Gdy umiera dziecko

Gdy znajomy się żeni, wiemy, co powiedzieć. A kiedy stracił dziecko? Często nie chcemy włazić z butami w cudzą duszę i dlatego nie robimy nic. To błąd, bo właśnie przy przeżywaniu tragedii drugi człowiek nas najbardziej potrzebuje

Myślę, że to największa tragedia, jaka może zdarzyć się ludziom - kiedy umiera im dziecko. Każda śmierć kogoś bliskiego jest bolesnym ciosem, ale ten jest szczególnie okrutny, bo burzy naturalny porządek rzeczy. To przecież dzieci powinny chować rodziców, a nie rodzice dzieci. I oto wtedy, kiedy najbardziej potrzeba wsparcia, okazuje się, że wokoło jest pustynia. Po liście Osieroconej Matki ("WO" nr 274) do redakcji przyszło wiele listów od kobiet, które chciały jakoś pomóc i podzielić się podobnymi doświadczeniami.

Mam przyjaciół, którzy podobnie jak Osierocona Matka nie znaleźli w swoim otoczeniu wsparcia i zrozumienia. "Chyba jakieś dwa lata miałam poczucie, że znajome osoby obchodzą mnie szerokim łukiem, jakbym była trędowata. A ja po prostu byłam - i nadal jestem - smutna i zrozpaczona. Chyba muszę nauczyć się udawać, że sobie poradziłam i już wszystko jest OK, jeśli nie chcę być traktowana w ten sposób. Z drugiej strony skóra mi cierpnie na myśl, że muszę zacząć się na siłę uśmiechać i wymuszać na sobie sztucznie dobre samopoczucie" - tłumaczyła mi Marzena.

Osamotnieni w swojej tragedii i zmuszeni do ukrywania bólu - tak czują się najczęściej osieroceni rodzice. Amerykańscy terapeuci John James i Frank Cherry, którzy zajmują się badaniami nad przeżywaniem żałoby, powiadają, że na człowieka, który przeżył stratę, otoczenie wywiera tak silną presję, że musi zachowywać się jak na ceremonii wręczania Oscarów: ci, którzy przegrali, są bliscy płaczu, ale na zewnątrz udają, że wszystko jest w porządku - muszą się uśmiechać, bo patrzy na nich kamera. A kiedy umiera dziecko, chodzi przecież o coś dużo ważniejszego. Rodzice mają poczucie, że przegrali życie i nie mają przed sobą innej przyszłości, tylko ból i rozpacz. Niemniej usiłują robić dobrą minę do złej gry, często z poczuciem niemal fizycznej tortury.

"Jak tylko zacznę mieć wilgotne oczy albo po prostu płakać, zaraz ktoś mówi:" Tylko nie płacz "," No, już przestań, przestań "albo" Weź się w garść "czy" Czas leczy rany ". Czasami poklepuje mnie po plecach, głaszcze albo obejmuje tak energicznie, że przychodzi mi do głowy absurdalna myśl:" Jak nie przestanę płakać, to mnie uszkodzi ". Zdarza się też, że osoba zaskoczona moimi łzami dziwnie na mnie popatrzy, nic nie powie i odejdzie - opowiada Marzena. - A co ja mam zrobić z tymi łzami? Mam poczucie, że się uduszę, jeśli zacznę je upychać z powrotem".

Tego cierpienia jest tyle, że przeraża i onieśmiela. Często przeżycia osób zaprzyjaźnionych z rodzicami, którym umarło dziecko, są podobne do opisywanych przez Dagmarę w liście do "Wysokich Obcasów": "Serce pękało mi z żalu, zaś z niemocy ogarniała mnie wściekłość. Wiedziałam też, że muszę zadzwonić do nich. Co powiedzieć rodzicom, którzy stracili dziecko? Zdobyłam się na banalne stwierdzenie, że mi przykro, że rozumiem. A tak właściwie, że nie rozumiem zupełnie, ale staram się to jakoś objąć rozumem. Byłam przekonana, że jedyne, co mogę w tej sytuacji zrobić, to dać im do zrozumienia, że w razie potrzeby jestem obok na wyciągnięcie ręki, na jeden telefon - choćby w środku nocy. Bałam się pierwszego spotkania z nimi. Bałam się pierwszego spojrzenia w oczy, rozpoczęcia pierwszej rozmowy. Bałam się, że cokolwiek powiem, będzie trywialne, wręcz idiotyczne. I pewnie było. Jednak wolałam narazić się na śmieszność i okazać brak taktu, ale dać im poczucie, że jestem otwarta na rozmowę".

Zwykle ludzie nie mają pomysłu na to, co robić: "Znajomi zawiedli, nie stać ich było nawet na konwencjonalnie wyrażone współczucie - ale to nie jest przejaw obojętności, to po prostu zwykła bezradność. Śmierć jest przecież tabu! Kiedy w rozmowie wspomnieć o śmierci, wszyscy rzucają się do ucieczki: zmieniają temat, obracają w żart albo uprzejmie milczą. (...) Nie można mieć żalu do tych, co nie sprostali, zwyczajnie sytuacja ich przerosła". A w innym liście: "Tych, którzy zwlekali z kondolencjami bądź nie złożyli ich wcale, nie potępiam. Wręcz przeciwnie - myślę, że martwią się z tego powodu. Po prostu nie wiedzą, czy swoją obecnością i sprawami życia codziennego nie pogłębią bólu po stracie dziecka".

Co wobec tego można zrobić dla osoby, która straciła dziecko? Jedna z kobiet po takiej tragedii napisała do Osieroconej Matki list, który odpowiada na te wątpliwości: "My już wiemy, że to takie proste - wystarczy uścisk dłoni, przytulenie, choćby bez słów". I dalej: "Pamiętam każdy gest, każde dobre słowo".

Trudno o jaśniejsze sformułowanie - przede wszystkim powinniśmy być z tą osobą. Sugestia mogłaby wyglądać tak: "Jeżeli zwykle dzwoniłaś do przyjaciółki na przykład raz w tygodniu, teraz dzwoń codziennie. Trzeba systematycznie proponować, że przyjdziesz do niej i będzie mogła z tobą porozmawiać". Najważniejsze jest to, żeby osoba pogrążona w żałobie po śmierci dziecka nie była pozostawiona samej sobie. Nawet jeżeli powie: "Wolę być sama", trzeba sprawdzać, czy nie zmieniła zdania, bo po pewnym czasie może potrzebować czegoś innego.

"Najpierw myślałam, że nikogo nie potrzebuję, bo ludzie mnie tylko irytują. Nie chciałam patrzeć na te ich zadowolone gęby, miałam poczucie, że ich nie obchodzą moje sprawy i że nigdy nie znajdę z nikim wspólnego języka - wyjaśniała Marzena. - Ale kiedy po pogrzebie znalazłam się w swoim mieszkaniu, kiedy spędziłam kilka wieczorów sama jak palec, okazało się, że bardzo potrzebuję ludzi. Współczujących, rozumiejących to, że przeżywam różne uczucia". Zapytałam, co konkretnie ktoś taki jak ja mógłby dla niej zrobić: "Po prostu przyjść i jeśli będę chciała mówić - wysłuchać. Czasami mam potrzebę mówienia o swoich uczuciach, czasami chcę powspominać naszą córkę. A jeśli będę wolała milczeć, mogłabyś zwyczajnie zrobić mi szklankę herbaty".

Być z kimś i pozwolić mu na wyrażanie swoich autentycznych uczuć - to jest najbardziej pomocne, ale z drugiej strony naprawdę trudne. Dlaczego? Po pierwsze - każdy z nas nosi w sobie jakąś stratę i rozmowa z kimś, czyj ból jest świeży, budzi nasz własny ból. To naturalne, że się tego boimy i odruchowo staramy się uniknąć. Drugi powód, o którym już wspomniałam: chcemy być delikatni, dobrze wychowani, a w takiej sytuacji nie wiemy, jak się zachować. Gdy ktoś znajomy się żeni, wiemy, co powiedzieć, o co zapytać, w jaki sposób okazać radość. A kiedy stracił dziecko? Często nie chcemy włazić z butami w cudzą duszę i dlatego nie robimy nic. To błąd, bo właśnie przy przeżywaniu tragedii drugi człowiek nas potrzebuje.

Ale dlaczego nie może się o to zwrócić sam? Bo często nie pozwala sobie na okazywanie uczuć, nie chcąc się narzucać czy obciążać innych swoimi problemami. Może uważać, że ludzie akceptują tylko pogodnych i uśmiechniętych, może też utożsamiać płacz ze słabością. I wtedy zakazuje sobie płaczu, wyrażania smutku i rozpaczy, rozmawiania o zmarłym dziecku. A wspominać trzeba, starając się powiedzieć o wszystkich uczuciach, jakie budzą te wspomnienia.

Nierzadko po śmierci dziecka rodziców prześladuje poczucie winy, nawet gdy nie mogli mieć na to żadnego wpływu, jak w przypadku choroby, klęski żywiołowej czy nieszczęśliwego wypadku. Dobrze jest jasno uświadomić takiej osobie, że nikt nie zawinił, nawet jeżeli powiedział: "Pospiesz się, bo ci ucieknie autobus", a potem ten autobus się rozbił. Poczucie winy dotyczy też czasem tego, czego się z dzieckiem nie zrobiło, nie zdążyło, zaniedbało. Córka Marzeny zawsze chciała wyjechać gdzieś na parę dni tylko z nią, teraz Marzena nie może odżałować, że tego nie zrobiły. Zawsze, kiedy to słyszę, staram się uprzytomnić jej, ile dobrych chwil przeżyła z nią córka, zanim guz mózgu odebrał jej życie.

Nikt nie jest w stanie pogodzić się ze stratą bliskiej osoby w ciągu kilku dni. Potrzebny jest czas i możliwość okazywania swojej rozpaczy, cierpienia, żalu. Wspominanie zmarłych, rozmawianie z nimi w myślach czy nawet głośno, a przede wszystkim płacz i dzielenie się swoimi uczuciami z innymi ludźmi - wszystko to pomaga pogodzić się ze stratą, nawet tak straszną jak strata dziecka, i znaleźć nowy sposób życia. W płaczu można wyrazić rozpacz, dlatego trzeba mu zrobić miejsce i pozwolić sobie się wypłakać, nawet przez kilka godzin. Zwłaszcza że wraz z dzieckiem umierają związane z nim marzenia i plany na przyszłość. To, że trzeba się z nimi rozstać, jest niewiarygodnie bolesne i nie ustępuje nieraz latami. Znam kobietę, która po 40 latach od śmierci syna wciąż potrafiła zobaczyć nagle w tramwaju kogoś, kto wyglądał tak, jak miałby dzisiaj wyglądać jej chłopczyk.

Osoby, które nie doświadczyły ulgi, jaką daje płacz, mogłyby zapytać: po co przypominać sobie o bólu, budzić cierpienie nieco już może znieczulone? Moim zdaniem odpowiedź ujawnia autorka jednego z listów: "Wydaje mi się, że teraz zamiast serca mam popiół".

Taka osoba, jeżeli zamknie się w pancerzu i nie pozwoli sobie na odreagowanie przynajmniej części nagromadzonych uczuć, staje się potem inna - zdystansowana, bo nie może w pełni uczestniczyć w życiu. Ból nieustannie przesłania jej świat, nawet jeśli schowa go tak głęboko, że nie ujawnia się w normalnych warunkach. Ale tylko w normalnych, bo szczególne sytuacje mogą wyzwolić niekontrolowany wybuch negatywnych emocji.

Jednym z takich uczuć jest złość, jeszcze mniej akceptowana społecznie niż rozpacz. Śmierć dziecka trudniej niż każdą inną przyjąć do wiadomości i pogodzić ze swoją wizją świata jako miejsca, gdzie da się żyć i gdzie obowiązuje jakiś sens - dlatego naturalną reakcją jest nieprzyjmowanie jej do wiadomości, negowanie, ale też bunt i złość, obwinianie na przykład lekarzy lub kogoś z rodziny, że czegoś zaniedbał albo zrobił nie tak. Znaczna część małżeństw, którym umarło dziecko, rozpada się, bo mąż obwinia żonę, a żona męża, zamiast wspólnie smucić się i złościć.

Zdarza się często, że kobiety - którym normy społeczne w większym stopniu pozwalają okazywać uczucia - szukają w mężu naturalnego towarzysza w obliczu straty dziecka... i nie znajdują. Bo mężczyźni nieraz chowają się w skorupie, zamykają w swojej niewyrażonej rozpaczy i pozostawiają żonę bez oparcia, sami też go nie otrzymując. Jak pisze Lena, autorka jednego z listów do Osieroconej Matki: "Mąż był gdzieś blisko, ale nie do końca ze mną. Inaczej przeżywał śmierć syna. Nie potrafiliśmy o tym rozmawiać ze sobą. Wydawało mi się, że nie rozumie, co czuję". To małżeństwo nie przetrzymało tragedii, rozpadło się. W innym liście czytałam: "Jeżeli ma Pani męża, który cierpi razem z Panią - to jest Pani szczęściarą". Nie wiem, jaka część kobiet ma takie szczęście w nieszczęściu, przeczuwam, że niewielka.

Rozpacz i złość sąsiadują ze sobą, domagając się ujścia, kiedy do rodziców zaczyna docierać straszliwa nieodwracalność śmierci. Dzieje się to zwykle wiele dni po pogrzebie i - chociaż płacz jest naturalnym sposobem wyrażania rozpaczy - wtedy reguły społeczne już nie pozwalają na płacz. To dobroczynna właściwość naszej psychiki, że dopuszcza tragedię do świadomości stopniowo, ale z wyjątkiem okresu przed pogrzebem i wkrótce po nim już nie wypada oddawać się rozpaczy. A ona przychodzi, zwłaszcza w momentach symbolicznych: w rocznicę śmierci dziecka, podczas świąt Bożego Narodzenia, w dniu ważnej uroczystości innego dziecka czy podczas jego choroby.

Tymczasem przynajmniej część rozpaczy trzeba z siebie wyrzucić, żeby można było zacząć nowy etap - godzenia się ze stratą. Nie chodzi o zapominanie czy odrzucanie cierpienia, tylko odwrócenie się w stronę życia i pełne przeżywanie kontaktów z innymi ludźmi, zwłaszcza ze swoimi dziećmi i innymi bliskimi.

Pocieszając Osieroconą Matkę, jedna z czytelniczek pisze: "Proszę wziąć się w garść, po dwóch-trzech latach urodzi Pani śliczne, zdrowe dziecko". To "wziąć się w garść" oznacza stłumienie uczuć związanych ze stratą dziecka, niedawanie sobie prawa do ich odreagowania. Tymczasem nieodreagowane emocje będą musiały (bo tak jest skonstruowana psychika człowieka) obciążyć następne, dopiero mające przyjść na świat dzieci, a także pozostające przy życiu rodzeństwo.

Dlatego wręcz obowiązkiem rodziców, którym umarło dziecko, jest nie brać się w garść, tylko uczciwie rozpaczać - po to, żeby inne ich dzieci (te żyjące i te, które dopiero mają się narodzić) nie musiały dźwigać ciężaru ich rozpaczy. Zdarzało mi się słuchać zwierzeń dorosłych już dzieci: "Matka nigdy mnie nie kochała w pełni, ciągle coś było nie tak, o coś miała do mnie pretensje, bo zawsze jakby trochę żałowała, że nie jestem Kamilką, która zmarła rok przed moim urodzeniem" albo "Kiedy wróciliśmy z pogrzebu, mama była smutna i blada. I tak już zostało. Potem nie pamiętam jej uśmiechniętej albo choćby zainteresowanej tym, co się dzieje ze mną i z bratem. Dbała o nas, na pozór wszystko było w porządku, tylko robiła to bez serca".

Rodzice gotowi mówić o swoim bólu szukają kogoś, kto ich wysłucha. To niesprawiedliwy paradoks: nie tylko przeżywać rozpacz, ale jeszcze samemu stwarzać sobie odpowiednie warunki do jej przeżywania.

W listach do Osieroconej Matki opisanych jest sporo takich prób. Oto jedna z sugestii: "Idź do lasu, wykrzycz cały smutek, nie bój się o tym myśleć i mówić - jak Ty zaczniesz, inni też się ośmielą". Podobnie pisze inna czytelniczka: "Przełamaliśmy się. Zaczęliśmy wyciągać rękę do innych. To my, zmiażdżeni tragedią, która nas spotkała, musieliśmy być silni po raz drugi, aby nie zostać sami". Osób, które noszą w sobie zakonserwowany żal po stracie i nie mają z kim rozmawiać na ten temat, jest znacznie więcej, niż się wydaje. Świadczy o tym choćby wielkość korespondencji, jaka przyszła do redakcji "Wysokich Obcasów" po opublikowaniu listu Osieroconej Matki.

Zacytuję jeszcze jeden z nich, z bardzo wartościową poradą: "Doświadczyłam dobrodziejstwa grupy wsparcia dla rodziców, którzy stracili dzieci. Nie wiem, jak bym sobie poradziła bezpośrednio po stracie córki bez uczestnictwa w takiej grupie. Po tym, co się wydarzyło, wiele robiłam, aby wyrzucić z siebie rozsadzające mnie emocje: przerażenie, rozpacz, poczucie winy i równie wielkie poczucie krzywdy. Tego było za dużo, by unieść to samej. Najpierw wygadałam się do jakiegoś telefonu zaufania dla kobiet, potem pomyślałam, że takich kobiet jak ja na pewno jest więcej, musi więc działać gdzieś grupa wsparcia. Rzeczywiście odnalazłam ją przy Fundacji" Rodzić po ludzku "w Warszawie. Uczestniczyłam w niej około 6 miesięcy, bo potem została rozwiązana, najprawdopodobniej z powodu braku środków.

Wiem, że są rodzice, którzy unikają takiej formy pomocy, ale myślę, że większość, szczególnie kobiet, bardzo potrzebuje wypuszczenia napięcia, poczucia, że jest rozumiana, wypłakania się, ujawnienia ciężkich myśli kłębiących się w głowie i wreszcie usłyszenia słów pociechy. To wszystko może dać tylko obcowanie z drugim człowiekiem. (...) W rocznicę śmierci mojej córki, gdy czułam się gorzej niż zwykle, znalazłam w internecie stronę, na której wypowiadali się rodzice po stracie swoich" aniołków ". Odwiedzanie tej strony przyniosło mi ulgę. Podaję dwa aktualne adresy: www.mamo-tato.pl, www. makramar.com/fajnemamy". Warto odwiedzić także strony www.choredziecko-stratadziecka.org.pl i forum na stronie www.edziecko.pl.

Niektóre z osieroconych matek mają chęć i potrzebę pomagania innym. Zwyczajne rozmowy, nawet poprzez pocztę elektroniczną, mogą być bardzo pomocne. Gdyby któraś z nich chciała się spotykać czy podtrzymywać regularny kontakt telefoniczny, żeby wspierać się wzajemnie w radzeniu sobie ze śmiercią dziecka, powinna pamiętać o jednej rzeczy: trzeba równo podzielić czas (najlepiej umówić się na konkretną ilość minut i podzielić ją na pół), inaczej łatwo może się okazać, że bezwiednie jedna osoba korzysta z tego kontaktu w większym stopniu, a druga ma poczucie krzywdy. Skoro już się odnajdziecie, szkoda byłoby stracić taką możliwość z powodu niezadbania o równowagę.

Wreszcie grupa wsparcia: możliwość rzadko spotykana, a dająca najwięcej. Myślę, że skoro trudno taką grupę wsparcia znaleźć, niejedna z Was mogłaby ją stworzyć. Nie jest to trudne, służę wypróbowanym poradnikiem, jak to zrobić - zainteresowanych proszę o kontakt ze mną poprzez "Wysokie Obcasy".

Więcej o:
Copyright © Agora SA