Ale kiedyś nikt nikogo o wiek nie pytał. Ewolucja nie selekcjonowała kobiet tak, jak to robią mężczyźniw ofertach matrymonialnych.

Owszem, nasi praprapradziadowie nie znali wprawdzie kalendarzy, za to byli czuli na atrybuty młodości: gładkość i barwę skóry czy długość i jedwabistość włosów. Wszystkie morfologiczne wyznaczniki atrakcyjności są skorelowane z wiekiem. Dlatego mężczyźni zawsze woleli młode i ładne.

A więc i szczupłe.

Tak. I nie bez powodu. Gdy porówna się rozkładówki "Playboya" z ostatnich czterdziestu lat, widać, że mimo różnic we wzroście i masie ciała wszystkie sfotografowane na nich kobiety mają identyczny WHR, czyli wskaźnik obwodu talii do bioder (ang. Waist to Hip Ratio). Przypadek? Nie. W roku 1993 w Holandii na dużą skalę przeprowadzano program sztucznych zapłodnień. Okazało się, że prawdopodobieństwo zapłodnienia wyraźnie maleje wraz ze wzrostem WHR. A więc im relatywnie szersza talia - tym gorzej. Idealny okazał się wskaźnik 0,7. Wzrost do wartości 0,8 oznaczał aż 40-procentowy spadek skutecznych, czyli zakończonych urodzeniem dziecka, zapłodnień. Kobiety, które mają wiotką kibić, rzadziej zapadają na niektóre choroby, prędzej dojrzewają i są lepiej predestynowane do macierzyństwa.Jest też inne, bardziej prozaiczne wytłumaczenie. Kiedyś wysoka śmiertelność dzieci i częste poronienia skazywały kobiety na życie od ciąży do ciąży. Pomiędzy nimi były okresy karmienia piersią, w czasie których młoda matka pozostawała bezpłodna. Ponieważ płodna kobieta była rzadkością - natychmiast zachodziła w ciążę. Chcąc uniknąć konieczności chowania nie swoich dzieci, mężczyźni rozwinęli w sobie awersję do najmniejszego nawet poszerzenia w talii, biorąc je za objaw wczesnej ciąży. Dlatego kobiety z godnym podziwu uporem ściskały talię gorsetem. Dlatego w wielu kulturach, także w naszej, poszerza się biodra, jak nie liściastymi spódnicami, to pumpiastymi spodniami. A tam, gdzie seksualność chce się stłumić - wdziewa się habity, suknie i stroje maskujące talię. Zakonnice i muzułmanki nie powinny przecież wyglądać prowokująco.

Ale kiedyś nie było też takiej obfitości pokarmu i ochrony przed zimnem. Równie dobrze ewolucja mogła premiować tkankę tłuszczową, jako swego rodzaju energetyczną polisę ubezpieczającą od głodu i chłodu.

Owszem, tam gdzie brakowało jedzenia, tusza była pożądana. Jeszcze do niedawna w niektórych plemionach panny na wydaniu wtrącało się do klatek i dokarmiało. Ich beczułkowata sylwetka miała symbolizować dostatek i płodność. A dziś? Dziś raczej oznacza kłopoty. Kiedy pokarmu jest w bród, nie ma powodu, by kobieta odkładała kalorie w postaci tłuszczu. Jeśli jednak je magazynuje - to niedobrze, bo oznacza, że albo ma zły metabolizm, albo większą podatność na choroby układu krążenia, albo wręcz cukrzycę. Ergo, jej potencjał reprodukcyjny jest niższy. Dziś więc szczupła znaczy zdrowa.

Ale jak bardzo szczupła? Jak daleko to wahadło może się wychylić w drugą stronę?

To co robią anorektyczki, ma znamiona autodestrukcji. Kiedy kobieta się głodzi, w jej organizmie zachodzą niepokojące zmiany: zaczyna być produkowany progesteron, częstość owulacji się zmniejsza, może w ogóle ustać miesiączkowanie.

Patrząc na modelki, łatwo dojść do wniosku, że obecnie lansuje się kobiety, które z biologicznego punktu widzenia nie są najlepszymi matkami.

To faktycznie zastanawiające. Teoretycznie mężczyźni powinni przedkładać krągłości Marilyn Monroe nad kanciastość Kate Moss. Jest kilka koncepcji wyjaśniających, dlaczego odeszliśmy od rubensowskich kanonów piękna. Jedna mówi, że obsesja kobiet na punkcie odchudzania bierze się z podświadomej chęci uniknięcia zbyt wczesnej ciąży.Według innej, anoreksja jest reakcją na przegęszczenie: kiedy wybucha bomba demograficzna, stopniowo włączają się mechanizmy eliminujące część kobiet i mężczyzn z puli reprodukcyjnej. Trochę jak u lemingów, które - gdy jest ich za dużo - pędzą na oślep, spadają ze skały i zabijają się.Z kolei mój przyjaciel z Liverpoolu ma na to własny pogląd. Uważa, że winny jest... obraz dwuwymiarowy. Zrobił badania, z których wynika, że taki obraz powiększa obiekt o około 10 - 15 procent. Kobiety patrzące na fotografie modelek myślą - och, jakie one zgrabne! Nie wiedzą, że kobiety z magazynów mody w rzeczywistoś-ci są za chude. Same widzą siebie dwuwymiarowo - przed lustrem i wydają się sobie za grube. Nie pasują do standardów narzuconych przez media. Szał odchudzania się może więc być pochodną upowszechnienia telewizji oraz kolorowych pism. Wcześniej tego nie było.

Pod względem wzrostu i tuszy, a raczej jej braku, modelki znacznie odstają od średniej.

Zupełnie inaczej z twarzą: o ile tam popłacało odstępstwo od przeciętności, tak tu premiowana jest przeciętność do kwadratu. Już w roku 1883 Francis Galton zauważył, że nałożenie na siebie fotografii różnych twarzy daje twarz uśrednioną, znacznie atrakcyjniejszą niż jakakolwiek wyjściowa. A im więcej twarzy wyjś-ciowych - tym lepszy efekt końcowy. Regułę Galtona potwierdziły przeprowadzone niedawno komputerowe symulacje z udziałem zdjęć studentek. Przy okazji wyjaśniło się, dlaczego o wiele łatwiej rozpoznajemy polityków niż modelki. Twarze tych pierwszych są o wiele bardziej charakterystyczne.

Skoro średniość jest najatrakcyjniejsza, to dlaczego każdą kobiecą twarz można upiększyć przez powiększenie oczu lub uwydatnienie ust?

Znamienne, że dotyczy to głównie kultur odzieżowych. Podkreślają twarz, szyję i dłonie, czyli to, co prawie zawsze wystaje spod ubrania. Nie tylko biżuterią i makijażem. Powiększający źrenice wyciąg z belladonny czyli wilczej jagody, święcił triumfy już w renesansie. Do dziś używają jej aktorzy. Okazuje się, że ludzie o większych źrenicach wydają się atrakcyjniejsi. Układ wegetatywny sterujący szerokością źrenic zwęża je, gdy widzimy coś nieprzyjemnego i rozszerza na widok czegoś miłego. Kiedy ktoś wpatruje się w nas rozszerzonymi źrenicami, odczytujemy to jako akceptację naszej osoby. To sygnał zachęty: podobasz mi się, podejdź bliżej, porozmawiajmy. Rozszerzone źrenice są jak zielone światło.Odwrotnie, gdy źrenice są zwężone. Nawiązywanie rozmowy z kimś takim to jak przejeżdżanie skrzyżowania na czerwonym świetle. Może się udać, ale może też dojść do groźnej kolizji.Sygnały źrenic odbieramy całkiem podświadomie. Podobnie mimowolny, trwający jedną trzecią sekundy ruch brwi w momencie spotkania znajomej osoby. Jeśli jej brwi drgnęły do góry, to dobrze - najwyraźniej nasz widok ją cieszy. Jeśli nie - raczej nie darzy nas sympatią. I choćby nawet wykrzyknęła: "Edek? Jak miło cię widzieć!", czujemy, że więcej w tym kurtuazji niż sympatii i tak naprawdę myśli sobie: "No nie! Musiał się napatoczyć akurat teraz?". Okazuje się, że jest to przekaz uniwersalny dla wszystkich kultur. I miarodajny wskaźnik żywionej dla nas sympatii. Da się zafałszować słowa, uśmiech, a tego gestu nie.

A więc przysłowiowym zwierciadłem duszy są nie tyle całe oczy, ile źrenice?

Naukowcy mogą wyczytać z nich najróżniejsze rzeczy. Jak to, że mężczyźni w większości nie lubią dzieci, a kobiety - tak. Odkryli nawet, że te, które nie mają potomstwa, zapatrują się na nie inaczej niż matki. O ile zdjęcia dzieci powodują u bezdzietnych mężczyzn zwężenie źrenic, tak kobiety zawsze reagują ich rozszerzeniem - bezdzietne mniejszym, matki - większym. W ten sposób ocenia się też preferencje seksualne: mężczyźnie oglądającemu zdjęcie kobiety oczy się powiększają, zwłaszcza wtedy, gdy jest naga. Ale gdy źrenice rozszerzają mu się na widok innego nagiego mężczyzny - niewykluczone, że jest homoseksualistą.

Mówi się, że kobiety malują się dla innych kobiet.

I tak, i nie. Malują się, by nie zginąć w tłumie, by być atrakcyjniejszymi od innych. Bardziej dbając o wygląd, stosując lepsze kosmetyki czy zdrowszą dietę, kobiety nieustannie podnoszą poprzeczkę atrakcyjności. Makijaż podkreśla urodę i tuszuje jej braki. Wydawałoby się, że mężczyźni powinni być za. A jednak ich stosunek jest ambiwalentny. Odważny makijaż najbardziej podoba się im u nieznajomych kobiet, znacznie mniej u narzeczonej, a najmniej u własnej żony. Mężczyzna niechętnie odnosi się do prób eksponowania urody przez kobietę, którą zdobył i uważa za swoją. Skoro są razem, to po co nadal chce błyszczeć? By zwrócić uwagę innych? Przyciągnąć rywala?

Czy męskie twarze podlegają podobnym regułom?

I kobiece, i męskie powinny być symetryczne. Z badań wynika, że symetryczni bardziej nam się podobają. Wytłumaczenie może być takie: symetria jest gwarancją jakości genotypu. Jeżeli pomimo różnych niekorzystnych czynników środowiska, czy to w okresie pre- czy postnatalnym, ciału udaje się zachować symetrię, to dobrze świadczy o jego witalności. Jeśli nasz organizm byłby słabszy, to zaniedbałby symetrię, koncentrując się na walce z infekcją czy ze skutkami niedożywienia. Dlatego osoby o regularnych rysach i proporcjonalnej sylwetce mają wyższe notowania u płci przeciwnej.

Wydaje mi się, że kanony męskiej urody są bardziej rozciągliwe. Za przystojnego uchodzi zarówno Joe Tempest, obdarzony niemal kobiecą twarzą wokalista grupy Europe, jak i męski do granic negroidalności Arnold Schwarzenegger. Odległość dzieląca delikatną Sophie Marceau od Grace Jones (najbardziej męskiej z modelek) - nie jest tak przepastna.

Najwyraźniej mężczyźni nie gustują w chłopczycach. Od kobiet oczekują kobiecości, czyli tego, czego sami nie mają, lub mają niewiele. W drugą stronę to nie działa. A co do mężczyzn typu macho - miewają czasem przewagę. Przekonało się o tym dwóch badaczy - Miller i Muller - gdy porównali twarze o łagodnych i o ostrych rysach. Okazywało się, że mężczyźni tacy jak generał Lebiedź - by nie szukać daleko - częściej docierali do generalskich szarż i zostawiali więcej potomków. Może dlatego, że silniej zarysowane szczęki i rysy świadczą o wyższym poziomie androgenów, a może dlatego, że wzbudzają po prostu większy respekt.Uderzające, jak wiele kobiet, zwłaszcza z kręgów menedżerskich, też chce wzbudzać respekt. Właśnie po to przywdziewają stroje akcentujące ramiona. Szerokie ramiona to cecha typowo męska. Ich poszerzanie pagonami, piórami czy epoletami miało podkreślać wysoki status społeczny. Eksponując ramiona, kobiety sygnalizują: pod względem wiedzy i zdolności wcale nie ustępujemy mężczyznom. Potrafimy być twarde jak oni i tak samo skuteczne.Z podobnych przyczyn, choć na znacznie większą skalę, rozpowszechniły się wysokie obcasy. Nie jest przypadkiem, że noszą je kobiety. W ten sposób pragną zatrzeć różnice wzrostu między sobą a mężczyznami. To równanie do mężczyzn wynika z chęci wyrównania szans.

Czy gdy patrzymy na kogoś, możemy ocenić, jaki ma temperament seksulany?

Od kilkuset lat próbuje się korelować różne cechy morfologiczne z różnymi typami temperamentu i zachowań. Na przykład Lombroso, włoski psychiatra i antropolog, usiłował z kształtu męskich czaszek wyczytać, czy badany jest urodzonym zabójcą, złodziejem, czy gwałcicielem, a z kobiecych - czy ma skłonności do prostytucji. Oczywiście bez efektu. Co nie zmienia faktu, że do dziś podejmuje się próby morfologicznej klasyfikacji behawioru. Sam zresztą uczestniczyłem w takich badaniach. Chodziło o sprawdzenie, czy istnieje związek pomiędzy zmianami poziomu hormonów w ciągu doby a asymetrią ciała. Mogę powiedzieć, że złożyłem ofiarę na ołtarzu nauki. Zobaczyłem, co to znaczy być królikiem doświadczalnym. W jednym z brytyjskich szpitali co pół godziny pobierano mi krew - w sumie 48 razy. Także co pół godziny mierzono mnie dokładnie. Wszystkie pomiary na wszelki wypadek dublowano - więc w zasadzie mierzono mnie cały czas.

I co się okazało?

Między innymi to, że stosunek długości serdecznego palca do wskazującego świadczy o poziomie męskich hormonów - androgenów. A więc im mężczyzna ma dłuższy czwarty palec względem drugiego, tym wyższy ma również poziom androgenów i tym silniejszy temperament seksualny. U kobiet palce są mniej więcej równe, albo drugi jest dłuższy od czwartego. Taki sposób oceny poziomu hormonów płciowych zwany jest testem Manninga.

A na co patrzą kobiety?

Jeśli już - to na wzrost. Ktoś nawet obliczył, że każdy cal wzrostu jest dziś w Ameryce wart 600 dolarów rocznej pensji. Ale ja nie widziałem tych danych. Zasadniczo cechy morfologiczne nie są dla kobiet istotne, zwłaszcza gdy szukają partnera stałego, na lata. Co innego, gdy chodzi o krótkotrwały romans. W ogóle im bardziej przelotny związek, tym cechy morfologiczne ważniejsze. Jeśli kobieta zdradza, to z reguły z mężczyzną inteligentniejszym, przystojniej-szym, albo zamożniejszym od męża. W przypadku mężczyzn jest inaczej: kochanki są z reguły młodsze od żon, ale nie muszą być atrakcyjniejsze.

Czy muskulatura pomaga?

Nie sądzę, by w XXI wieku wy-znacznikiem sukcesu i statusu ekonomicznego mężczyzny miała być budowa ciała. A na pewno nie szerokość ramion. W ciągu kilku ostatnich stuleci znaczenie siły fizycznej bardzo zmalało. Mężczyźni nie toczą ze sobą bójek o kobiety i nie uganiają się za dziką zwierzyną. Krzepa przestała być potrzebna.

Skąd w takim razie rosnąca popularność siłowni?

Wystarczy spojrzeć, gdzie narodził się kult ciała - Zachodnie Wybrzeże Stanów Zjednoczonych. Ogromna koncentracja bogactwa. Dużo zamożnych mężczyzn. Trudny wybór. Co robią kobiety? Szukają pierwszej różnicującej cechy. Zaczyna działać zasada zmiennego priorytetu. Coś, co do tej pory nie miało większego znaczenia, naraz staje się języczkiem u wagi. Sylwetka kulturysty zaczyna być atrybutem wyróżniającym mężczyznę z tłumu innych, a tym samym podnoszącym jego atrakcyjność. Ale nie tak bardzo, jak oni sami by tego chcieli. Otóż badania wykazały, że i mężczyźni, i kobiety mylą się co do gustów przeciwnej płci: panowie sądzą, iż panie wolą potężniej zbudowanych mężczyzn niż w rzeczywistości, panie za najbardziej pociągające dla panów uznają kobiety szczuplejsze niż w te, jakie naprawdę podobają się mężczyznom. Najwyraźniej więc przypisujemy przeciwnej płci własne preferencje.

A czy zapach może być kryterium wyboru partnera?

Owszem, zapach partnera nie jest dla nas obojętny. Inna sprawa, że jak nigdy dotąd możemy maskować swoje naturalne zapachy, tłumić je aromatem syntetycznych kosmetyków. Choć brzmi to paradoksalnie, przemysł kosmetyczny zmarginalizował znaczenie naturalnego zapachu ludzkiego ciała.

Zmarginalizował, ale nie wyeliminował...

Kilka lat temu Wedekind i Furi wykazali, że za pomocą zapachu kobieta potrafi zorientować się, na ile mężczyzna ma różne od jej własnych geny zgodności tkankowej. A im bardziej różne - tym lepiej dla ich dzieci. Bo im większe zróżnicowanie genetyczne rodziców, tym większą żywotność potomstwa. A że kobieta zmienną jest, to w okresie ciąży lub laktacji jej upodobania zapachowe zmieniają się o 180 stopni. Wtedy górę bierze podobieństwo. Wybierając podobne, a nie odmienne geny zgodności, kobieta oczekuje wsparcia ze strony osób z nią spokrewnionych.

Dlaczego akurat takich?

Ponieważ im głównie powinno zależeć na pomyślności jej dziecka: jeśli dorośnie - poniesie w świat nie tylko swoje, ale także i ich geny.Preferencje kobiet zmieniają się też w różnych fazach cyklu: w płodnej jest o wiele mniej wybredna niż w niepłodnej. Przykładem jest obecny w pocie androstenon. Panowie wydzielający dużo androstenonu pachną dość odpychająco zarówno dla więk-szości kobiet, jak i innych mężczyzn. Nie bez przyczyny: zapach ten, nieco podobny do moczu, ma trzymać innych mężczyzn na dystans. Zaś reakcje kobiet na androstenon zależą od fazy cyklu: gdy są niepłodne - działa na nie odpychająco, a gdy są płodne - nie działa wcale; zwiększa się ich tolerancja na androstenon, a tym samym na wydzielających go mężczyzn. Dlaczego? By przypadkiem nie zmarnować szansy na zapłodnienie.Nieco inaczej wygląda to u kobiet biorących pigułki antykoncepcyjne. Takie pigułki, mówiąc krótko, imitują proces ciąży. Najnowsze, tzw. trzeciej generacji, robią to bardziej subtelnie. Ale poprzednie - zawierające znacznie więcej hormonów - nie tylko znosiły reakcję kobiety na zapach mężczyzny, ale także naturalną cykliczność jej seksualności. Biorąca je miała np. stałe, a nie zmienne libido przez cały okres cyklu i mniejszą ochotę na seks.

Być może to pytanie tłumaczy się samo, lecz jednak je zadam: dlaczego zależy nam na możliwie najbardziej atrakcyjnym partnerze?

Atrakcyjny, a więc ogólnie pożądany. Wiążąc się z kimś takim, zwiększamy swoje szanse na sukces reprodukcyjny i atrakcyjne potomstwo. Jednym słowem, taki partner daje naszym genom widoki na nieśmiertelność.

Czy atrakcyjność można mierzyć?

Są różne kryteria oceny. Jedno z nich to długość stosunku. Im samica dla samca atrakcyjniejsza, tym czas kopulacji krótszy. Świetnie to wychodzi u makaków. Atrakcyjna samica pobudza samca bardzo szybko: cztery, pięć minut, i po wszystkim. A gdy jest taka sobie - kopulacja trwa kwadrans i dłużej. Fizyczna atrakcyjność jest bardzo subiektywna i wprost proporcjonalna do okresu abstynencji.

Jacy mężczyźni są najbardziej atrakcyjni?

Męscy. Kobiety zawsze oczekiwały od mężczyzn, by byli męscy, cokolwiek to miało znaczyć. Z czym innym kojarzono męskość w epoce jaskiniowej, z czym innym kojarzona jest teraz. Kiedyś przynosili zwierzynę, teraz pieniądze. Kiedyś latali z włóczniami, teraz z kartami kredytowymi. Zmieniły się atrybuty męskoś-ci. Mężczyźni, którzy tracą pracę, władzę lub pieniądze - tracą też libido. Postrzegają siebie jako mniej atrakcyjnych. Wzrost poziomu kortyzolu, nazywanego też hormonem stresu, obniża poziom androgenów, a co za tym idzie potencji i samooceny.

Czy pieniądze są afrodyzjakiem?

Bywają nim. Dobrobyt materialny może być jednym z atrybutów atrakcyjności. W Stanach Zjednoczonych obliczono, że dochody młodych, ale już żonatych mężczyzn są półtora raza większe niż dochody ich nieżonatych rówieśników. Zarabiają więcej nie dlatego, że mają żony, ale dlatego, że mają cechy wyróżniające ich zarówno na rynku pracy, jak i matrymonialnym.Okazało się też, że atrakcyjność fizyczna żony stanowi bardzo miarodajne kryterium pozycji męża. Szybko rosnące dochody i wpływy mężczyzny podbijają jego akcje na rynku seksualnym. Awansując - może liczyć na coraz młodsze i ładniejsze partnerki. Czasem nie najlepiej rokuje to jego dotychczasowemu związkowi. Liczba rozwodów wywołanych awansem społecznym mężczyzny jest szczególnie wysoka w państwach takich jak Polska, które dopiero zdążają do gospodarki wolnorynkowej.

W "Czerwonej królowej" Matt Ridley pisze, że kobiety bardzo szybko przyswajają sobie zewnętrzne atrybuty statusu. Gotów się nawet zakładać, że potencjał reprodukcyjny kierowców BMW jest wyższy niż posiadaczy aut pośledniejszych marek. Kobiety myślą tak: skoro BMW są takie drogie, to jeżdżący nimi mężczyźni muszą być sprytniejsi od innych, a skoro są tacy sprytni, to potrafią też zatroszczyć się o potomstwo.

Z ewolucyjnego punktu widzenia takie BMW niczym nie różni się od 10 krów, które ma Buszmen czy Kypsygis. Drogi samochód w Europie jest tym samym, co stado bydła w Afryce czy pole ryżu w Azji. Wyznacznikiem możliwości mężczyzny lub po prostu... wabikiem.

Ta elastyczność kobiet jest trochę niepokojąca. Łapiąc się na takie wabiki, łatwo mogą porzucać dotychczasowych partnerów dla coraz bogatszych mężczyzn.

Tak, ale im wyżej, tym trudniej. Możni tego świata nie skarżą się na brak powodzenia. Zdobyć ich nie jest łatwo. A nawet jeśli się uda, to nie wiadomo na jak długo. Za rok czy dwa ledwie wygrzane miejsce w małżeńskim łożu może zająć inna. W takiej sytuacji najlepszym rozwiązaniem jest wierność. Uderzające, jak silny jest związek między statusem męża a wiernością jego partnerki. Kobiety, które mają partnerów z kręgu finansowych elit, mogą stanowić wzór moralności - najwyżej co setna dopuszcza się zdrady. Partnerki mężczyzn o niższym statusie - wręcz przeciwnie - aż do 30 proc. miewa skoki w bok. Odwrotnie mężczyźni: im biedniejsi - tym wierniejsi. Ci, którzy znajdują się na dole drabiny społecznej, zdradzają sporadycznie, ci z wyższych jej szczebli - notorycznie. W sumie, spoglądając na wykres obrazujący zależność stałości part-nerskiej od statusu społecznego, widać jakby dwie piramidy: kobiecą zwężającą się ku górze i męską - taką samą, tyle że skierowaną czubkiem do dołu.

A czy zamożność podnosi atrakcyjność kobiet?

Może i tak, ale to bez znaczenia. Wic w tym, że to mężczyzna chętniej zwiąże się z ubogą, ale ładną kobietą niż odwrotnie. Dla mężczyzny kryterium statusu jest mniej ważne od atrakcyjności. Woli zdrową chłopkę od chorowitej arystokratki. Co innego kobiety: zamożne nie chcą wiązać się z ubogimi mężczyznami. Ponieważ przywiązują znacznie większą wagę do zasobności potencjalnych wybranków niż kobiety o niskich dochodach - wybiorą sobie kogoś równie zamożnego jak one same. David Buss z Uniwersytetu Michigan oświadczył, że "seksualne gusty kobiet stają się bardziej wybiórcze, dyskryminujące i wysublimowane, w miarę jak wzrasta ich bogactwo, znaczenie i pozycja społeczna".

A więc małżeństwo może być dla kobiet trampoliną wynoszącą je na wyżyny społeczne?

W każdym razie ułatwiającą szybki ekonomiczny awans. Córki ubogich mają większą szansę na dostatnie życie niż ich synowie. Ci raczej pozostaną kawalerami niż wżenią się w wyższą klasę, podczas gdy biedne córki mają realne szanse na małżeństwo z bogatym mężczyzną. Dlatego w niektórych, silnie rozwarstwionych społecznościach wyróżniane są córki. W Kenii lud Mukogodo chętniej zawozi do szpitala chorą córkę niż chorego syna i w rezultacie więcej dziewcząt niż chłopców dożywa czterech lat. Nie dziwmy się rodzicom: zakładają, że ich córki mogą po ślubnym kobiercu trafić do domostw bogatych Samburu i Masajów, podczas gdy synowie i tak pewnie odziedziczą biedę Mukogodo.

Z tego wniosek, że bogaci powinni faworyzować synów.

I tak jest. Niedawno w dość pomysłowy sposób Amerykanie wykazali, że dochody faktycznie przekładają się na różnice w traktowaniu chłopców i dziewczynek. Notowali długość czasu karmienia oraz odstępy między narodzinami kolejnych dzieci w rodzinach o niskim i o wysokim statusie materialnym. Wyszli z założenia, że każde następne dziecko ogranicza inwestycje w już posiadane.O ile rodziny uboższe troskliwiej traktowały dziewczynki, tak bogatsze - chłopców. Przyszłych dziedziców rodzinnych dóbr nie tylko dłużej karmiono, ale i bardziej zwlekano po nich z kolejnym dzieckiem.Niemałym zaskoczeniem było odkrycie, że status materialny rodzin wpływa też na proporcje płci dzieci - w biednych na świat przychodzi statystycznie więcej dziewczynek, a w bogatych - chłopców. Przykładem są głowy amerykańskiego państwa. Podczas gdy na 100 dziewczynek rodzi się średnio 105 chłopców, to prezydenci USA płodzą znacznie więcej synów. Proporcja 148 do 100 wyklucza przypadek. Zgodnie z koncepcją Triversa-Willarda inwestycja w syna jest dla lepiej sytuowanych ewolucyjnie korzystniejsza. Ale i bardziej kosztowna dla matki. Noworodek płci męskiej jest z reguły większy i taki też ma apetyt.

Czym to wytłumaczyć?

Ewolucja premiuje kobiety, które stawiają na płeć dostosowaną do swych możliwości. Chłopiec o małej masie urodzeniowej najpewniej będzie wątlejszy od swych rówieśników, a w związku z tym jego szanse na ojcostwo też będą mniejsze. Zbyt duże prawdopodobieństwo klęski w rywalizacji z wyżej notowanymi osobnikami może skazać go na bezdzietność. Z córką nie ma takiego ryzyka: prawdopodobieństwo, że nie znajdzie amatora, jest znacznie mniejsze. A więc lepiej urodzić dziewczynkę, bo w jej przypadku postura nie przekłada się na powodzenie u płci przeciwnej. Wystarczy, że ma prawidłowe proporcje ciała.

Czy tylko status materialny odbija się na proporcji płci?

Inne czynniki też - to wiadomo. Ale jak? Możemy się tylko domyślać. Weźmy efekt powracającego żołnierza: w trakcie wielkich wojen albo bezpośrednio po nich w walczących krajach rodzi się więcej synów, tak jakby mieli zastąpić poległych mężczyzn - oczywiście nie dosłownie, wdowy są dla nich za stare. Fenomen ten próbuje się tłumaczyć częstością współżycia i względami hormonalnymi.Okazuje się, że im większa liczba zachowań płciowych, tym większe prawdopodobieństwo spłodzenia chłopca. Dobrze to widać na przykładzie młodych małżeństw, które w pierwszych miesiącach po ślubie mają największe szanse na poczęcie męskiego potomka. Także pary chcące nadrobić zaległości po długim okresie wojennej abstynencji zbierają głównie męskie owoce swej namiętności. Podobne przykłady można mnożyć. Więcej synów mają te pary, gdzie różnica wieku między partnerami przekracza pięć lat. Tak samo kobiety o szerokiej talii oraz mężczyźni mający kłopoty z prostatą. Więcej córek mają za to żony pilotów-oblatywaczy, nurków głębinowych czy pastorów.

Zaraz... Czyżby mężczyźni mogli wpływać na płeć plemników?

Najprawdopodobniej mogą nieświadomie wpływać na proporcje lub żywotność, a to "męskich", a to "żeńskich" plemników. Niewykluczone, że obniżony poziom androgenów - męskich hormonów płciowych - w jakiś sposób sprzyja "żeńskim" plemnikom.

A u kobiet?

Może przez selektywny sposób ronienia w pierwszych tygodniach ciąży? A może przez selektywną implantację embrionu męskiego lub żeńskiego? Albo zmianę konsystencji błony śluzowej macicy? Lub pH płynu pochwowego? Cokolwiek by to było, odbywa się poza świadomością kobiety. W tym przypadku jej organizm zachowuje się, można by rzec, racjonalnie.

A może zachowywać się inaczej?

Czasem nietrudno odnieść wrażenie, że fizjologia z premedytacją wyrządza kobietom krzywdę. Wie pan, co mam na myśli?

Pojęcia nie mam.

Gwałt. Wiele dowodów przemawia za tym, że kobiety łatwiej zachodzą w ciążę po gwałcie, niż po rutynowym stosunku płciowym. Co ciekawe, u zgwałconych do zapłodnienia dochodzi też w najmniej płodnej fazie cyklu menstruacyjnego - podczas menstruacji i w trzy tygodnie po niej - a więc dokładnie wtedy, kiedy kobieta najmniej się tego spodziewa. Przyczyną może być nagłe pobudzenie owulacji przez silny uraz psychiczny.

Dlaczego jedni ludzie gwałcą drugich?

Dziewięć na dziesięć zgwałconych to kobiety w okresie reprodukcji. A to oznacza, że główną przyczyną gwałtu jest nieuświadomiona chęć zwiększenia sukcesu reprodukcyjnego. Taki gwałciciel oszczędza życie gwałconej. Co innego, gdy jego ofiarą jest mała dziewczynka czy starsza kobieta - wtedy często morduje.Szczególnie sprzyjające warunki stwarza gwałcicielom wojna. I to nie dlatego, że urodzeni gwałciciele gwałcą wtedy więcej, tylko gwałcą ci, którzy w innych warunkach nigdy by się tego nie dopuścili. A robią to z kilku powodów: nie ma innych mężczyzn na podbitym terenie, gwałciciel jest pewien swojej bezkarności, ale nie ma pewności, czy nazajutrz nie polegnie na froncie - to może być jego ostatni raz.Poza tym gwałt to droga na skróty. Tyle mówimy o cechach, pod kątem których oceniają nas potencjalni partnerzy - uroda, sylwetka, status... Gwałciciel wszystko to ma za nic! Może zapłodnić kobietę, nic o niej nie wiedząc, nie znając jej imienia, nie widząc jej wcześniej na oczy. Kobietę, której inaczej nigdy by nie zdobył lub zbyt wiele by go to kosztowało.

To dlaczego organizm ofiary pomaga mu w tym?

Nie wiadomo. Zastanawiająco wysoki jest też odsetek ciąż u kobiet, które z konieczności widują się z ukochanym krótko i rzadko. Żołnierz na przepustce czy więzień na warunkowym zwolnieniu mają znacznie większe szanse, by zostać ojcem już po jednym razie niż stali partnerzy. Podejrzewa się, że we wszystkich tych sytuacjach stosunek wyzwala owulację.Podobnie rzecz się ma z kochankiem. Baker i Bellis z uniwersytetu w Manchester zwrócili uwagę na pewną osobliwość stosunków pozamałżeńskich: nie dość, że wypływ ejakulatu z pochwy mężatki jest wówczas mniejszy, to jeszcze dwukrotnie bardziej prawdopodobne jest, że do zdrady dojdzie w płodnej fazie cyklu. Seksuolog powie, że pobudliwość, a więc i skłonność do niewierności są wówczas największe. A ewolucjonista, że zdradzając - kobieta podświadomie dąży do posiadania możliwie najbardziej zróżnicowanego genetycznie potomstwa. Bo takie potomstwo łatwiej przetrwa trudne czasy.

Nie chce mi się wierzyć, że niemal wszystko robimy dla potomstwa. Skoro tak, to po co mężczyznom prezerwatywy? Przecież to skierowanie trudu reprodukcji w ślepy zaułek...

Choć brzmi to absurdalnie, są tacy, którzy twierdzą, że prezerwatywa zwiększa sukces reprodukcyjny stosujących je mężczyzn. Po pierwsze świadczy o tym, że hołduje on zasadom bezpiecznego seksu, po drugie, proponuje ochronę przed poczęciem. Jedno i drugie ułatwia mężczyźnie zdobycie zaufania kobiety: nie obawiając się zarażenia i niepożądanej ciąży, szybciej przystanie na propozycję wspólnej nocy z nieznajomym. W rzeczywistości, idąc na ustępstwa podczas pierwszych kontaktów, mężczyzna może liczyć na stosunki "bez" w przyszłości. Ale jest jeszcze trzeci powód: prezerwatywa może być rekwizytem umożliwiającym zapłodnienie partnerki podstępem. Dwie liczby: prawidłowo używana prezerwatywa jest bardzo skutecznym środkiem antykoncepcyjnym - zabezpiecza 97 par na 100. W praktyce jej skuteczność nie przekracza 70 - 80 procent - a więc spośród stu stosujących ją w ciągu roku par aż 20 - 30 zostaje rodzicami wbrew swej woli. Trudno oprzeć się wrażeniu, że przyczyną tak dużej rozbieżności jest świadoma nieostrożność mężczyzn w obchodzeniu się z prezerwatywą.

Czy naprawdę za wszystkimi naszymi poczynaniami stoi reprodukcja?

Na pewno za większością tych, które wiążą się z seksem. Żaden organizm, nawet człowiek, pomimo że posiada tak dużą korę, nawet nie podejrzewa, że to co robi, a co przyjmuje za wolną wolę, ma w domyśle zwięk-szyć jego sukces reprodukcyjny. W 99 proc. przypadków idziemy z kimś do łóżka, by mieć z tego przyjemność, a nie dzieci. To natura postarała się, by połączyć jedno z dru-gim.Czy chcemy tego, czy nie - realizując własne cele, uczestniczymy w ewolucyjnym dziele obliczonym na nieśmiertelność naszych genów.

Copyright © Agora SA