Pamięta samochód, który ją wiózł. Kanciasta taksówka, takie jeździły w latach 30. Bardzo była przejęta swoją białą sukienką, pamięta guziczki i koronki. W sali balowej Hotelu Polskiego w Rybniku nad tłumem ludzi skrzyły się kryształowe żyrandole. Usiadła do fortepianu i zaczęła grać, a gdy skończyła, postawiono ją na krześle, żeby publiczność mogła ją zobaczyć. Miała wtedy cztery lata i osiem miesięcy. Była zachwycona. Nie bała się. Ani wtedy, ani nigdy później.

– Wchodzę na estradę, widzę czarno-białe klawisze i myślę już tylko o tym, że trzeba dobrze zagrać – opowiada prof. Lidia Grychtołówna i drobną dłonią poprawia włosy.

Zwinna dłoń

Są utwory na fortepian uznawane za „męskie”, bo wymagające dużych dłoni. Grychtołówna ma ich sporo w repertuarze. Gdy w latach 50. studiowała u włoskiego wirtuoza Artura Benedettiego Michelangelego, jeden z uczestników kursu dziwił się, że maestro powierzył jej do wykonania rapsodię Rachmaninowa na temat Paganiniego. – Michelangeli odparł, że mam wyjątkowo elastyczne dłonie i dam sobie radę. I tak było. Dłoń nie musi być duża, musi być zwinna. Taka radzi sobie z różnymi problemami – mówi prof. Grychtołówna.

Recenzenci piszą, że pod jej dłonią fortepian śpiewa. Że Grychtołówna – nie odstępując ani na krok od partytury – dostrzega w utworach wartości, których inni nie widzą.

Pijemy herbatę w jej warszawskim mieszkaniu. Obok – fortepian z nutami rozłożonymi na pulpicie. Koncert Schumanna i koncert Mozarta. Rano zdążyła już godzinę pograć. Po moim wyjściu znowu usiądzie do fortepianu? – Oczywiście! Codziennie kilka godzin! Jakżebym mogła inaczej? – odpowiada rozbawiona.

Na stoliku płyty podarowane w Sanoku, gdzie dopiero co grała podczas Międzynarodowego Forum Pianistycznego. Na szklanych drzwiach zawieszone dwie długie suknie przygotowane już na kolejne koncerty, bo za kilka dni prof. Grychtołówna jedzie do Moguncji, gdzie przez lata prowadziła klasę fortepianu na Uniwersytecie im. Johannesa Gutenberga. Odpocznie od Warszawy w mieszkaniu z widokiem na korony drzew, posłucha ptaków. Zagra koncert. A potem – do rodzinnego Rybnika, którego od roku jest honorową obywatelką.

Ubiegły rok też miała intensywny – świętowała serią koncertów swoje 90. urodziny. Zagrała w Filharmonii Narodowej, katowickiej sali NOSPR. Legenda polskiej pianistyki, jedna z najwybitniejszych chopinistek, rozpoznawalna od pierwszego dźwięku.

„Lidia Grychtołówna zmusza do podziwu swą witalnością” – pisał w 1970 roku recenzent prestiżowego francuskiego magazynu „Diapason”. Nic się przez ten czas nie zmieniło.

Wojna

Otaczają nas czarno-białe zdjęcia. Na kilku ona sama, zawsze w efektownych sukniach, w aureoli jasnych loków, z tym samym promiennym spojrzeniem szczęśliwej kobiety. Taka jest na okładce swojej autobiografii. – To akurat zdjęcie zrobiła Zofia Nasierowska, wszystkie artystki się u niej fotografowały. Mój mąż mówił, że jesteśmy na tych zdjęciach jeszcze piękniejsze niż w rzeczywistości – śmieje się. Optymistką była zawsze. – Choć nie powiem, żeby moje życie składało się z samych szczęśliwych chwil – dodaje.

Jej matka Antonina sama marzyła, by zostać pianistką, ale pannie z dobrego lwowskiego domu nie wypadało. Na Śląsk przyjechała za mężem, urzędnikiem rybnickiego starostwa. W lipcu 1928 roku urodziła się Lidia. Kołyska stanęła obok fortepianu.

Rodzinna opowieść głosi, że Lidia jako trzylatka pierwszy raz wdrapała się na krzesło przy fortepianie i zaczęła powtarzać mazurka Chopina, którego chwilę wcześniej grała jej matka. Miała sześć lat lat, gdy zaczęła jeździć do Katowic na prywatne lekcje do cenionej pedagożki prof. Wandy Chmielowskiej. Dopiero u niej nauczyła się nut. Wcześniej dzięki słuchowi absolutnemu i bez nich potrafiła zagrać bezbłędnie.

W wieku siedmiu lat dostała się do katowickiego konserwatorium, które przyjmowało dzieci od dziesiątego roku życia.

Latem 1939 roku skończyła 11 lat.

W swojej autobiografii – książce „W metropoliach świata” wydanej w 2013 roku – o tym, co działo się potem, pisze dość pobieżnie. We wrześniu z matką była już u rodziny pod Lwowem. Ojciec – Karol Grychtoł – dołączył niedługo potem. Bliski współpracownik Korfantego, zasłużony w walce o polskość Górnego Śląska zginąłby od razu, gdyby wpadł w ręce gestapo. Uciekł z Rybnika na piechotę. Potem była wędrówka przez kilka niemieckich obozów.

Ostatecznie ona z matką znów wylądowały pod Rybnikiem, pomieszkując u bliższych i dalszych krewnych. Ojciec zaszył się w Będzinie.

Lidia szybko nauczyła się dobrze mówić po niemiecku. Cenna umiejętność, szczególnie gdy trzeba żebrać o jedzenie dla rodziny.

– Druga wojna światowa była katastrofą, nie chciałam zanadto obciążać książki tymi wydarzeniami. Mogę tylko powiedzieć, że w wieku 12 lat byłam już dorosła – mówi.

Miś

Coś z tej dziewczynki, która nie znała wojny, jednak w niej zostało.

– Gdy byłam mała, miałam dużego pluszowego misia, którego mama przed snem zawsze sadzała mi na kołdrze. Bardzo mi było żal, że nie mogłam go zabrać, gdy przed wojną uciekałyśmy z Rybnika. Pokażę pani coś... – mówi pani profesor i znika w drugim pokoju.

Chwilę potem na eleganckim stoliczku ląduje kilka małych pluszowych misiów, część jej kolekcji. Wierni fani wiedzą, że takim podarunkiem sprawią jej radość.

W książce pisze o jednym, ze szczególnie burzliwym życiorysem. Zgubiła go w Brukseli zaaferowana premierą IV Koncertu fortepianowego Prokofiewa na lewą rękę. Utwór nieludzko trudny, pełen pułapek dla orkiestry i pianisty, nigdy dotąd w Belgii nie grany. Dyrygent spocił się z wrażenia, koncert się udał, ale miś przepadł.

Odnalazł się dwa miesiące później, przysłany do Warszawy w nadanej anonimowo paczce. – Musiałam zapłacić za niego cło i zrobiłam to z przyjemnością – śmieje się prof. Grychtołówna.

Jak postawić na swoim i uratować orkiestrę

Drogę na światowe sceny otworzyła jej III nagroda na Konkursie Pianistycznym im. Schumanna w Berlinie w 1956 roku. Dwa lata później dostała nagrodę specjalną w Bolzano, a w kolejnym roku – w Rio de Janeiro. Żyła na walizkach, podróżując między kontynentami.

W jej książce roi się od anegdot. O tym, jak w bułgarskim Burgas grała recital w całkowitej ciemności, bo wichura pozbawiła prądu całe miasto. Jak po konkursie w Rio nagrała dla jednej z lokalnych stacji radiowych krótki recital w mieszkaniu dyrektorki miejscowej szkoły muzycznej, posiadaczki najlepszego w okolicy fortepianu i kanarka, który akompaniował Grychtołównie.

W 1972 roku uratowała od śmierci całą orkiestrę kameralistów Karola Teutscha. Wspólnie ze znakomitą skrzypaczką Kają Danczowską miały wtedy towarzyszyć kameralistom Filharmonii Narodowej podczas tournée po Japonii, ale strony polska i japońska nie mogły się dogadać co do wyboru linii lotniczej.

Wielką wyprawę najpierw z hukiem odwołano, a następnie ogłoszono raz jeszcze, bo ostatecznie udało się wypracować kompromis, ale Grychtołówna zdążyła już wtedy przyjąć zaproszenia na koncerty w Polsce. Oświadczyła Teutschowi, że wylot muszą opóźnić o jeden dzień. Wybuchła awantura, ale Grychtołówna postawiła na swoim.

Samolot, którym pierwotnie mieli lecieć, rozbił się tuż po starcie, zginęli wszyscy pasażerowie.

Nad jej fortepianem wiszą fotografie podarowane przez przyjaciół i współpracowników z całego świata. Encyklopedia sztuki wysokiej XX wieku w pigułce.

Jest portret Krzysztofa Pendereckiego, zdjęcie Artura Rubinsteina z dedykacją: „Znakomitej polskiej pianistce” (chociaż mówił też o niej „ładna babka”), kunsztownie wygięta balerina Olga Sołowjowa, w której chorwackim domu spotykała się artystyczna śmietanka ówczesnej Europy, i dyrygent Constantin Silvestri, z którym wprowadzała IV Koncert B-dur Sergiusza Prokofiewa na lewą rękę do repertuaru w Anglii.

Na dwóch zdjęciach jest Aram Chaczaturian. Słynny kompozytor i dyrygent był równie oczarowany jej interpretacją swego koncertu fortepianowego, co nią samą i w swoim stylu składał jej niedwuznaczne propozycje, które cierpliwie odrzucała. Jedno zdjęcie prawie całkiem wyblakło, ale z boku wciąż jeszcze widać bladą dedykację: „Kachana Lidia”. Na drugim z Chaczaturianem rozmawia jej mąż Janusz Ekiert – uśmiechnięty, pewny siebie, przystojny jak gwiazdor filmowy. Chaczaturian z góry skazany był na porażkę.

Córka Tycjana

„Wydaje się, że opuściła przed chwilą ramy jednego z portretów. Nosi długą suknię z ciężkiego egipskiego brokatu koloru sadzy i czerwonego wina, z bufiastymi renesansowymi rękawami. Odurzona atmosferą niezwykłej sali gra jak w transie, a publiczność słucha jak zaczarowana. I nagle wszystkie realia rozsypują się i mieszają jak karty. Nie wiadomo, czy Lawinia jest pianistką z Polski, a Lidia Grychtołówna córką Tycjana, albo czy Chopin opuścił wiek XIX, by spotkać się w XVI z nagą Wenus Giorgionego, czy to ona zjawiła się w XX stuleciu wiedziona zwykłą kobiecą ciekawością” – pisał o niej Janusz Ekiert po jej koncercie w drezdeńskiej galerii Zwinger, pośród płócien Tycjana, Giorgionego i Correggia.

Pierwszą szansę na spotkanie, jeszcze w latach 50., przegapili. Oboje mieli zostać pianistami, studiowali w tym samym czasie – on w Krakowie, ona w Katowicach – ale gdy studenci z Małopolski przyjechali raz zagrać koncert dla swoich śląskich kolegów, ona akurat miała inne plany. Kiedy Ekiert pojawił się w końcu w jej życiu, to najpierw jako głos w radiu. Prowadził audycje poświęcone najsłynniejszym wirtuozom, opowiadał bardzo zajmująco. I irytował pierwszego męża Lidii, skrzypka Pawła Świętego.

– Z pierwszym mężem jeździliśmy wtedy w weekendy do Rybnika do rodziców – każde do swoich. W niedzielę po mnie przyjeżdżał, a ja mu mówiłam, że musi poczekać, bo słucham w radiu audycji Ekierta – śmieje się prof. Grychtołówna.

Gdy w końcu stanęła z Ekiertem oko w oko, była już po rozwodzie i pierwszych pianistycznych sukcesach. Jedno z drugim jakoś się zbiegło. W 1955 roku zdobyła VII nagrodę podczas V Konkursu Chopinowskiego.

To wtedy juror, włoski wirtuoz Arturo Benedetti Michelangeli, uznawszy, że nie została wystarczająco doceniona, zaprosił ją z kilkorgiem swoich uczniów na letni kurs do Włoch, do specjalnie wynajętego na tę okazję zamku niedaleko Arezzo. Bajka!

Jak tylko wróciła, znajomi z Polskiego Radia zapytali, czy nie opowiedziałaby o tym na antenie, najlepiej Ekiertowi. – Miał przyjść na mój piątkowy koncert w Filharmonii Narodowej. To był ważny koncert, bo pierwszy transmitowany z filharmonii w telewizji, a utwór trudny – rapsodia Rachmaninowa na temat Paganiniego. Nie pokazał się. W sobotę zadzwonił, wyjaśniając, że był, ale nie chciał się do mnie przeciskać przez tłum. Miał przyjść jeszcze raz, na niedzielny „poranek”. Zagrałam, poszłam do garderoby, a jego znowu nie ma. Już miałam się przebierać, gdy zapukał. Znałam go tylko jako głos w radiu, wydawało mi się, że to musi być pan koło pięćdziesiątki. Otworzyłam drzwi i oniemiałam. Był zjawiskowo piękny – opowiada prof. Grychtołówna.

Gdy się dowiedział, że zaraz po wywiadzie ma samolot do Katowic, przeprosił ją na chwilę. Wrócił z kanapkami na drogę.

Potem spotykali się zawsze, kiedy przyjeżdżała do Warszawy. Ślub wzięli w październiku 1958 roku.

Rok później Ekiert ukończył muzykologię na Uniwersytecie Warszawskim, poświęcił się recenzowaniu i popularyzowaniu muzyki, pisał książki i jeździł po świecie zapraszany do jurorowania na festiwalach muzycznych. Był ekspertem od muzyki poważnej w „Wielkiej grze”.

Lidia Grychtołówna nigdy go nie słyszała, jak gra.

1955 r. Lidia Grychtołówna (czwarta od lewej) siedzi pomiędzy laureatami V Międzynarodowego Konkursu Pianistycznego im. Fryderyka Chopina. Pierwszy od lewej: zwycięzca Adam Harasiewicz. Grychtołówna zajęła VII miejsce1955 r. Lidia Grychtołówna (czwarta od lewej) siedzi pomiędzy laureatami V Międzynarodowego Konkursu Pianistycznego im. Fryderyka Chopina. Pierwszy od lewej: zwycięzca Adam Harasiewicz. Grychtołówna zajęła VII miejsce Fot. Jerzy Baranowski/PAP

Elektroluksy

To Ekiert pomógł jej stać się lepszą pianistką, wyzwolić się z ograniczeń narzucanych przez pianistyczne mody obowiązujące w latach 50.

– Sam nie grał, ale podrzucał mi mądre pomysły. „Czemu tu nie wydłużysz dźwięku? Czemu by tego nie przyspieszyć?” Ówczesny neoklasycyzm był wielkim nieszczęściem dla sztuki pianistycznej, zwłaszcza dla muzyki Chopina. To było takie „grzeczne granie”. Należało grać nie za szybko, nie nazbyt emocjonalnie, w bardzo uporządkowany sposób.

W 1980 roku, podczas X edycji Konkursu Chopinowskiego, była jedną z kilkorga sędziów, którzy sprzeciwiali się wyeliminowaniu w III etapie z rywalizacji Ivo Pogorelicia. Jego największa admiratorka Martha Argerich na znak protestu zrezygnowała wtedy z udziału w jury. To był największy skandal w obfitującej w kontrowersje historii tego słynnego konkursu. – Część jurorów uznała, że Pogorelić nie jest chopinistą. A to był wielki talent! Nie wiem, czy słyszałam jeszcze potem tak świetnie zagrany finał Sonaty b-moll Chopina. Absolutnie należało wtedy przepuścić go do kolejnego etapu! – emocjonuje się po latach Grychtołówna.

Współczesnych młodych chopinistów ocenia surowo. – To są w większości pianistyczne elektroluksy. Tak jak kiedyś obowiązywała moda na grzeczne granie, tak teraz jest moda na granie szybkie. A Chopin jest zbyt dobrym kompozytorem, żeby go tak zamiatać. On przecież był szalenie nowatorski, późniejsi kompozytorzy całymi garściami czerpali z jego wynalazków w dziedzinie harmonii. Ja również gram dzisiaj niektóre utwory szybciej niż kiedyś, ale nie aż tak! Jeśli gra się Chopina za szybko, umykają niuanse. Nie ma czasu tego pokazać.

Bez osobowości nic nie osiągniesz

„Nieczęsto mamy możność stwierdzić, że sztuka jakiegoś artysty w miarę upływu czasu nie tylko nie blednie, ale wzbogaca się i nabiera nowych wartości” – pisał o niej w 1989 roku Józef Kański w „Ruchu Muzycznym”. To też się nie zmieniło.

Swoim studentom powtarzała zawsze, że wszystko, co muszą wiedzieć, jest zapisane w nutach. Trzeba tylko umieć i chcieć się wczytać w to, co zapisał kompozytor. Dawała im do grania utwory wirtuozowskie, żeby wyzbyli się lęku przed fortepianem. I uczyła ich samodzielności.

– Wie pani, co mi powiedział Michelangeli, gdy kończyłam u niego studia? „Jeśli chcesz być artystką, ucz się u siebie”. Miał dużo racji. Pianista sam musi postanowić, co chce grać i jak. Jeśli pianista nie ma osobowości, nic nie osiągnie.

Pisząc tekst, korzystałam z książki „W metropoliach świata. Kartki z pamiętnika” Lidii Grychtołówny. Opracowanie tekstu Janusz Ekiert, wyd. Melanż, Warszawa 2013.

***

KOBIETY NA MURY

„Wysokie Obcasy” stoją za pomysłem niezwykłego szlaku murali portretujących wyjątkowe kobiety. Kobiety, które zmieniły historię swojego regionu, Polski, świata. Motywem przewodnim akcji jest nasze hasło: „Kobiety wiedzą, co robią”.

25 kwietnia o godz. 10 prof. Lidia Grychtołówna uświetni swoją obecnością odsłonięcie przedstawiającego ją muralu w Rybniku, przy ul. Hallera. Zaprojektowała go Marta Frej.

Więcej: wysokieobcasy.pl/kobietynamury