Czy oliwa z oliwek może zastąpić krem? Kiedy najlepiej zacząć korzystać z medycyny estetycznej? Dlaczego (nie) trzeba bać się parabenów? Wokół składników kosmetyków, zabiegów i metod pielęgnacji narosło tak wiele mitów, że zaczynają ulegać im nawet osoby o zdrowym rozsądku. Ale nie dajmy się zwariować – przekonują Jana Zubcowa i Tijna Orasmae-Meder, autorki książki „50 mitów o urodzie. Cała prawda o kosmetykach organicznych, botoksie, komórkach macierzystych i wielu innych rzeczach”.

Pierwsza z nich jest dziennikarką i ma na koncie setki artykułów na temat urody, m.in. dla rosyjskich edycji „Harper’s Bazaar” i „Allure”, druga – specjalistką dermatologii kosmetycznej z 20-letnim stażem. Inspiracją do napisania przez nie książki stał się wywiad pod roboczym tytułem „Czy to prawda, że...”, który Jana przeprowadziła z Tijną na blogu Beauty Insider. Nie spodziewały się takiej lawiny komentarzy wśród zagubionych w gąszczu informacji i pseudonaukowej nomenklatury internautek. Postanowiły rozprawić się z najbardziej kłopotliwymi mitami. Wzięliśmy pod lupę siedem najciekawszych.

Jasna strona Azji

W ostatnich latach świat oszalał na punkcie kosmetyków z Japonii i Korei. Czy jednak faktycznie są one lepsze od preparatów z innych krajów? Tak, jeśli mamy problemy z przebarwieniami albo cienką i wrażliwą skórę.

Azjatki mają obsesję na punkcie idealnie jasnej cery, a ich skóra szybciej się odwadnia, więc lokalni producenci do perfekcji opanowali wykorzystywanie składników wybielających i nawilżających.

Według Jany i Tijny nie ma za to sensu kupować azjatyckich kosmetyków typu anti-aging. Z prostej przyczyny – zmarszczki nie są największym zmartwieniem Azjatek, pojawiają się u nich później i są mniej widoczne niż u Europejek. To dlatego, że skrupulatnie chronią się one przed słońcem i przykładają ogromną wagę do oczyszczania twarzy, do którego wykorzystują nawet dziesięć produktów naraz.

Czy micele mają cele?

I w kwestii ilości używanych kosmetyków warto czasem brać z nich przykład. Autorki książki wiedzą, że w Europie kobiety wolą kosmetyki wielofunkcyjne, które pozwolą oszczędzić czas i miejsce w łazience, np. płyn micelarny.

Tijna i Jana ostrzegają jednak, że „używany w nadmiarze płyn micelarny może wysuszać i podrażniać, gdyż niektóre jego środki powierzchniowo czynne pozostają na skórze”. Dlatego należy spłukiwać go z twarzy, a potem wytrzeć ją do sucha, aby zapobiec utracie wody z naskórka.

Ta sama zasada dotyczy mycia twarzy i stosowania wody termalnej. Gdy spryskamy nią skórę i pozwolimy jej wyschnąć, zamiast nawilżenia spowoduje odwodnienie. Najlepiej wytrzeć jej nadmiar chusteczką albo wmasować ją aż do całkowitego wchłonięcia, a następnie nałożyć krem.

Olej czy krem

Na fali mody na wszystko, co bio, eko i organiczne, coraz więcej kobiet zastępuje tradycyjne kosmetyki olejkami. Efekt?

„Zawarte w olejach kwasy linolowy i oleinowy »rozpuszczają” lipidy górnej warstwy naskórka, przez co po pewnym czasie skóra może się stać bardziej sucha, niż była” – piszą Jana i Tijna.

Dlatego zamiast czystej oliwy czy oleju kokosowego polecają oparte na nich kosmetyki, które zawierają „odtrutkę” na wysuszające właściwości olejów w postaci innych składników. Radzą też, aby przy stosowaniu olejów, czy to do twarzy, czy do ciała, wziąć przykład z Arabek i regularnie złuszczać naskórek. Tylko na pozbawionej martwych komórek powierzchni olej będzie się rozprowadzał równomiernie. Jeśli zaś naniesiemy go na niezłuszczone komórki, zlepi je, tworząc skorupę nieprzepuszczającą wody, i spowoduje zatkanie porów, a czasem nawet stan zapalny.

Niezły wycisk

OK, wągry nie są estetyczne. Ale czy naprawdę musimy się nad nimi pastwić? Zdaniem oferujących swoim klientkom mechaniczne oczyszczanie skóry nadgorliwych kosmetolożek – tak. Według Jany i Tijny tylko wtedy, gdy są to stany zapalne w postaci ropnych krost. W przeciwnym razie uszkadzamy naczynia i ujścia gruczołów łojowych, które zaczynają działać aktywniej, co się przyczynia do powstania kolejnych stanów zapalnych. Natomiast widoczne pod skórą zaskórniki, czyli czarne i białe kropki, to po prostu zaschnięty w gruczole łojowym tłuszcz.

Zamiast obsesyjnie wyciskać wągry, warto pić dużo wody, robić pilingi enzymatyczne i poprawiać krążenie w skórze, np. poprzez mycie twarzy ciepłą wodą i naprzemienne kompresy (pod warunkiem że nie mamy problemów z naczynkami).

Natura kontra chemia

Czy kosmetyki organiczne są lepsze od tych zawierających syntetyczne składniki? Niekoniecznie. Po pierwsze, szybciej się psują. Po drugie, mogą uczulać. Jako że naturalne konserwanty są słabsze, z reguły dodaje się ich do kremów więcej, co może skutkować podrażnieniem skóry.

Kosmetyki organiczne nie poradzą sobie też ze zmarszczkami czy przebarwieniami tak dobrze jak te zawierające składniki pochodzenia chemicznego.

Nawet jeśli chodzi o nawilżenie, przegrywają z kremami zawierającymi kwas hialuronowy. Bo ten ostatni, przekonują Jana i Tijna, działa nie tylko w postaci zastrzyków w gabinecie medycyny estetycznej. W kosmetykach coraz częściej znajdziemy kwas hialuronowy ultramałocząsteczkowy, czyli hialuronian sodu. Według autorek książki nie tylko chłonie on wodę jak gąbka i zatrzymuje ją w naskórku, dając tzw. efekt pampersa, ale też, przenikając do głębszych warstw skóry, pobudza receptory fibroblastów do produkcji nowego kwasu hialuronowego.

Czy konserwant musi być?

Z jednej strony przeceniamy cudowne właściwości niektórych składników czy produktów, z drugiej – popadamy w obsesyjny wręcz lęk przed tymi rzekomo niebezpiecznymi.

Wśród wymienionych przez Tijnę i Janę straszaków kosmetycznych są m.in. parabeny. Autorki przekonują jednak, że nie ma co przesadnie ich demonizować.

Po pierwsze, wbrew medialnej histerii nie ma naukowych dowodów na ich szkodliwość. Po drugie, parabeny to świetne konserwanty, dzięki którym kosmetyki nie psują się nawet do 12 miesięcy po otwarciu.

Ponadto „parabeny rzadko wywołują podrażnienia, nie wchodzą też w reakcje ze składnikami aktywnymi, więc w żaden sposób nie wpływają na skuteczność kosmetyków” – czytamy w książce.

Szerokie zastosowanie w przemyśle kosmetycznym ma też alkohol, który m.in. chroni przed namnażaniem się bakterii i pozwala połączyć się dwóm podstawowym składnikom kremu – olejowi i wodzie. Ciąży jednak nad nim zarzut, że wysusza skórę. Czy słusznie? Tak, ale dzięki temu można go wykorzystywać w dużych stężeniach w produktach mających na celu przysuszenie punktowych zmian zapalnych, np. w tonikach czy żelach do mycia twarzy. Ich głównym składnikiem jest woda, a to właśnie w środowisku wodnym alkohol ma silniejsze działanie drażniące. Jeśli jednak jego stężenie nie jest zbyt duże albo pojawia się w składzie kremu, który ma naturalnie tłuste środowisko, nie wysuszy skóry.

Na czarnej liście jest także oskarżane o rakotwórcze działanie aluminium. W postaci chlorku glinu znajdziemy je w antyperspirantach i blokerach. Z powodu czarnego PR-u wokół aluminium wiele osób decyduje się zastąpić je ałunem, czyli neutralizującym zapach potu kryształem. Ale przecież ałun, czyli siarczan glinowo-potasowy, też zawiera aluminium! Zresztą, przekonują autorki, glin jest niezbędny do prawidłowego funkcjonowania organizmu, odgrywa ważną rolę w gojeniu się ran i procesach trawiennych. Jego przyswajalność z pożywienia jest niewielka. Jeśli więc z przewodu pokarmowego otrzymujemy niewiele glinu, to przez skórę jeszcze mniej – twierdzą Jana i Tijna.

Celny strzał

O cellulicie mówi się, że to choroba cywilizacyjna naszych czasów. Jana i Tijna dzielą kosmetyki antycellulitowe na dwie kategorie.

Pierwsza to venotoniki, zawierające m.in. chłodzące i przeciwobrzękowe mentol i kamforę oraz wzmacniające ściany naczyń krwionośnych wyciągi z kasztanowca, czerwonych winogron i zielonej herbaty.

Do drugiej kategorii należą spalające tłuszcz lipolityki, wśród których prym wiedzie kofeina. Stosować warto i jedne, i drugie, ale... w zależności od fazy cyklu miesiączkowego. W pierwszej fazie trwającej 12-14 dni po rozpoczęciu miesiączki, gdy w organizmie kobiety dominują estrogeny, tłuszcze łatwiej są usuwane. Dlatego warto wtedy sięgać po kremy z lipolitykami i zafundować skórze porządny masaż.

W drugiej fazie cyklu produkty z kofeiną będą bezsilne. Organizm produkuje wtedy maksymalne dawki progesteronu, który sprzyja zatrzymaniu wody i ułatwia syntezę tłuszczów. Lepiej sprawdzą się wtedy chłodzące kremy pobudzające obieg krwi i limfy, a nawet apteczne preparaty na żylaki, obrzęki i ciężkość nóg. Te ostatnie trzeba jednak nanosić na całe nogi, łącznie z udami, a nawet pośladkami i brzuchem.

Preparaty na żylaki, obrzęki świetnie sprawdzą się też jako remedium na... sińce i worki pod oczami, podobnie jak kremy na hemoroidy. Jana i Tijna radzą stosować je w formie kompresów. „Weź wilgotną gazę namoczoną w zimnej wodzie lub płynie fizjologicznym, nanieś na nią żel albo krem, na wierzch połóż jeszcze jedną gazę.Po dziesięciu minutach po workach nie będzie ani śladu!” – przekonują. Tę sztuczkę należy jednak stosować nie częściej niż dwa razy w tygodniu i nie dłużej niż kilka tygodni z rzędu. Odpuścić możemy sobie za to preparaty na rozstępy.

Powstają one na poziomie skóry właściwej, a nie ma kremów, które działałyby tak głęboko i je likwidowały. Pozostają zabiegi, np. laserowe. Choć i w tym wypadku trudno ocenić ich skuteczność, bo sprawdzają się głównie przy „świeżych” bliznach.

Kolejne 43 mity obalone są w książce.

MATERIAŁY PRASOWE

Jana Zubcowa, Tijana Orasmae-Meder „50 mitów o urodzie”, tłum. Maryja Łucewicz-Napałkow, wydawnictwo Galaktyka. Premiera: listopad 2016 r.