Ewa Kulik-Bielińska - w latach 1977-80 rzeczniczka krakowskiego SKS-u, od 1980 r. w Warszawie prowadziła biuro informacyjne w mieszkaniu Jacka Kuronia; współzałożycielka i redaktorka biuletynu Międzyzakładowego Komitetu Założycielskiego Mazowsze „Informator”, sekretarz redakcji pisma „Solidarności” Regionu Mazowsze „Niezależność”; od 13 grudnia 1981 r. w podziemiu, działaczka Regionalnej Komisji Wykonawczej „S” Mazowsze i Tymczasowej Komisji Koordynacyjnej „S”; odpowiedzialna m.in. za organizację prac, sieć kontaktów i bezpieczeństwo Zbigniewa Bujaka i Wiktora Kulerskiego; aresztowana w maju 1986 r. razem z Konradem Bielińskim i Bujakiem, zwolniona we wrześniu tego samego roku na mocy amnestii; od 2000 r. pracuje w Fundacji Batorego, od 2010 r. jest jej szefową

Aleksandra Boćkowska: Dlaczego rola kobiet w „Solidarności” wciąż nie jest utrwalona w społecznej pamięci?

Ewa Kulik-Bielińska: Bo „Solidarność” 1980 r. kojarzyła się przede wszystkim ze strajkami robotniczymi w wielkich zakładach pracy, gdzie pracowali głównie, choć nie tylko, mężczyźni: kopalniach, hutach, stoczniach, fabrykach. Nie znam statystyk, ale przypuszczam, że w sierpniu 1980 r. zdecydowana większość strajkujących to byli mężczyźni. Oni byli po prostu bardziej widoczni.

Polska lat 80. to mimo realnego socjalizmu kraj o strukturze bardzo patriarchalnej. Życie społeczne i wspólnotowe organizuje bardziej Kościół katolicki niż partia. A obraz polskiej kobiety to obraz matki Polki, która zajmuje się domem i dziećmi, stoi w kolejkach po produkty pierwszej potrzeby, a do tego jeszcze pracuje na etacie, bo socjalizm dał jej nie tylko prawo, ale często i przymus pracy - z pensji męża trudno było wyżywić rodzinę.

Trzeba też pamiętać, że kobiety w „Solidarności” nie pchały się do pierwszego rzędu. I znowu - nie znam statystyk i nie wiem, ile kobiet było w regionalnych władzach związku. Na pewno nieskończenie mniej niż mężczyzn. Wśród delegatów na I Krajowy Zjazd „Solidarności” we wrześniu 1981 r. proporcje były może 20 do 80 proc., a może i mniej. Nie wiem, czy chociaż jedna kobieta była przewodniczącą regionu. W większości regionów, nawet w łódzkim, gdzie w zakładach tekstylnych pracowały głównie kobiety, we władzach poza przedstawicielkami sfeminizowanych zawodów z oświaty i zdrowia byli sami faceci.

Za to kobiety pracowały „na zapleczu”: zajmowały się infrastrukturą, logistyką, informacją i administracją. Tworzyły agencje informacyjne, wszechnice związkowe, redagowały związkowe pisemka, prowadziły biura interwencji prawnej. Podobnie było u nas, w „Solidarności” regionu Mazowsze: prowadziłyśmy Agencję Solidarności, pismo „Niezależność”, biuro interwencyjne, a potem, gdy nastał stan wojenny, organizowałyśmy podziemie.

To też typowe dla naszej polskiej kultury - w trudnych, mrocznych czasach, kiedy mężczyźni idą do powstania, do więzień, obozów, na zsyłkę, kobiety wychodzą nagle na pierwszy plan, przejmują „męskie” role.

Myślę, że to, że nie pchałyśmy się do przodu, pozostawanie w drugim szeregu to w dużej mierze efekt – poza kodem kulturowym – niskiej samooceny i zbytniego samokrytycyzmu kobiet. Kobiety zdecydowanie częściej niż mężczyźni mają poczucie, że mają za małą wiedzę i doświadczenie, niewystarczające kompetencje i umiejętności, by występować w roli liderki, mówcy czy eksperta. Obawiają się kompromitacji, drwin, krytycznych uwag. Przez lata uczono je, że nie mają mówić, ale się podobać.

Na szczęście teraz to się zmienia. Również w rodzinach, w których matki nie skończyły studiów, nie pracowały, były zależne od swoich mężów, dziś mówią córkom: „Nie powtarzaj mojego losu, zrób coś, żebyś była niezależna, samodzielna”.

Pani co słyszała od mamy?

- Akurat moja mama od młodości miała przekonanie, że najpierw studia, praca, potem ślub, bo w małżeństwie może ułożyć się różnie. Wyszła za mąż, gdy miała 30 lat, i po jakimś czasie rodzice się rozwiedli. Wychowywała mnie w poczuciu, że kobieta musi mieć wykształcenie, zawód, swoje pieniądze, swoje życie.

Ale nie pochwaliła pani, kiedy dowiedziała się, że angażuje się pani w opozycję?

- Przez kilka miesięcy nic nie wiedziała, a kiedy się dowiedziała, zrobiła mi awanturę. W październiku 1977 r. byłam na drugim roku studiów na Uniwersytecie Jagiellońskim i zostałam jednym z dziesięciu rzeczników podpisujących imieniem i nazwiskiem oświadczenia Studenckiego Komitetu Solidarności w Krakowie. Krótko potem przyszli do nas do mieszkania esbecy na rewizję. Mamy nie było wtedy w domu i nic jej nie powiedziałam. Ale mój wuj usłyszał o rewizji u nas w Radiu Wolna Europa. Przyszedł do nas wieczorem i wydało się.

Mama się bała. Bała się, bo miała doświadczenie wojenne i powojenne. Jej kuzyni z sąsiedzkiego donosu wylądowali po wojnie na Syberii. A ja bałam się o mamę. Źle znosiła stresy, kilka lat wcześniej przeszła załamanie nerwowe. Bałam się, że to może wrócić. To było dla mnie emocjonalnie trudne, ale uznałam, że nie mogę poddać się emocjonalnemu szantażowi, że mimo bardzo silnych więzów z bardzo silną matką muszę przeciąć tę pępowinę i żyć swoim życiem.

Nasze relacje uratował Jan Paweł II. W 1979 r. przyjechał na pielgrzymkę i zostawił nam, SKS-owi, pisemne błogosławieństwo. Od tamtej pory mama, nie powiem, że przestała się denerwować, ale nie robiła mi awantur, a w pewnym sensie wspierała to, co robię.

Wróćmy do roku 1977. Jest maj, dowiaduje się pani o śmierci Stanisława Pyjasa, uczestniczy w marszu żałobnym, a potem namawia kolegów ze studiów, żeby podpisali się pod listem z żądaniem ukarania winnych jego śmierci. Podpisały się trzy osoby, inne obawiały się szykan. Co sprawiło, że pani, 19-letnia studentka pierwszego roku anglistyki, się nie bała?

- Myślę, że to kwestia osobowości. Od dziecka miałam taką cechę, że nie mogłam patrzeć na niesprawiedliwość. Coś się we mnie burzyło, gdy komuś działa się krzywda. Od razu chciałam biec, brać go w obronę i walczyć z tym, kto go krzywdzi.

O śmierci Pyjasa dowiedziałam się, przechodząc Szewską, z naklejonej przy bramie ulotki. I pierwszą reakcją było fizyczne wręcz poczucie krzywdy i niesprawiedliwości.

To było bardzo silne emocjonalne przeżycie, które przyćmiło lęk o siebie, o moją przyszłość. Bo wcale nie byłam odważna. Przeciwnie, bałam się.

Bałam się, że mogę wylecieć ze studiów, a bardzo chciałam studiować, to było marzenie mojego życia. W ogóle sobie nie wyobrażałam, co bym robiła, gdyby wyrzucili mnie ze studiów. O więzieniu czy wyrzuceniu moich rodziców z pracy w ogóle nie myślałam.

To było oburzenie, wkurzenie na potworną niesprawiedliwość i hipokryzję systemu, który w oficjalnym przekazie rozpływa się nad dobrem i szczęśliwością klasy robotniczej, a kiedy upokarzani robotnicy występują w obronie swoich praw, władza ich pałuje, wsadza do więzień, wyrzuca z pracy. Stanisław Pyjas zbierał pieniądze dla prześladowanych przez władze robotników Ursusa i Radomia. I za to został zakatowany. Niezgoda na to była silniejsza niż strach.

W środowisku SKS-u odnalazłam wspólnotę - wspólnotę wartości, zainteresowań, wzajemnego wsparcia i tego, co znalazło się w nazwie naszego studenckiego komitetu - solidarności. Kiedy kończyłam szkołę średnią, myślałam, że taką wspólnotę znajdę na uczelni, ale w latach 70. nie było wspólnoty akademickiej, w każdym razie nie na UJ, na pewno nie na anglistyce. Wszyscy pilnie zakuwali materiał, w wolnym czasie oddawali się hobby. Jedyną widoczną wspólnotą była wspólnota aparatczyków ZSZP, a jej alternatywą – duszpasterstwa akademickie.

W SKS-ie spotkałam ludzi, z którymi rozmawiało się o ważnych sprawach. Czytaliśmy lektury, oglądaliśmy alternatywne przedstawienia teatralne, prowadziliśmy dyskusje. To było może ryzykowne, ale bardzo ciekawe życie. A wykładowcy na studiach oficjalnie prowadzili ze mną wychowawcze rozmowy w rodzaju: „Pani Ewo, martwię się, czy wy nie jesteście manipulowani”, ale jednocześnie puszczali oko: „Może mi pani wrzuci do skrzynki jakieś ciekawe wydawnictwa”. Pożyczałam asystentom bezdebitowe wydawnictwa i nie ukrywajmy – bycie w SKS-ie nie było tylko pasmem represji i prześladowań. Był to też pewien rodzaj prestiżu.

Chodziło o Polskę czy o prestiż?

- O Polskę, bo im więcej lektur, tym bardziej otwierały się oczy na zakłamanie i niesprawiedliwość. Tym większy rósł sprzeciw wobec systemu, zniewolenia i oportunizmu. Brat mojego ojca zginął w Katyniu, ale w domu uczono mnie, żeby w szkole nie mówić, że zabili go Sowieci. A tu rozmawialiśmy o wszystkim otwarcie.

Ale też – jeżeli pyta pani o to, co mi dał udział w działalności opozycyjnej – to było to ogromne poczucie indywidualnej, osobistej wolności. Pamiętam ulgę, kiedy uzmysłowiłam sobie, że choć żyję w systemie totalnego zakłamania, jestem wolna. Wolna od uwikłań, od konieczności zawierania codziennych moralnych kompromisów, od których zależała kariera: „nie mów tego”, „zapisz się, bo jak się nie zapiszesz, to...”. Wolna od życia w kłamstwie. To było oczyszczające, wyzwalające. To było to formacyjne przeżycie naszego środowiska.

Sprzeciw wobec niesprawiedliwości, tworzenie wspólnoty, wolność - o to wtedy chodziło w naszej działalności. Nie przypuszczałam, że to może za jakiś czas rozwalić komunizm.

Bliska mi była raczej koncepcja Jacka Kuronia - „rozpychania” szczelin w systemie i stopniowego wywalczania coraz większych sfer wolności obywatelskiej. Zawsze byłam ideową realistką, czy raczej idealistką twardo stąpającą po ziemi. To wydawało się realne. Zdobycie niepodległości i upadek ZSRR wydawały mi się wtedy kompletną mrzonką.

Ważne było też dla mnie to, że działaliśmy jawnie i legalnie, odwołując się do zapisów peerelowskiej konstytucji i międzynarodowych konwencji przyjętych przez komunistyczny rząd. To, że kiedy mnie zatrzymuje SB, mogę przywołać artykuł z kodeksu postępowania karnego i odmówić zeznań. Że na przesłuchaniu nie jestem bezbronną, sparaliżowaną strachem przed omnipotentną władzą smarkulą, która nie wie, jakie są jej prawa i co może, a czego nie może zrobić przesłuchujący ją ubek.

Oczywiście na przesłuchaniach było straszenie, że wyrzucą mnie ze studiów, że matka, ojciec i brat stracą pracę, nie dostaną przeze mnie paszportu. Ale nikt mnie nie bił, paznokci nie wyrywał, śmiercią nie groził. Wiedziałam, że owszem, mogą mnie wsadzić do celi ze złodziejkami i prostytutkami, ale jeśli nie będzie sankcji prokuratorskiej, to po 48 godzinach wyjdę, a moje zatrzymanie zostanie przez moich kolegów upublicznione i nagłośnione. To też było bardzo ważne - świadomość, że nie jest się samemu, że inni się o mnie upomną.

Pierwsze 48 godzin w celi spędziła pani w 21. urodziny.

- Tak. Moje urodziny przypadają w wigilię 11 listopada, więc zgarnęli nas prewencyjne, żeby przeszkodzić w organizacji obchodów zakazanego wówczas Święta Niepodległości, chociaż to nie my organizowaliśmy wtedy manifestację, tylko środowiska związane z ROPCiO.

Posadzili mnie samą w celi na Batorego, z sąsiedniej Róża Woźniakowska-Thun odśpiewała mi „Sto lat” i „Mury runą”, i przesłała paczkę herbatników od koleżanek z celi.

Oczywiście siedzenie na tzw. dołku, w areszcie milicyjnym, nie było przyjemne, cela śmierdząca i obrzydliwa, ale po kilku zatrzymaniach nie było to takie straszne. Staliśmy się bywalcami, rozpoznawali nas dyżurni milicjanci, a wśród złodziejek i prostytutek miałyśmy mir jako obrończynie praw człowieka.

W sierpniu 1980 r. jedzie pani do Warszawy.

- Pojechałam po ulotki z informacjami o strajkach, które mieliśmy rozdawać pod Hutą Lenina. Czekałam w mieszkaniu Jacka Kuronia, aż się wydrukują, i pomagałam mu w prowadzeniu centrum informacji strajkowej. Po kilku dniach SB zrobiło kocioł i wygarnęło wszystkich.

Kiedy trwała rewizja, umówiłam się z Jackiem, że tak się będę kręcić, żeby zostać w ostatniej grupie do zabrania. I gdy już został tylko Jacek, Józek Śreniowski i ja, Jacek powiedział, że ktoś musi zostać z jego schorowanym ojcem, panem Henrykiem. I esbecy po kontakcie z centralą zdecydowali się mnie zostawić. I zostałam na zawsze. Pod nieobecność Jacka robiłam to, czego nauczyłam się przez te kilka dni od niego - zbierania informacji i przekazywania ich za granicę – do BBC, Wolnej Europy i Głosu Ameryki.

W pierwszą noc stanu wojennego, z 12 na 13 grudnia 1981 r., zabierają pani chłopaka, Konrada Bielińskiego, a pani wkrótce potem schodzi do podziemia. Organizujecie z innymi kobietami przepływ informacji, ukrywacie Zbigniewa Bujaka i Wiktora Kulerskiego, same się ukrywacie.

- Spotkałyśmy się 15 grudnia w kawiarni na Żoliborzu. Ustaliłyśmy, że po pierwsze, trzeba zbierać wiadomości o tym, co się dzieje w zakładach pracy, kogo internowali, kto został na wolności. Że trzeba zorganizować mieszkania dla ukrywających się, na spotkania, na skrzynki do przekazywania wiadomości do i z zakładów pracy, do korespondentów zagranicznych, między miastami. Zaczęłyśmy szukać ludzi, którzy mają wejścia do zakładów pracy, mogą zdobyć informacje albo przekazać grypsy.

Przed Bożym Narodzeniem dowiedziałyśmy się, że na wolności są Bujak i Kulerski i że coś o nich może wiedzieć ksiądz na plebanii w podwarszawskich Gołąbkach. Przez zaufanego człowieka przekazałam mu listy do Zbyszka i Wiktora. Pojechałam do niego i spotkałam się z Kulerskim. Kilka dni później z koleżanką przewiozłyśmy jego i Bujaka do Warszawy i zainstalowałyśmy ich na Stegnach.

Gdzie pani wtedy mieszkała?

- Na początku zmieniałam mieszkania co tydzień, dwa, potem mniej więcej co miesiąc. Mieszkałam w bardzo wielu miejscach, głównie w blokowiskach, poza śródmieściem. Wtedy słabo znałam Warszawę. Kiedy tu przyjechałam, poruszałam się jak po sznurku między mieszkaniami opozycjonistów, siedzibą „Solidarności” na Szpitalnej, a potem na Mokotowskiej. A w stanie wojennym trafiłam na Jelonki, Stegny, Sadybę, Bródno, Targówek, Ursynów. Ursynów - to była rozkosz dla konspiracji, tam naprawdę można było się ukryć, esbecy mogli biegać przez cały dzień i nie znaleźć właściwego bloku, choć znali jego adres. Na początku błądziłam tam jak wszyscy. Ale potem Ursynów znałam jak własną kieszeń. Któregoś wieczora szukałam domu, gdzie miałam zanocować. Zbliżała się godzina milicyjna, zimno, śnieg, ja byłam morderczo zmęczona i jeszcze złamał mi się obcas...

Obcas! Shana Penn w książce „Sekret Solidarności. Kobiety, które pokonały komunizm w Polsce” przywołuje opowieść jednej z ukrywających panią osób. Pisze m.in.: „Często zmieniała fryzury, kolor włosów, ubrania. W swoim wyglądzie była zaprzeczeniem konspiratora czy kogoś, kto jest ścigany i mieszka kątem po ludziach: nosiła kapelusze, turbany i toczki, ubierała się w najmodniejsze swetry, które sama robiła na drutach”. Ubierała się pani dla przyjemności, dla bezpieczeństwa?

- Po pierwsze – dla bezpieczeństwa. Kapelusze nosiłam wcześniej, za czasów opozycji. W konspiracji przestałam, bo były zbyt charakterystyczne. Ale nie chciałam wyglądać jak harcerka z plecakiem i w pionierkach. Taki wygląd od razu wzbudzał podejrzenia.

A po drugie – zawsze lubiłam się ładnie ubierać. To mi dawało poczucie, że jestem kobietą, a nie wyłącznie działaczką.

W zimie stanu wojennego nosiłyśmy to, co dostałyśmy z darów – stare, używane ciuchy. Ale na wiosnę kupiłam kilka ciuchów w butikach, żeby wyglądać przyzwoicie i elegancko. Koleżanka z podziemia do dziś wspomina, że przyszłam do nich na spotkanie z grupą robotników w błyszczącym spodnium. Co jakiś czas zmieniałam styl, obcinałam inaczej włosy, wkładałam nowe oprawki okularów. Zmieniałam się tak, że nie poznawały mnie niekiedy bliskie mi osoby z czasów opozycji przedsierpniowej, a co dopiero esbecy.

Mieszkała pani co chwilę gdzie indziej, a jeszcze jako organizatorka biura Regionalnej Komisji Wykonawczej „S” Mazowsze zarządzała pani 300 mieszkaniami. Jak to wyglądało?

- Nie robiłam tego sama, mieliśmy tzw. mieszkaniówkę, czyli grupę osób zbierających adresy chętnych do udostępnienia mieszkań solidarnościowemu podziemiu i ustalających, kto, u kogo, kiedy i jak długo mieszka. Na początku szefową mieszkaniówki była dziewczyna, która miała niezwykle dużo znajomych w różnych środowiskach. Z jednej strony wśród artystów, historyków sztuki i literatury, z drugiej – poprzez sąsiada – w związku kynologicznym. Gdy w kolejnych mieszkaniach spotykaliśmy rasowe pieski, wiedzieliśmy, że to adres z tropu kynologicznego.

Zasada była taka, że nikt nic nie wiedział - my nie wiedzieliśmy, u kogo się ukrywamy, gospodarze mieszkań nie wiedzieli, kogo przechowują. Warszawę podzieliliśmy na strefy. Żeby nie wpaść podczas przemieszczania się, dbaliśmy o to, żeby całą strukturę rozlokowywać w jednej dzielnicy, tak by łatwo się było przemieszczać. W jednym miejscu byliśmy mniej więcej trzy tygodnie. W tej samej dzielnicy było zwykle mieszkanie Bujaka, Kulerskiego, podziemne biuro dla mnie, redakcja „Tygodnika Mazowsze” i kilka spotkaniówek - inne dla osób z zewnątrz, które mogły przywlec ogon, inne dla osób z głębokiego podziemia. Knuliśmy wyłącznie w blokach. Ursynów był stworzony do knucia, dobre były też Bielany i Jelonki. W Śródmieściu mieliśmy sieć spotkaniówek dla mnie i moich łączników, skrzynki „zewnętrzne” do przekazywania listów i bibuły.

Decyzję o udostępnieniu wam mieszkania podejmowały głównie kobiety?

- Tak, i to był z ich strony heroizm.

Wpuszczały obcą osobą do sanktuarium intymności, jakim dla każdej kobiety jest jej dom. Przychodził obcy człowiek, rodzina musiała się ścieśnić, trzeba było opróżnić pokój, wyprowadzić z niego dziecko czy babcię.

Pamiętajmy, że nie były to stumetrowe mieszkania, tylko socjalistyczne klitki po 40-50 metrów. No i wiedziały, że narażają siebie i rodzinę na niebezpieczeństwo.

Dla mnie najtrudniejsze w okresie podziemia było załatwianie mieszkań. Moment, w którym miałam zapytać, czy możemy się wprowadzić, odwlekałam jak najdłużej. Rozmawiałam o wszystkim, tylko nie o tym, że potrzebuję ich mieszkania. O dzieciach, zakupach, chorobach. Pokazywałam, że jestem taką jak one normalną, zwykłą kobietą, że nie mają czego się bać, nic się nie stanie.

A gdy wydawało się, że zdobyłam ich zaufanie i sympatię, przystępowałam do rzeczy - mówiłam, że ktoś zamieszka u nich na miesiąc, że nie będzie wychodził, że będzie do niego przychodziła jedna albo dwie łączniczki, że będzie to bardzo bezpieczna sytuacja. Uspokajałam je, ale czułam się okropnie, bo wiedziałam, że je narażam i że w razie wpadki mogą trafić do więzienia, stracić pracę, mieć nieprzyjemności. Z biegiem lat coraz częściej widziałam w oczach tych kobiet, że już nie chcą, że mają dość. Wtedy czasami rezygnowałam i wychodziłam, nie prosząc o mieszkanie.

Odpowiadała pani za ukrywanie Bujaka.

- Tak, i z tego powodu uważano mnie za tę heterę, która nie dopuszcza innych do spotkań z Bujakiem. Łatwiej było uznać, że to ja blokuję kontakt, niż że Bujak akurat nie chce się z kimś spotkać. Choć faktycznie były też osoby znane z nieostrożności, gadulstwa, dużego prawdopodobieństwa namierzenia, których ze względów bezpieczeństwa nie dopuszczałam do bezpośrednich kontaktów z ukrywającymi się, ale zawsze za wiedzą i zgodą ukrywających.

Doszło do mnie, że na mieście plotkuje się, że sypiam z Bujakiem. No bo jak to – młody chłopak, bez żony, a przy nim młoda kobieta? Kiedy to usłyszałam, czułam się okropnie. Nawet nie ze względu na siebie, ale ze względu na Zbyszka i jego żonę Wacię. Oboje bardzo szanowałam i wiedziałam, jak Zbyszek ją kocha. Bolało mnie, że ona mogła w to uwierzyć. I że przez to cierpi.

Kiedy mój obecny mąż, a ówczesny chłopak, Konrad Bieliński, uciekł z aresztu na Białołęce, zaaranżowaliśmy spotkanie podczas „urlopu” Waci ze Zbyszkiem. Wiedziałam, że jak Wacia zobaczy mnie z Konradem, zrozumie, że to nieprawda. I rzeczywiście ułożyłyśmy relacje.

Mijają lata pomieszkiwania kątem u ludzi, w ciągłym działaniu, w poczuciu zagrożenia. Można się do tego przyzwyczaić?

- Moja mama mawiała, że do wszystkiego można się przyzwyczaić – oprócz świerzbu. A na serio – tęskniłam do normalności i próbowałam ją sobie zorganizować na tyle, na ile się dało. Wcześniej nie interesowało mnie gotowanie, ale nagle zapragnęłam gotować, żeby odejść od tego jedzenia z puszek ze zrzutów. Któregoś roku urządziłam święta z choinką, karpiem i makowcem.

Namówiona przez amerykanistę, u którego organizowaliśmy spotkania, zaczęłam chodzić jako wolny słuchacz na UW na seminarium z literatury amerykańskiej. Zapisałam się do Instytutu Francuskiego na kurs francuskiego. Trzy razy w tygodniu od 8 do 10.30 pod fałszywą tożsamością rozmawiałam z obcymi ludźmi o swoim wymyślonym życiu. Uczyłam się nowych rzeczy, udawałam kogoś innego. To działało jak terapia, oddech normalnego życia.

Dla mnie zawsze było ważne poczucie, że nie jestem zawodową opozycjonistką. Zawsze potrzebowałam jakiejś odskoczni od aktywizmu.

Ścierały się we mnie chęć działania z silną potrzebą zakorzenienia w normalności. Bałam się, że „działactwo” mnie wyobcuje, pozbawi doświadczeń i emocji, które są udziałem moich rówieśników.

Nie chciałam, by decyzja podjęta w maju 1977 r. zdeterminowała kolejne życiowe decyzje i że nie z wolnego świadomego wyboru, ale niejako rozpędem, bo niczego innego nie umiem, wejdę na drogę „kariery” politycznej. W latach 70. i 80. działałam w opozycji z powodu wartości, które były dla mnie ważne: solidarność, wolność, sprawiedliwość. Ale cały czas myślałam, że jak już będzie można, to zajmę się tym, czym chciałam, gdy szłam na studia. Że będę miała normalne życie zawodowe, zostanę tłumaczką lub dziennikarką. Zależało mi, by nie mieć zamkniętych wyborów. Żeby zachować wolność, wolność od jakiekolwiek przymusu.

W czasie czerwcowych wyborów 1989 r. była pani z mężem w Stanach.

- Jesienią 1988 r. wyjechaliśmy, zaproszeni przez senatora Teda Kennedy’ego, na stypendium do Bostonu. Mąż uczył się programowania, żeby zdobyć zawód, a ja wzięłam kilka kursów z literatury amerykańskiej, teorii literatury, tłumaczenia. Kiedy trwały obrady Okrągłego Stołu, potem kampania, przyjaciele namawiali nas do powrotu. Ale nie chcieliśmy. Pobyt w Stanach był dla nas szansą na zdobycie umiejętności zawodowych, które dawały nam możliwość wyboru - nie byliśmy skazani na bycie w polityce. Mogliśmy, ale nie musieliśmy w nią pójść. Poza tym nie podobał nam się sposób, w jaki nasi przyjaciele... Styl rozmów w Magdalence do dziś uważam za potworny błąd. Wróciliśmy, gdy karty już były rozdane.

Mama była z pani dumna?

- Kiedy w 1986 r. czułam, że krąg się zacieśnia, ludzie się wykruszają i coraz trudniej o mieszkania do ukrywania się, pojechałam do Krakowa przygotować mamę na moje aresztowanie i więzienie. Spotkałyśmy się u jej znajomej, a potem siedziałyśmy i rozmawiały na Plantach. Mówiłam jej, że na pewno zostanę aresztowana, bo nie ma innego wyjścia z podziemia jak przez więzienie. Ale żeby się nie martwiła, bo ja się więzienia nie boję, od dawna się na nie przygotowuję, mam już listę książek, które tam przeczytam, i wreszcie się wyśpię, a potem przecież wyjdę, wszystko potrwa trzy, pięć lat, tyle co podziemie. Z powodu więzienia mama oczywiście była nieszczęśliwa, ale ogólnie chyba była ze mnie dumna.

Czuje się pani pominięta przez historię?

- Nie. Nie byłam przywódczynią „Solidarności” czy podziemia i nie pretenduję do tej roli. A to, co robiłam, trochę przez przypadek, trochę z powodu osobowości, opisała w książce o kobietach podziemia Shana Penn. Jestem w Wikipedii i historii „Solidarności”. Kieruję Fundacją Batorego, działam w środowisku organizacji pozarządowych. Lubię to, co robię, i wydaje mi się, że robię dobre rzeczy - pomagam ludziom, którzy chcą coś robić dla innych, nie tylko dla siebie i swojej rodziny, i pomagam w zmienianiu kraju na lepsze czy też może, ostatnio, w przeciwstawianiu się zmienianiu go na gorsze. Mam poczucie spełnienia i uznania.

Jeśli myślę o tym, kto został pominięty, to niekoniecznie przychodzą mi na myśl kobiety. Myślę, że pominięte są - bez względu na płeć - te osoby, które po 1989 r. nie zaistniały w sferze publicznej.

Paradoksem jest to, że nie pamięta się o takich przywódcach „Solidarności” jak Wiktor Kulerski, wiceprzewodniczący „S” regionu Mazowsze, bo po epizodzie w MEN usunął się w cień. Czy o moim mężu, Konradzie Bielińskim, współzałożycielu Niezależnej Oficyny Wydawniczej NOWA, członku Komitetu Obrony Robotników, twórcy Biuletynu Informacyjnego „Solidarność” podczas strajku sierpniowego w Stoczni Gdańskiej. Jego sami koledzy wygumkowali z historii NOW-ej.

embed